0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Czytając > Powierzchowna poniemieckość. O...

Powierzchowna poniemieckość. O reportażu Karoliny Kuszyk

Karolina Ćwiek-Rogalska

Karolina Kuszyk dotyka fenomenu „Ziem Odzyskanych” i ich fascynujących tożsamości. Szkoda tylko, że wyliczankom poniemieckich miejsc i rzeczy brakuje jasności i planu, a za potoczystą narracją nie stoją pogłębione refleksje.

Na początku poprośmy pewnego urzędnika z Warszawy o podzielenie się wrażeniami z tuż powojennego Pomorza: „W niektórych mieszkaniach wszystko było tak pozostawione, jak gdyby lokatorzy wyjechali na kilkudniową wycieczkę. W szafach wisiały ubrania i palta, w bieliźniarkach leżały starannie poukładane piękne obrusy i ręczniki, w spiżarniach półki zastawione były dziesiątkami słoików, pełnych kompotów, konfitur i jarzyn. O opuszczeniu świadczyły tylko zamarłe zegary, których nikt nie nakręcał i gromadzące się z wolna warstwy kurzu” [1]. Pamiętniki nadsyłane na powojenne konkursy chętnie wykorzystują zarówno naukowczynie, jak i popularyzatorzy nauki, by spróbować zbliżyć się do tego osobliwego zjawiska, jakim było przemieszczenie milionów Niemców z regionów Pomorza, Śląska, Warmii, Mazur i Ziemi Lubuskiej, i równoległe przybycie tam pojedynczych ludzi i całych rodzin z wcielonych do ZSRR terenów wschodnich dawnej Polski, z ogarniętej głodem ziemi „Centrali”, osób wysiedlanych w ramach Akcji „Wisła” czy poszukiwaczy przygód i majątku z dawnych terenów przygranicznych Rzeszy. Na gruzach jednego państwa powstawało właśnie nowe, Polska dziedzicząca po Niemcach „domy, budynki użyteczności publicznej, fabryki, drogi, kościoły, cmentarze, a także przedmioty codziennego użytku: kredensy i szafy, stoły i krzesła, maszyny i narzędzia, naczynia i akcesoria kuchenne, ubrania, obrazy na ścianach i weki w piwnicach” [s. 8]. Rozdarte między próbą pogodzenia ewidentnej niemieckości miejsc z twierdzeniem o ich odwiecznej polskości, państwo wprowadziło zatem nową, na pierwszy rzut oka jasną, a przede wszystkim użyteczną kategorię – poniemieckość.

W swojej książce Karolina Kuszyk kategorię tę wzięła na warsztat i stworzyła ni to reportaż, ni esej. Konstrukcja pracy odzwierciedla temat, który podejmuje: jest workiem, mieszczącym i rozdział o domach, i o szabrze, poniemieckie meble sąsiadują w niej z szeroką kategorią „rzeczy” rozbitych na słoiki, obrazy i pocztówki. Jednak już pierwszy rzut oka na spis treści przynosi wątpliwości, z czym właściwie mamy do czynienia. Nie jest łatwo dociec, co łączy wszystkie opisywane kwestie. Kuszyk odpowiada, że ich poniemieckość, jednak i tutaj można nabrać wątpliwości. Bo czemu nagle znajdujemy się na cmentarzu w Sarbicach pod Turkiem? Wszak obiecywano nam wyprawę na „Ziemie Odzyskane”, a Sarbice to część Wielkopolski, tyle że cmentarz jest ewangelicki.

O czym piszę, kiedy piszę o „Ziemiach Odzyskanych”?

Karolina Kuszyk boryka się z problemem, z którym walczy każda bodaj autorka, zajmująca się tą tematyką i co spędzało sen z powiek również tym, którzy u początków „Ziem Odzyskanych” próbowali nadać im spójny charakter. To tereny różnorodne – jak zatem porównać to, co działo się na Dolnym Śląsku, z wydarzeniami z okolic Słupska? Czy można znaleźć jakikolwiek wspólny mianownik dla tych obszarów oprócz faktu, że przeszły spod niemieckiej administracji pod polską, że wysiedlono stąd dotychczasowych mieszkańców, a nowi zaczęli pojawiać się po 1945 roku? Nawet te zdroworozsądkowe twierdzenia nie są wcale oczywiste. Faktycznie, wysiedlono ludzi, jednak niektórzy zdecydowali się zostać, innym zaś nakazano lub pozwolono, pomijając ich własną sprawczość. Nowi mieszkańcy przybywali na te tereny od 1945 roku, ale część „Ziem Odzyskanych” zamieszkiwała ludność rodzima, a wielu osadników rekrutowano spośród robotników przymusowych, którzy już lata wojny spędzili w danej okolicy. Karolina Kuszyk idzie więc rozsądną drogą, pokazując, że łącznikiem jest tutaj poniemieckość. Gorzej, że nie stawia przez całą swoją książkę pytania, czym ta poniemieckość właściwie jest.

Aby podkreślić jej istotność, Autorka stosuje jako zabieg retoryczny liczne wyliczenia. Wyjaśniają one jedynie, że poniemieckiego było dużo i że znajdowało się wszędzie. Czym jednak było? I co właściwie kryje się za tym określeniem? Tego się nie dowiemy. A pobieżne zarysowanie tła pokazuje, że poniemieckie sprawiało kłopot zarówno władzom (które w dekrecie z marca 1946 roku deklarowały przejmowanie majątków poniemieckich, równocześnie nie podając ich żadnej definicji), jak i nowym osadnikom. Poniemieckie znaczyło „przechodzące na własność skarbu państwa” i przez ten skarb możliwe do rozdysponowania. Niektórzy zatem korzystali, przejmując w zarząd po Niemcach rzeczy i przestrzenie. Inni tracili, musząc udowodnić, że to, co posiadają, poniemieckie nie jest. Jest to więc kategoria, która nie tylko łączy, lecz także dzieli. Jak wszystko na „Ziemiach Odzyskanych”, tak samo spaja i rozspójnia, wiąże i rozwiązuje.

Poniemiecka figura nagrobna na cmentarzu w Iwięcinie (powiat koszaliński). Zbiory Karoliny Ćwiek-Rogalskiej.

Już sam termin „Ziemie Odzyskane” przynosi moc problemów. Kuszyk diagnozuje kłopoty z ich tożsamością pisząc: „dorastałam w tej części Polski, której do dzisiaj nikt nie potrafi nadać trafnej nazwy” [s. 14]. Autorka wchodzi jednak w obszar iluzji, nie pisząc tak naprawdę o „Ziemiach Odzyskanych”, a jedynie o ich części. Proponuje się nam spacer wzdłuż Odry. Najwięcej miejsca zajmuje rodzinny Dolny Śląsk z jednym rozdziałem poświęconym całkowicie Legnicy, wybieramy się na chwilę do lubuskiej Witnicy i zatrzymujemy w Zatoni Dolnej na Pomorzu Zachodnim. Mazury i Warmię reprezentuje krótkie wspomnienie o stowarzyszeniu Borussia, Morze Bałtyckie nie istnieje. W opowieści Kuszyk „Ziemie Odzyskane” to tereny odpowiadające trochę stereotypowemu wyobrażeniu o „terytoriach nad Odrą i Nysą”, wytrychu stosowanym czasami przez naukowców, podobnym do innych sugerowanych nazw, nie wskazujących ani na całość geograficzną, ani ideologiczną, ani symboliczną.

Powyższe problemy przewijają się przez całą książkę, a skupienie na detalu sprawia, że Kuszyk umyka jakakolwiek większa całość. Autorka zauważa, że to, co poniemieckie miało cechy Freudowskiego Unheimlich, niesamowitego. Objawiało się w tym, co dobrze znane – choćby w przedmiotach codziennego użytku – które nagle stały się czymś obcym, kojarzonym z ludźmi, którzy odeszli lub którzy wciąż przebywali na miejscu, ale zostali pozbawieni praw do swojej własności. O jego niesamowitym potencjale stanowiła też jego zatrważająca ilość.

Autorka prowadzi nas dalej przez temat, wykorzystując dobrze znane teksty kultury, na przykład słynnych „Samych swoich” Sylwestra Chęcińskiego ze scenariuszem Andrzeja Mularczyka [1967]. W filmie pojawia się przecież nie tylko ikoniczny „poniemiecki kot”, o którym słyszeli widzowie także spoza „Ziem Odzyskanych”, ale i „poniemiecki ksiądz”. Kuszyk konkluduje zatem: „Niemiecki ksiądz po objęciu władzy przez polską administrację stał się, jak widać, już trochę swój, poniemiecki, na podobieństwo mienia i inwentarza” [s. 7]. Problem polega jednak na tym, że jeśli „poniemieckie” jest „niesamowite”, to nie może równocześnie był „trochę swoje”, bo właśnie „swoje” przestało być. Takich niekonsekwencji jest w tekście więcej.

Etnograficzne „ja”

Autorka deklaruje od początku, że kwestia „poniemieckości” spędza jej sen z powiek i jest czymś, nad czym nieustająco się zastanawia. Jednak pozycja, z której prowadzi swoją narrację jest mocno problematyczna. Już na początku przywołana zostaje historia partnera Autorki, który myjąc naczynia w jej domu rodzinnym, natyka się na miskę ozdobioną swastyką. Dla domowników jej związek z niemieckością jest już przezroczysty – nie zauważają go. Potrzebny jest obserwator z zewnątrz, by dostrzec, że coś tu jest nie tak. Równocześnie ta trafna obserwacja nie przekłada się na inne diagnozy. Autorka nie jest równie wyrozumiała wobec mieszkańców Nadodrza, którzy nie widzą, czy też nie chcą widzieć, niemieckich nagrobków wrzuconych do rzeki.

Mimo górnolotnego stwierdzenia, że może istnieć coś takiego jak poniemiecka tożsamość, właściciele tejże tożsamości dzielą się w książce na lepszych i gorszych. Wśród tych ostatnich znaleźli się tacy, którzy „[l]ubią, jak zostają gołe ściany. Wtedy można wejść z ekipą i zrobić sobie na nowocześnie. Z halogenami na suficie, a może nawet i kuchenną wyspą. Na ścianę, którą dziadowie pomalowali wałkiem, rzucić tapetę z OBI i plazmę, a na środku ustawić siedziska typu lounge” [s. 51]. A czy nie jest czasami tak, że na tę poniemiecką tożsamość składa się też potrzeba remontów, udoskonalania przestrzeni – i to często zaniedbanej, ocierającej się o krawędź nieistnienia – na doprowadzaniu jej do „standardów” obserwowalnych poza „Ziemiami Odzyskanymi”? Skoro, jak pisze Kuszyk, można „stworzyć siebie od nowa” [s. 13] przez przedmioty – to dlaczego wykluczać z narracji tych użytkowników poniemieckiego, którzy „rzucają sobie” tapetę z OBI i plazmę na poniemiecką ścianę?

Uczuciem, którego Autorka nie analizuje zbyt dogłębnie, jest bowiem wstyd. Niby bliskie jest jej „doświadczenie życia wśród nie do końca oswojonego krajobrazu i poczucie, że z historią mojego miasta i okolic wiąże się jakiś wstydliwy sekret” [s. 11], ale czym jest ów wstyd? Czy chodzi tylko o afekt w stosunku do miejsc, co do których czuło się, że nie przeszły na własność zupełnie praworządnie? A może także o wstyd użytkowników poniemieckiej tożsamości, którzy ustawiają sobie „siedziska typu lounge”? Wstyd za nich? Wstyd przed nimi? Podążenie tą ścieżką mogłoby odrzeć tekst Kuszyk z sentymentalizmu. To jednak trudne zadanie, skoro to książka pisana „dla siebie”, jak zaznacza Autorka (choć zasadnym pytaniem pozostaje, czy książka wydana nie jest również książką „dla czytelnika”). Ma to być „osobisty przewodnik po losach poniemieckiego w jego codziennej, domowej odmianie” [s. 19] – i tu ponownie natykamy się na problem sygnalizowany na początku. Pewnie w rozdziale o Legnicy Kuszyk tak jest, jednak trudno jej odczucia odnieść do całości. W ten sposób „Poniemieckie” staje się kolekcją osobliwości. Dłuższą i bardziej złożoną tam, gdzie Kuszyk wsiada na swojego konika („Obrazy”), krótszą i powierzchowną tam, gdzie coś napisać należało, ale Autorka nie miała po temu wiele serca („Cmentarze”).

Wyważanie otwartych drzwi

Kuszyk dokonuje idealizacji „poniemieckich” przedmiotów, zwłaszcza w kontraście do brzydoty wyrobów PRL-u zapamiętanej z dzieciństwa, przez co nie unika ani sentymentalizmu, ani dozy bezrefleksyjności. Choć pisze, że „przeczuwała, że pod warstwą brzydoty musi być coś więcej, i odnajdowała to coś w przedwojennych przedmiotach” [s. 15], nie zauważa często istotnych napięć i nieoczywistości. Nie da się zaprzeczyć, że dla zrujnowanej wojną Polski opisywane tereny były gospodarczo przydatne: długie wybrzeże Bałtyku, złoża minerałów czy rozwinięty przemysł pomogły w szybkim stanięciu kraju na nogi. Ale równocześnie, z perspektywy niemieckiej, były to terytoria peryferyjne, marginesy Rzeszy. Tej drugiej strony „poniemieckiego” w książce brakuje.

Poza tym reportaż nie jest wolny od ewidentnych błędów. Kiedy Kuszyk pisze, że „poniemiecki” po angielsku to „post-German” [s. 67], może zdziwić się ten, kto szukałby w anglojęzycznej literaturze takiego sformułowania – większość piszących próbuje oddać to specyficzne słówko przez opisowe „formerly German”. Jako językowy fenomen „poniemieckość” jest także trudna do uchwycenia – Autorka próbuje ugryźć ten temat, przytaczając anegdotę rozgrywającą się w gabinecie profesora Jana Miodka, nie pyta za to, czemu tego słowa nie ma nigdzie poza polszczyzną? Być może byłoby to ciekawym kontrapunktem dla snutych przez nią porównań pomiędzy „poniemieckim” i „pożydowskim”: „Niemieckie, które przeszło na własność Polaków, jest poniemieckie, po Niemcach. Już nie niemieckie. Z pożydowskim jest tak samo” [s. 66]. Nie do końca jest to jednak fenomen współbieżny. Choć w obu przypadkach przedrostek „po” miał wskazywać na to, że właścicieli majątku już nie było, zarówno proces zbywania, jak i nabywania tych przedmiotów i przestrzeni wyglądał przecież inaczej.

W książce nie pretendującej do miana naukowej można by co prawda przymknąć oko na pewne uproszczenia. Zauważywszy jednak, że Autorka sypie jak z rękawa wprowadzanymi przez polskie rządy zarządzeniami i historycznymi faktami, trudno jest nie zapytać, dlaczego na przykład nieobecne są w „Poniemieckim” instytucje takie jak Tymczasowy Zarząd Państwowy, a opieczętowywania własności dokonuje jakaś niesprecyzowana „administracja miasta lub gminy” [s. 33]. Zwłaszcza że czytelnik otrzymuje naddatek informacji tam, gdzie Autorkę coś ewidentnie interesuje bardziej. Nazewnictwo „Ziem Odzyskanych” kształtowało się naraz odgórnie i oddolnie, a nie było wyłącznie widzimisię Komisji Ustalania Nazw Miejscowości, z niewiadomych powodów tak mocno krytykowanej w jednym z ustępów przez Kuszyk [s. 40]. Czytelnik może zdziwić się, że konferencja poczdamska kończy się u Kuszyk w lipcu 1945 roku [s. 27], fragment o otwarciu granicy z NRD ilustruje przykład z gośćmi z RFN [s. 46], a Erika Steinbach jest członkinią AfD [s. 130].

Niektóre z uproszczeń są świadomym wyborem Autorki, inne mają swe źródło w założeniu pewnej jedności Ziem Odzyskanych. Kiedy Autorka pisze, że „u nas [tj. w Legnicy – przyp. KĆR] Sowieci rzeczywiście byli” [s. 274] to z niewiadomych przyczyn pomija liczne garnizony wojskowe rozsiane po wsiach, miastach i miasteczkach Ziem Odzyskanych. Może trudno porównać Chojnę czy Białogard do „Małej Moskwy”, a jednak to zawiera przekłamanie. Inne uproszczenia wynikają z konsekwentnego nie zauważania niektórych kwestii, bo czy można powiedzieć o niemieckim miasteczku z międzywojnia, że jest „nieskalane jeszcze ludobójstwem”? Jeśli „niemiecki” znaczy w książce Kuszyk „przynależący do kultury niemieckiej”, to ta – po wydarzeniach w Namibii z początku XX wieku – była jak najbardziej skalana ludobójstwem na Herero i Nama.

„Poniemieckie” podejmuje więc ważny temat. „Ważny temat”, sformułowanie, które zdaje się w ostatnim czasie usprawiedliwiać każdą twórczość, nie jest tu jednak wskazaniem do bezrefleksyjnego podążania za Autorką. „Dobrze się czyta” – to zdanie z kolei ma potwierdzać, że po książkę warto sięgnąć. Co jednak, jeśli „Poniemieckie” podejmuje ważny temat i dobrze się czyta, a równocześnie nie jest książką dobrą? Pozostaje wierzyć, że Kuszyk przygotowała polski rynek książki i pojawi się na nim teraz więcej prac o złożonych tożsamościach „Ziem Odzyskanych”. Byłaby to największa zasługa Autorki.

 

* Cytaty pochodzą z elektronicznej wersji książki.

Przypis:

[1] Pamiętnik Ryszarda Janusza Szyndlera, który po wojnie trafił do Białogardu i Koszalina, pochodzi z 1957 roku i pod tytułem „Koszaliniacy” włączony został do drugiego wydania „Pamiętników osadników Ziem Odzyskanych” pod redakcją Zygmunta Dulczewskiego i Andrzeja Kwileckiego.

Książka:

Karolina Kuszyk, „Poniemieckie”, wyd. Czarne, Wołowiec 2019.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 578

(5/2020)
4 lutego 2020

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj