„Wszyscy rozumieliśmy, że Krym to de facto rosyjski Krym. Po referendum Krym stał się rosyjskim także i de iure”, oświadczył pod koniec listopada Łukaszenka rosyjskiemu propagandziście, Dmitrijowi Kisieliewowi. Kilka tygodni wcześniej białoruski dyktator wyraził żal, że Putin nigdy nie zaprosił go na półwysep – a przecież chętnie by go zwiedził.
To znacząca zmiana. Od momentu aneksji Krymu przez Rosję w 2014 roku Mińsk rozmawiał w tej sprawie zarówno z Rosją, jak i Ukrainą – Łukaszenka zaś pozycjonował się jako mediator.
Przełom listopada i grudnia to seria Łukaszenkowych wypowiedzi o radykalnie odmiennej treści. Oprócz akceptacji dla rosyjskiej aneksji ukraińskiego półwyspu, satrapa obiecał, że jest gotów rozmieścić rosyjską broń jądrową na terytorium Białorusi, jeśli NATO umieści analogiczne instalacje w Polsce. W świetle niepokojących doniesień o gromadzeniu rosyjskich wojsk na granicy z Ukrainą, dyktator enigmatycznie zastrzegł, że „jeśli tylko Ukraina będzie próbować rozpoczynać konflikt z Rosją, Białoruś nie będzie stać z boku”.
„Migracyjna” klęska Łukaszenki
Te symboliczne ustępstwa na rzecz Rosji stanowią wypadkową niedawnej porażki Mińska. Kryzys graniczny, z perspektywy rządzących Białorusią, okazał się blamażem. Oczywiście, tysiące migrantów przedarły się przez granice Unii Europejskiej, a w krajach granicznych mieliśmy do czynienia z poważnymi wstrząsami politycznymi – ale cel domyślny, czyli rozpoczęcie dialogu na linii Mińsk–Zachód, nie został osiągnięty.
Od połowy listopada migranci tysiącami opuszczają Białoruś po nieudanej próbie sforsowania przejścia w Kuźnicy Białostockiej. Nie powinno to dziwić, bo zebranie ich w takiej liczbie doprowadziło do szeregu sytuacji, w których oszukani przez reżim ludzie z Bliskiego Wschodu zaczęli zwracać się przeciwko Białorusinom: obrzucając cegłami służby mundurowe czy skarżąc się na warunki zakwaterowania. Coraz częściej sami mieszkańcy Białorusi wskazywali, że wykreowany przez rządzących proceder przerzutu ludzi odbijał się na nich samych: ruch graniczny jest utrudniony, a „turyści” śpią w miejscach publicznych.
Już w trakcie kryzysu Łukaszenka podbijał stawkę, strasząc jednostronnym wstrzymaniem tranzytu paliw do Europy – co w dobie niedostatków gazu i rosnących cen ropy w UE pogorszyłoby sytuację jeszcze bardziej. To jednak gołosłowne obietnice, bo to Kreml kontroluje białoruską część przebiegającego przez Białoruś gazociągu, a przerwanie dostaw ropy nie jest w interesie rosyjskich spółek.
Ponadto, to Mińsk bardziej obawia się jednostronnego zamknięcia granic z UE. Można debatować, czy polskie ultimatum – postawione w połowie listopada, domagające się usunięcia migrantów z obozowisk przy Kuźnicy Białostockiej – spełniło swoją rolę. Polska straż graniczna zagroziła zamknięciem kolejowego tranzytu, wcześniej zawieszając drogowe przejście. Faktem jest, że po postawieniu ultimatum, Białorusini w trzy dni siłowo wycofali grupy migrantów. Innymi słowy – Łukaszenka ustąpił.
Mądrość etapu
Pod żadnym pozorem dyktator nie przyzna jednak, że poniósł porażkę – walczy więc o zachowanie twarzy. Abstrahując od przerzutu ludzi i tego, czy proceder zostanie ponownie zainicjowany na szeroką skalę, Łukaszenka musi szukać nowych sposobów na przymuszenie zachodnich decydentów do rozmów.
Zgodnie z tym kluczem należy oceniać buńczuczną retorykę satrapy, grożącego wojną i zawierzającego naród białoruski Putinowi. Mińsk chce w ten sposób zapewnić kremlowski reżim, że warto w niego inwestować, choć prorosyjskość oświadczeń jest także skierowana na Zachód.
Łukaszenka straszy wojną, tak jak straszył „zalaniem” Europy uchodźcami, narkotykami i niekontrolowanym przerzutem broni. W świadomy sposób podwyższa stawkę, aby zachodni politycy w końcu ukorzyli się przed nim i zakończyli jego międzynarodową izolację.
„Referendum odbędzie się w lutym nadchodzącego roku, o ile nie będzie wojny”, podkreślił na posiedzeniu rządowym dyktator, mówiąc o konstytucyjnym referendum, które w założeniu ma przeformułować białoruski ustrój. Groźba wojny w komunikacie skierowanym dla wewnętrznego audytorium jest symptomatyczna.
Łukaszenka nie ma pola manewru, musi więc straszyć inwazją NATO, wrogiem zewnętrznym. Tych „wewnętrznych” wrogów jest już mało: wszyscy siedzą w więzeniu. Wprowadzane na przestrzeni ostatniego roku zachodnie sankcje zaciskają pętlę na białoruskiej gospodarce, a Mińsk nie ma możliwości, żeby odwinąć się w ten sam sposób.
Wstrzymanie tranzytu towarów do Europy nie wchodzi w grę ze względu na obiekcje Chin czy Rosji. Dodatkowo, perspektywa uchylenia sankcji oddala się coraz bardziej ze względu na samego Łukaszenkę, który stanowi już nie tylko zagrożenie dla własnego społeczeństwa, ale też dla regionalnego bezpieczeństwa naszego regionu Europy.
Poparcie Moskwy nie jest bezwarunkowe
Jednak uznanie Krymu za rosyjski sześć lat po wątpliwym referendum to dość ambiwalentne ustępstwo ze strony Łukaszenki. W gruncie rzeczy, portretując się jako wierny sojusznik, miński reżim upokorzył Kreml.
Dyktator zdecydował się krok uznania aneksji tylko w obliczu przyparcia do muru – Białoruś desperacko potrzebuje kolejnego kredytu od Moskwy. Retoryczna zmiana postawy białoruskiego reżimu stanowi przedłużenie dotychczasowej polityki – maksymalizacji zysków i minimalizacji kosztów.
Uznanie Krymu za rosyjski i wyrażenie nadziei na odwiedziny półwyspu nic Łukaszenkę nie kosztuje – na Zachodzie jest już uważany za pariasa, może więc swobodnie odcinać rosyjskie kupony. Z drugiej strony, Mińsk może już liczyć wyłącznie na wsparcie ze strony Kremla.
Niewiadomą pozostaje, czego sojusznik będzie żądać. Deklaracje o braterstwie broni są mało wiążące. Związek Rosji z Białorusią można skonsumować na o wiele trwalsze sposoby: lokując rosyjską bazę wojskową na białoruskim terytorium, łącząc systemy podatkowe czy odsprzedając Rosjanom białoruskie spółki eksportowe.
Kreml nie pozostaje bierny. 18 listopada sam Putin oświadczył, że Łukaszenka powinien rozmawiać z białoruską opozycją – ten drugi natomiast odpowiedział w typowy sposób: porozmawia, o ile Kreml nawiąże dialog z Aleksiejem Nawalnym. O ile rosyjski sygnał był pozbawiony treści – opozycja w kraju jest przetrącona, nie licząc minimalnych i koncesjonowanych grup – to przekaz jest jasny: poparcie Rosjan dla Łukaszenki nie jest bezwarunkowe.
Spisek Putina i Merkel
Retoryczne chwyty mają przeciągnąć Rosję na stronę Łukaszenki w obliczu potencjalnego konfliktu. Przedstawić hipotetyczny konflikt nie jako przygraniczną awanturę pomiędzy Mińskiem a zachodnią flanką NATO, a starcie cywilizacyjne: faszystowskiego Zachodu z potomkami zdobywców Berlina.
Oderwany od rzeczywistości dyktator być może naprawdę wierzy w to, że istnieje jakaś tajna umowa pomiędzy Zachodem a Moskwą. Deal ma na celu jego obalenie, stąd presja Moskwy na rozmowy z opozycją i przeprowadzenie referendum konstytucyjnego w Białorusi. Bolesnym ciosem dla dyktatora był fakt, że zachodni decydenci omawiali kryzys graniczny z Putinem ponad głowami mińskiego reżimu.
Przez cały poprzedni rok białoruski dyktator udowodnił, że jest w stanie pójść na całość. I tym razem należy oczekiwać, że za eskalującymi napięcie słowami pójdą również czyny. Póki co, testowania tego scenariusza można upatrywać na granicy białorusko-ukraińskiej. 4 grudnia Mińsk oskarżył ukraińskie wojsko o naruszenie przestrzeni powietrznej przez helikopter, który wleciał na Białoruś na głębokość jednego kilometra podczas patrolowego przelotu.
W przyszłości można się spodziewać zatem podobnych oskarżeń wobec wojsk NATO – w tym i na polskiej granicy. Tak jak wcześniej reżim zmuszał migrantów do przekraczania granicy, tak teraz może urządzać wypady swoich służb w głąb polskiego terytorium, co rodzi ryzyko eskalacji zbrojnego konfliktu.