Ambarasujący dla wielu Polaków i Europejczyków dysonans – między żywioną przez nich atencją dla rosyjskiej kultury a doznawanym przerażeniem wyczynami rosyjskich sołdatów w Buczy – jest w znacznej części wynikiem nieporozumień związanych z pojęciem kultury, wywołanych przez antropologów i socjologów.
Począwszy od Cycerona, który posłużył się tym pojęciem po raz pierwszy dwa tysiące lat temu, aż do XX wieku, kultura oznaczała proces i wynik samorozwoju, doskonalenia duchowego, intelektualnego, mentalnego (cultura mentis, cultura animi, na wzór agricultura). W tym znaczeniu funkcjonuje do dziś w języku potocznym – jako kultura osobista, czy w określeniu „kulturalny człowiek”, a także nazwach instytucji kultury. Zbliżone do tego znaczenie ma pojęcie kultury narodowej, obejmujące najlepsze, chlubne wytwory zbiorowego ducha (wysiłku twórczego – mówiąc inaczej). Pod tym względem Mickiewicz i Chopin mają w Polsce podobny status jak Puszkin i Czajkowski w Rosji.
Każdy ma kulturę
Jakieś sto lat temu w naukach społecznych i humanistycznych uznano jednak, że używane w takim znaczeniu pojęcie kultury ma wymowę selekcjonującą (jedni mają kulturę, są kulturalni, a inni nie) oraz hierarchizującą (jedni stoją pod względem kulturowym wyżej, inni niżej) i uznano to za niewłaściwe. To wtedy badacze terenowi intensywnie penetrowali i opisywali życie egzotycznych, izolowanych wspólnot plemiennych, używając pojęcia kultury do raportowania i analizowania ich obyczajów i wzorów zachowań. Choć jeszcze Bronisław Malinowski, a później nawet Claude Lévi-Strauss i inni używali w stosunku do tych mieszkańców odległych lądów, wysp i mórz deprecjonującego określenia „dzicy” (słynne „Życie seksualne dzikich” czy „dzika myśl”, przetłumaczone zresztą na polski jako „myśl nieoswojona”), to jako dogmat przyjęto tezę wziętą od Clyde’a Kluckhohna: to be human is to be cultured. Nie oznacza ona bynajmniej, że aby być człowiekiem, trzeba być kulturalnym, lecz że każdy człowiek jest jakoś „skulturalizowany”, czyli każdy ma jakąś kulturę.
Rodzący się wówczas relatywizm kulturowy zabraniał zaś wartościowania, a zatem i hierarchizowania owych kultur. Używane jeszcze przez jakiś czas określenie „kultury prymitywne” zostało odrzucone jako stygmatyzujące i obraźliwe. Co więcej, te egzotyczne, izolowane kultury są bardziej spójne, integralne, tworzą stabilniejsze i wyrazistsze wzory życia indywidualnego i zbiorowego, w przeciwieństwie do mieszkańców nowoczesnych, a zwłaszcza ponowoczesnych, wielokulturowych metropolii, tworzących kulturowy tygiel.
Po jakimś czasie doszło do sytuacji, którą skonfundowany Terry Eagleton wyraził konstatacją, że według obecnie panujących pojęć i koncepcji, to Papuasi, Pigmeje i amazońscy Indianie mają kulturę, a my – wielkomiejscy uczestnicy płynnej nowoczesności – żyjemy w jakimś bezkształtnym, synkretycznym pomieszaniu z poplątaniem heteronomicznych wzorów życia i niekoherentnych form ekspresji. Inaczej mówiąc: istnieje kultura papuaska, nie istnieje kultura warszawska czy krakowska.
Swoje w Polsce dołożył popularny w ostatnich latach nurt historii ludowej, usiłujący wydobyć i ukazać życie warstw plebejskich jako pokrzywdzonych i wyrugowanych ze świadomości historycznej, a w rezultacie także dorobku i wzorów owej kultury narodowej, lansowanej oficjalnie przez instytucje pisowskiej władzy.
To doprowadziło do takiego ambarasu, jaki na wpół żartobliwie wyraził przed laty Adam Grobler: „mówiąc «nasza kultura» możemy mieć na myśli kulturę zachodnią, w odróżnieniu od kultur wschodnich, chrześcijańską, w odróżnieniu od żydowskiej, katolicką, w odróżnieniu od protestanckiej, rzymskokatolicką, w odróżnieniu od greckokatolickiej, europejską, w odróżnieniu od północnoamerykańskiej, słowiańską, w odróżnieniu od germańskiej, polską, w odróżnieniu od czeskiej, inteligencką, w odróżnieniu od ludowej, wielkomiejską, w odróżnieniu od małomiasteczkowej, wapniacką, w odróżnieniu od młodzieżowej, wysoką, w odróżnieniu od masowej. Są kultury patriotyczno-narodowe i kosmopolityczne, katolicko-postępowe i katolicko-konserwatywne, laickie i wojująco-ateistyczne. […] Własną kulturę wytwarzają grupy zawodowe i środowiska rodzinne”, by na koniec wyznać z zakłopotaniem: „Nie wiem, od kogo jestem bardziej odmienny kulturowo: od japońskiego profesora czy szalikowca z sąsiedniej klatki”.
Skoro każdy człowiek jest skulturalizowany (ukulturalniony), a żadna kultura nie jest lepsza od innej, to czytelnik książek nie ma prawa czuć się lepszy od tego, kto ich nie czyta (żyjącego w kulturze niepiśmiennej), a bywalec koncertów alternatywnego rocka okazywać wyższość wobec miłośników disco polo. Podlaska czy podkarpacka wieś ma swoją kulturę (i nie o kulturę ludową bynajmniej tu chodzi), którą należy traktować ex aequo z literacką czy artystyczną kulturą Warszawy i Krakowa. Rosjanie mają swoją kulturę (ściślej: wzory kultury), niezależnie od twórczości Tołstoja czy Czajkowskiego, a tym bardziej Kandinsky’ego. Jej korpusowi aksjologiczno-dyrektywnemu dają wyraz w masowym poparciu dla poczynań swoich przywódców i żołnierzy w Ukrainie.
Dlatego, rozwiewając rozterki Groblera i miłośników rosyjskiego baletu, można i należy uznać, że poczucie powinowactwa z twórczością artystyczną Rosjan takich jak Rachmaninow czy Czechow nie oznacza poczucia więzi z subkulturą rosyjskich czy buriackich żulików.
Rozdzielenia cycerońskiego sensu pojęcia kultury od tego wywodzącego się od wprowadzonego przez Herdera określenia Volksgeist dokonał dość precyzyjnie Roger Scruton w swoim „Przewodniku po kulturze nowoczesnej dla inteligentnych”. Po jego przeczytaniu niekoniecznie zostanie się konserwatystą (do czego Scruton zachęca), ale będzie się mogło z większym spokojem sumienia zachwycać rosyjską awangardą, bez obaw o utożsamienie z rosyjskim żołdactwem.
Pop-nacjonalizm tłem wojny kulturowej
Niezależnie od wojny militarnej w Ukrainie toczy się od dawna wojna kultur. W społeczeństwach zachodnich intensywna (zwłaszcza w USA, gdzie James Hunter po raz pierwszy użył tego określenia w latach 90.), burzliwa także w polskim, a w rosyjskim słaba, bo jedna ze stron (putinistyczna) ma ogromną przewagę. I podobnie jak to było w prawdziwej drugiej wojnie światowej czy zimnej wojnie lat 1945–1989, a jest obecnie w Ukrainie, to nie tak, że jedni naparzają się z drugimi i wart Pac pałaca, a pałac Paca. Kibolstwo nie jest takim samym przejawem kultury jak stowarzyszenie artystyczne, neofaszystowski marsz takim samym wydarzeniem kulturalnym jak wernisaż, nacjonalizm i klerykalizm nie są równoprawnymi przekonaniami z liberalizmem, homofobia nie jest stanowiskiem równie dopuszczalnym jak tolerancja (i przez nią mającym być tolerowanym), a zabijanie niewinnych cywilów nie jest porównywalne z tworzeniem militarnych paktów obronnych. Autorytaryzm, patriarchalizm czy paternalizm, także w wersji putinowskiej, to nie są jedne z wielu możliwych czy dopuszczalnych opcji, lecz stanowiska wykluczające opcjonalność. Popieranie zamordyzmu nie jest przejawem wolności wyboru przekonań, lecz jej wykluczeniem i zaprzeczeniem.
Zmarły niedawno antropolog Wojciech J. Burszta twierdził, że tłem toczonych obecnie w Polsce (i nie tylko) wojen kulturowych jest pop-nacjonalizm, wyznaczający pozycje w tej wojnie zajmowane. Pop-nacjonaliści nie walczą w niej o emancypację (jak czasami twierdzą), lecz o dominację, nie o podział kulturowego terytorium, lecz o jego zawłaszczenie, nie o warunki koegzystencji z innymi (pod względem preferencji seksualnych, wyznania, poglądów, upodobań), lecz o ich wyeliminowanie z narodowej przestrzeni. Potrzebują kotwic pewności, a nie ambiwalencji pluralizmu, różnorodności i dowolności. Rosyjscy pop-nacjonaliści chcą tego nie tylko u siebie i dla siebie, ale także w Ukrainie i dla Ukraińców (czyli, z ich punktu widzenia, też u siebie).
Dysonansu między wytworami kultury elitarnej, zwanej wysoką, a wzorami zachowań żołnierzy doświadczali ponad 80 lat temu wobec wkraczających oddziałów Wehrmachtu niektórzy Polacy, mający i wyrażający nadzieję, że przecież nie grozi im nic strasznego ze strony wysłanników narodu filozofów i poetów. Okrzyknięty już wówczas i także później czołowym niemieckim filozofem Martin Heidegger skądinąd żarliwie wspierał Hitlera, nazizm i III Rzeszę. Ale szeregowym wykonawcom woli Führera zachęty Heideggera nie były potrzebne, spełniali wtłoczoną im do głów przez innych ideologów misję cywilizacyjną. Czyż nie tak samo i nie z tych samych motywacji postępują wykonawcy woli Putina?
Ukraina walczy w obronie Zachodu
Na szczęście, w obecnej Polsce intelektualno-artystyczne zaplecze autorytarnej władzy rodzimych populistów jest słabe, ale ochoczo powołują się oni na dorobek kultury narodowej, rzekomo przez siebie chronionej. Na szczęście, nie mają możliwości przenoszenia swoich autorytarnych metod, a więc i prowadzonej przy ich użyciu wojny kulturowej, poza granice kraju, lecz i tak gnębią jego mieszkańców narzucaniem ideologicznych wizji. Na szczęście, wciąż nie są w stanie kontrolować wszystkich instytucji kultury, ale usilnie do tego dążą. Na szczęście, forsowany przez nich kanon kultury narodowej nie wzbudza szerokiej akceptacji, ale forsują go z coraz większym animuszem.
Do wojny w Ukrainie nie pasuje wykreowane przez Huntera pojęcie wojny kulturowej, odnoszące się do konfliktów i antagonizmów zachodzących wewnątrz społeczeństw, a nie między nimi. Zastosowanie ma raczej huntingtonowskie pojęcie zderzenia cywilizacji: większość Ukraińców aspiruje i pragnie dołączyć do cywilizacji zachodniej, euroatlantyckiej, liberalno-demokratycznej, gdy zdecydowana większość Rosjan nie tylko chce być częścią „ruskiego mira” i wraz z jego wodzem dążyć do zdezintegrowania Zachodu, lecz żąda od Ukraińców tego samego. Bliskość kulturowa (prawosławie, cyrylica, rosyjskojęzyczność wielu Ukraińców) okazuje się jednak nie mieć znaczenia, gdy zachodzi różnica cywilizacyjnych aspiracji. W tym sensie w Ukrainie trwa zderzenie cywilizacji, a Ukraińcy walczą w imię i w obronie tej zachodniej, europejskiej, liberalno-demokratycznej.