Od kilku miesięcy rosną napięcia na linii Teheran–Waszyngton. Po wycofaniu się USA z umowy nuklearnej (o czym już pisaliśmy) między państwami doszło do serii wzajemnych pogróżek, które pociągnęły za sobą kilka poważniejszych ruchów. Irańczycy buńczucznie oświadczyli, że wobec niewywiązywania się z umowy jej pozostałych sygnatariuszy, wypowiadają jeden z istotnych punktów porozumienia o składowaniu nadwyżek wzbogaconego uranu i ciężkiej wody. Stany wpisały na listę organizacji terrorystycznych Strażników Rewolucji, gałąź irańskich sił zbrojnych, a Iran – CENTCOM (Centralne Dowództwo Sił Zbrojnych USA). Po zestrzeleniu amerykańskiego drona w Zatoce wydawało się, że konflikt militarny jest nieunikniony. Według Waszyngtonu Korpus Strażników Rewolucji celowo zestrzelił drona, gdy ten znajdował się w międzynarodowej przestrzeni powietrznej, co samo w sobie mogłoby stanowić casus belli. Dodatkowo tydzień wcześniej w Zatoce Omańskiej doszło do ataku na dwa tankowce, o co także Stany Zjednoczone oskarżyły Iran. Wielu obserwatorów uznało to za amerykańskie prowokacje i przygotowania do „uzasadnionego” ataku na Iran – podobnie jak w 2003 roku, gdy Amerykanie przekonywali świat, że Irak dysponuje bronią masowego rażenia.
Kilka dni później Donald Trump, świadomie lub nie, wysłał w świat sygnał o zgoła odmiennych planach Waszyngtonu. Prezydent napisał: „Chiny biorą z Cieśniny 91 procent ich ropy, Japonia 62 procent, inne państwa podobnie. Dlaczego zatem chronimy szlaki handlowe dla innych krajów (przez wiele lat) bez żadnej kompensaty. Wszystkie te państwa powinny same chronić swoje statki w tej niebezpiecznej podróży”. Innymi słowy: prezydent powiedział, że amerykańska obecność w Zatoce i zabezpieczanie swobodnej i bezpiecznej żeglugi tankowców w Cieśninie Ormuz nie leży w interesie USA i zwyczajnie się Stanom nie opłaca.
Wiele zmieniło się od 2004 roku, kiedy amerykański uczony Michael T. Klare pisał w swojej książce „Krew i nafta. Niebezpieczeństwa i konsekwencje rosnącej zależności Ameryki od importowanej ropy naftowej” o pułapce, w jakiej Stany utknęły w Zatoce. W 2017 roku aż 40 procent ropy USA importowały z Kanady, ponad 20 procent z Meksyku i państw Ameryki Południowej i tylko kilkanaście procent pochodziło z Bliskiego Wschodu. Wprawdzie Amerykanie ciągle są uzależnieni od dostaw ropy z Arabii Saudyjskiej ze względu na swoje zapotrzebowanie na ciężki gatunek tego surowca, ale stopniowo bilansują to rosnącym importem z Kanady. Stany stają się także coraz bardziej niezależne energetycznie dzięki systematycznemu przyrostowi krajowej produkcji ropy – produkcja surowca w marcu 2019 roku wynosiła 12 milionów baryłek dziennie. Międzynarodowa Agencja Energetyczna prognozuje, że do końca 2021 roku Stany Zjednoczone staną się eksporterem ropy netto.
Kolejna racją, która naprowadza na wniosek o chęci opuszczenia Zatoki przez Amerykanów, jest niespodziewanie koncyliacyjna wobec Iranu postawa Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Na przełomie lipca i sierpnia oba państwa po raz pierwszy od sześciu lat rozmawiały o bezpieczeństwie morskim w Zatoce – delegacja straży przybrzeżnej ZEA odwiedziła Teheran, podpisała umowę o współpracy w zakresie bezpieczeństwa i kontroli granic. Emiratczycy zdecydowali także o wycofaniu swoich wojsk z Jemenu, gdzie w koalicji z Saudyjczykami walczyli z Iranem i wspieranymi przez niego rebeliantami Huti. Poza interesami ZEA w Jemenie, czyli przede wszystkim kontroli nad południowojemeńskimi portami, wyraźnie widać, że władze tego państwa chcą uniknąć starcia militarnego z Iranem w przypadku eskalacji jego konfliktu z USA. Emiratczycy wiedzą, że z Iranem mogliby walczyć do ostatniego amerykańskiego żołnierza – ich armia, choć dobrze wyposażona i jak na swój rozmiar efektywna, jest daleko za możliwościami wojskowymi Iranu. Wszystko wskazuje na to, że liderzy Emiratów, a więc i innych państw regionu, wiedzą o zwrocie nadchodzącym w polityce zagranicznej prezydenta Trumpa.
Przypomnijmy: od maja Iran miał zaatakować sześć przepływających przez Ormuz tankowców, a pod koniec lipca Strażnicy Rewolucji przejęli brytyjski tankowiec Stena Impero, zatrzymując 23 członków załogi i wtykając na maszt irańską flagę. Dowódca irańskiej marynarki wojennej odgrażał się, że Irańczycy „obserwują wszystkie wrogie statki” i „dysponują kompletnymi zdjęciami i bogatą dokumentacją codziennych i odnotowywanych chwila po chwili ruchów sił koalicji i Ameryki”. Zgodnie z oficjalną polityką Stanów Zjednoczonych taki akt jak zajęcie Steny Impero i uniemożliwienie swobodnej nawigacji w Zatoce powinien spotkać się ze stanowczą odpowiedzią, włączając w to opcję militarną – nic takiego jednak się nie wydarzyło. Sekretarz stanu Mike Pompeo oświadczył nawet, że za statki pod brytyjską banderą odpowiedzialna jest Wielka Brytania. Dla Irańczyków był to jasny sygnał, że Strażnicy Rewolucji mogą nadal panoszyć się w Zatoce i robić to, co im się podoba, bez groźby poniesienia konsekwencji. Stany nie palą się bowiem do przyłączenia się do brytyjskiej „koalicji chętnych” – misji ochronnej dla żeglugi handlowej w cieśninie, którą zainteresowanie wyraziło kilka państw europejskich, między innymi Niemcy i Francja.
Takie postawienie sprawy jest spójne z polityką Trumpa, która zakłada opuszczenie przez amerykańskie wojska Bliskiego Wschodu. Prezydent zapowiedział już wycofanie się z Syrii (choć plan ten później nie znalazł poparcia ani w Kapitolu, ani Pentagonie), zamierza opuścić także Afganistan. Wszystko wskazuje na to, że zamierza także znacząco zredukować obecność amerykańskiego personelu w Zatoce Perskiej. Prezydent nigdy nie ukrywał, że bliska jest mu idea izolacjonizmu i powrót do doktryny Monroe’a. W tym przypadku będzie to oznaczać pozostawienie Zatoki samej sobie pod kuratelą sojuszników w postaci Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich – odkąd nie jest już niezbędna Waszyngtonowi jako podstawowe źródło paliwa dla ropochłonnej amerykańskiej gospodarki, stała się problemem kogoś innego.