Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Jak wrażenia?

Zbigniew Mikołejko: Najłagodniej mówiąc, umiarkowane.

Film „Barbie” wywołał sporo zachwytów jako lekki, ale mądry film feministyczny. 

Na początku myślałem, że będzie dobrze: film zaczyna się od czytelnego nawiązania do „2001: Odysei Kosmicznej” Stanleya Kubricka. Dalej jest jeszcze parę aluzji do znakomitych filmów, na przykład do „Kobiety i mężczyzny” Claude’a Leloucha. Natomiast sama „Barbie” do takich filmów nie należy. 

Najbardziej przeszkadza mi nadmiernie ekspansywna ekspozycja dyskursu tożsamościowego. Oczywiście bywają sytuacje, w których jest on uzasadniony, w wielu sprawach okazało się to dobre. Jeśli jednak całość opowieści zostaje sprowadzona do podlanej dydaktycznym sosem historyjki o zwarciu dwóch tożsamości płciowych, na dodatek rozpatrywanym w uproszczonych kategoriach dominacji i podporządkowania, musi to niepokoić. Ba, nawet złościć.

Rzeczywiście, chłopak Barbie, czyli Ken, jest przez nią zdominowany. Rozpacza, że zawsze jest tłem i rzeczywiście jest jej zbędny. Barbie doskonale radzi sobie bez niego zarówno w swoim świecie idealnym, w którym może być kim tylko chce – noblistką, prezydentką, lekarką, jak i w świecie prawdziwym, gdzie już nie jest tak łatwo. Jednak tam również, mimo trudności, nadal nie potrzebuje Kena. Co w tym złego? 

Prawdziwość czegoś nie zależy od tego, kto to mówi. Jasne, że prawda jest zawsze czyjaś, ale to nie jest jej podstawowy wyznacznik. Prawdziwe jest to, co jest zgodne z faktami, jak mówi klasyczna definicja. Można odwołać się do koherencyjnej koncepcji prawdy, zgodnie z którą prawdziwe jest to, co jest spójne z innymi racjonalnymi, sensownymi zdaniami. Można odwołać się wreszcie do pragmatycznej koncepcji prawdy: że prawdziwe jest to, co przynosi pożytek. Natomiast prawda, by tak rzec, „tożsamościowa” pozbawia nas uniwersalistycznego podejścia do człowieczeństwa. I dokonuje radykalnych podziałów. Tym sposobem z rozmaitych grup, które odwołują się do tożsamości, powstają osobne wyspy, które pozostają ze sobą w stanie wojny, a przynajmniej nieustającego napięcia. Zanika gdzieś troska o nasz wspólny świat.

Według mnie ten film to pokazuje. Jest diagnozą, a nie manifestem. Po pierwsze, jest niejednoznaczny, jak samo życie. Barbie jest w swoim świecie feministką, może mieć Nobla, ale musi chodzić w szpilkach. Jeśli przedostaje się do świata prawdziwego, dostaje wygodne klapki, ale nie zyskuje wraz z nimi miejsca w zarządzie korporacji, w którym zasiadają sami mężczyźni. Niejednoznaczne jest więc to, czym jest feminizm, podobnie jak to, czym jest patriarchat. Ken zachwyca się patriarchatem, ale w prawdziwym świecie okazuje się, że nie wystarczy być facetem, żeby być ratownikiem na plaży – trzeba umieć ratować.

Ma pani rację, te rzeczy tam są, ale one schodzą na dalszy plan. Skądinąd przyglądałem się reakcji sali, kiedy oglądałem film. Pełnej, mimo że to był dzień powszedni, a kino peryferyjne. „Barbie” była przez nią „czytana” jako zabawna komedyjka o wyzwalaniu się kobiet. Ja zresztą, skoro już o tym mowa, wolę obie części „Legalnej blondynki” – na pewno śmieszniejszej i, paradoksalnie, bardziej przekonującej.

Niezależnie od tego – mówię to bezczelnie – to nie jest tak, że z samej płciowości, męskiej albo kobiecej, wynika określona pozycja, rola społeczna. Mówiła to już Simone de Beauvoir [filozofka, feministka, autorka „Drugiej Płci” uznawanej za klasyczne dzieło feminizmu – przyp. red.], powiadając, że w sensie społecznym nikt nie rodzi się kobietą ani mężczyzną. Ken chociażby właśnie z tym ma kłopoty: dowiaduje się, że nie wystarczy być facetem, żeby zostać na przykład ratownikiem, trzeba coś umieć. Film, i owszem, tego więc jakoś dotyka, ale moim zdaniem zbyt słabo.

Każdy z nas przy tym jest wiązką tożsamości i ról. I w momencie, gdy tych tożsamości w kreowanych obrazach człowieczeństwa, a tak jest w „Barbie”, jest ledwie dwie i są one z gruntu antynomiczne, mamy wrażenie, że – jak mówiono w czasie wczesnego sowietyzmu – powstaje „prop-agitka”, plakat. A plakat propagandowy, z jego radykalnymi i krzykliwymi uproszczeniami, może być narzędziem jedynie w czasie rewolucyjnego wrzenia. 

Ten film również nawiązuje do tego, że konieczna jest rewolucja. Dyskursy tożsamościowe – jakie by one nie były, lewicowe, prawicowe, kobiece, męskie, związane z czarnymi, z białymi, ateistyczne czy religijne – zawsze zresztą głoszą rewolucję. W dodatku tu rewolucja nie została spuentowana. Przejście Barbie ze stanu lalki do stanu człowieczeństwa odbywa się jej tryumfalnym wejściem do ginekologa, a przecież nie ma waginy, jak powiada. To ja już wolę chińską operę z czasów Mao Zedonga, która w finale kończy się triumfalnym chóralnym śpiewem skolektywizowanych chłopów: „Zasiejemy ryż i zakwitnie socjalizm”. 

W finale filmu Barbie przestała być lalką i stała się realną kobietą. Z fikcyjnego świata feministycznego trafiła do prawdziwego, gdzie kobiety nie dominują w zarządach. Pokazanie tego to nawoływanie do rewolucji?

Dobrze, zacznijmy od tego, że opowieść o Barbie to jest jednak opowieść społeczno-psychologiczna o kulturze amerykańskiej, z której Barbie pochodzi. A ma roszczenia do uniwersalności. Polska opowieść o Barbie byłaby inna.

Jaka?

Przede wszystkim w Polsce posiadanie Barbie przez dzieci, które dziś są pokoleniem rodziców, było znakiem luksusu, wyższego statusu społecznego. Kiedy ktoś dostał Barbie od cioci z zagranicy albo kiedy rodzice wysupłali parę dolarów i kupili ją w Peweksie, a jeszcze z domkiem czy samochodem, to określało to tę wyższą pozycję.

W Stanach Zjednoczonych Barbie jest czymś, co określa historię niższej klasy średniej czy – szerzej – społeczeństwa masowego epoki welfare state. Ludzie z wyższej klasy średniej, ludzie, którzy studiują na uczelniach przynależnych do tak zwanej ligi bluszczowej, a więc prawdziwe elity, nie sięgają po tę identyfikację. Zupełnie coś innego określa ich tożsamość. W Polsce natomiast, w naszym społeczeństwie na ogół postchłopskim czy postludowym, modele kulturowego awansu łączą się z naśladowczą akomodacją do popkultury Zachodu, głównie amerykańskiej niższej, drobnomieszczańskiej klasy średniej, albo nawet i niższej, z jej zabawkami, zainteresowaniami, rozrywkami, sposobami spędzania wolnego czasu. A już dowartościowanie „suwerena” przez 500 złotych i wzniecenie resentymentów wobec „łże-elit” spowodowało eksplozję masowego wczasowania, plażowania, tę nadmierną, jak dla niektórych, obecność – parawanik, grillowanie, głośnik, disco polo, „browarek” etc. To jest zapożyczone z Zachodu, zwłaszcza amerykańskiego czy angielskiego, od warstwy społecznej, w której stylu życia nasze drobnomieszczańskie czy też postchłopskie społeczeństwo doskonale się odnajduje. 

Ja się w tym nie odnajduję. W moim pokoleniu, inteligentów czy robotników wielkoprzemysłowych, awans był łączony z edukacją i pracą. Zupełnie inaczej budowała się też wyobraźnia o zdobyciu znaczenia. Oczywiście każdy chciał mieć porządny dom, podróżować, nie cierpieć głodu i chłodu. Ale jednak inaczej chciało się urządzić życie. Pokolenie młodych robotników i inteligentów, którzy stworzyli „Solidarność” i wspólnym wysiłkiem dali w końcu Polsce wolność, odnajdywało się zarazem jeszcze w szlachecko-inteligenckiej historii ojczyzny z romantyczną ideą wolności i sprawiedliwości społecznej. Ta opowieść była podtrzymywana przez czas zaborów i przez wiek XX z racji różnych reżimów okupacyjnych. I część klasy ludowej to przyjęła. Takim przykładem była choćby wojna w 1920 roku, kiedy znaczna część warstwy chłopskiej rozpoznaje się wreszcie jako Polacy. Ale oprócz tego, gdzieś w zanadrzu świadomości tkwiła niewysłowiona opowieść o podstawowej warstwie tego społeczeństwa, grupie pozbawionej własnej historii, o chłopstwie pańszczyźnianym. I nagle po 1989 roku okazało się, że nie trzeba wchodzić w tę szlachecko-inteligencką opowieść, można żyć innym życiem, wolnym od imperatywu edukacyjnego, od racjonalnego myślenia, od pewnego modelu awansu społecznego. I można było radośnie zachłysnąć się tą łatwą popkulturą, która przyszła z Zachodu, głównie ze Stanów. Przaśne upijanie się piwem, przaśne żarty, wrzaskliwe zabawy i rozrywki, tandetna muzyka, chociażby właśnie disco polo – to jest „prawdziwie nasze”, ludowe i arcypolskie. Nagle zyskaliśmy własną opowieść – zdają się mówić owe wyjarzmione z cudzej opowieści postludowe grupy społeczne. Nie umiem tego wyjaśnić, to zadanie dla socjologów, ale u pewnej części kobiet z warstw postludowych i drobnomieszczańskich to wyjarzmienie łączy się w jakiś przedziwny, paradoksalny sposób z historiami o emancypacji, patriarchacie i przełamywaniu „samczej” dominacji suponowanymi przez amerykańskie opowieści emancypacyjne. Może dzieje się tak dlatego, że te opowieści są nierzadko radykalne, bezpardonowo emocjonalne i – jak w przypadku każdego ruchu rewolucyjnego – operują mocnym, uproszczonym i dualistycznym, odwołującym się do mniej lub bardziej oczywistych tożsamości płciowych językiem? Tyle że ogromna masa kobiet jest u nas zwolenniczkami patriarchatu i jest im z tym dobrze.

Nie zgadzam się, że jest im dobrze. Mogą być zwolenniczkami jakiegoś modelu, bo tak żyją i nie znają osobiście innego, ale to nie znaczy, że jest im dobrze. Inne życie znają z klisz, dlatego do niego nie dążą. 

Wszyscy znamy inne życie z klisz. One nie funkcjonują tylko po jednej stronie. Działa to coś, co z doskonałą intuicją, mówiąc o warstwie szlacheckiej i inteligenckiej powiedział Wyspiański, wkładając w usta chłopa: „Duza by już mogli mieć, ino one nie chcom chcieć”. Powiem coś, co zabrzmi, jak herezja, są takie grupy kobiet, którym patriarchat przynosi korzyści. W Stanach Zjednoczonych, w bardzo konserwatywnych czarnych kościołach baptystycznych Południa, na straży tych konserwatywnych wartości, patriarchalizmu i celibatu duchownych stoją matrony, które siedzą w pierwszych rzędach i trzymają władzę. Patriarchat ma więc często tkankę iluzoryczną, tworząc jakby maskę, oraz strukturę nośną dla interesów wielu kobiet. Nie wyzwalajmy ich na siłę.

Jeśli kobiety dostają świadczenia pieniężne i mogą uciec z pracy, uciekają. Jasne, że bardzo trudno jest udźwignąć pracę zawodową i obowiązki domowe. Ale…

W młodości mieszkałem na przedmieściu małego miasteczka zamieszkałym przez ludzi słabo wykształconych albo niemal niewykształconych, pracujących w prostych zawodach, wymagających często wielkiego wysiłku fizycznego. Kobiety na tym osiedlu nie pracowały na ogół zawodowo (moja matka, jako samotna rozwódka, była jednym z nielicznych wyjątków). Tyrały więc przy domach, zajmowały się dziećmi, wtedy zazwyczaj licznych, taszczyły kotły z praniem, paliły w piecach, pracowały w ogrodach, żeby było co jeść, bo w sklepach nie było prawie nic, robiły jedzenie dla mężczyzn, którzy też ciężko tyrali gdzieś w kotłowniach, odlewni czy na budowach. Kobiecy obowiązek domowy był tam więc potężny, a niekiedy drastyczny. Więc opowieść, że dziś zajmowanie się domem, w którym jest jedno dziecko, w którym są pralki, lodówki, kaloryfery, to jest ciężki etat, niezupełnie do mnie trafia. Ja oczywiście wcale nie chcę, żeby tamto wróciło. I to jasne, że brakuje żłobków, że usługi opiekuńcze ułatwiające kobietom pójście do pracy są słabe, że nie wszędzie są w Polsce łazienki i dostępność do mediów. Jednak podam przykład z pewnego miasteczka pod Warszawą. Ponieważ brakuje tam miejsc w przedszkolach, burmistrz zarządził, że będą je miały przede wszystkim dzieci matek, które pracują. Na to oburzyły się te niepracujące.

Może chciały iść do pracy, a bez możliwości zostawienia dzieci w przedszkolu nie miały nawet jak jej szukać?

Nie. Niech pani ich nie usprawiedliwia. Burmistrz powiedział im – jak zatrudnicie się gdzieś, będzie miejsce w przedszkolu. Z tego, co wiem, nikt się nie zjawił.

Czy chce pan przez to powiedzieć, że współczesne kobiety przesadzają, domagając się takiego równouprawnienia, które umożliwia im łączenie na równi z mężczyznami ról domowych z zawodowymi? Albo że nie chcą wysilać się na równi z nimi?

Nie. Trzeba to powiedzieć jasno, nie ma czegoś takiego, jak jednolity dyskurs kobiecy, jak jednolita opowieść o potrzebach. Czyli czegoś, co pokazuje złudzenia dyskursu tożsamościowego opartego tylko na płci. Chcę przez to powiedzieć, że kobiecość jest zróżnicowana. Są kobiety, które chętnie oddałyby dzieci do żłobka i poszły do pracy, ale są też przecież kobiety, które nawet mając takie możliwości, tego nie uczynią. Będą wolały siedzieć w domu, łazić ze smartfonami po osiedlach i sklepach, ciągnąc za sobą dzieci. I zamiast się tymi dziećmi zajmować, wysyłają je same gdzieś między bloki – niech tam „się wyszaleją”. Wszyscy chyba to znamy.

Zaraz się zacznie awantura…

Za wszelką cenę wolałbym jej uniknąć, jeśli mamy sensownie, a więc nie lękając się prawd oczywistych, mówić o prawach kobiet, o równouprawnieniu i emancypacji – nie wszystkie one, podobnie zresztą jak nie wszyscy mężczyźni, zasługują na rozmaite dobra wyłącznie z racji swej tożsamości płciowej. Ale pani sama to może zobaczyć, wystarczy wyjrzeć przez okno. Ja zresztą najbardziej współczuję w Polsce dzieciom. Nie kobietom, nie mężczyznom, ale dzieciom z rozmaitych środowisk, niekoniecznie uznawanych za patologiczne. Są więc kobiety, które rzetelnie i z oddaniem zajmują się, nie pracując zawodowo, dziećmi i domem. Są kobiety, które chcą wprawdzie pracować, ale nie mogą, bo nie ma żłobków, przedszkoli, dlatego pomysł Tuska na „babciowe” jest słuszny, bo jest on nie tylko socjalny, ale zgodny z duchem liberalizmu. Ale są też kobiety, których wołami nie zaciągnie się do pracy zawodowej. Ja wiem, praca bywa nierzadko brzydka, ciężka, nudna…

Daje niezależność.

Pytanie, od czego jest się niezależnym, a od czego zależnym? Patriarchalizmy są także różne i kobiety mają w nich nierzadko coś do powiedzenia.

W filmie o Barbie idealny świat lalek nie odzwierciedla realnych możliwości ani kobiet, ani mężczyzn. Rozumiem to tak, że formułowanie idealnych, ale oddalonych od realiów postulatów, komunikatów, nieznajdujących odzwierciedlenia w doświadczeniach odbiorczyń, jest przeciwskuteczne. Takie komunikaty-klisze nie docierają do nich. Kreują wyobrażenie jakiegoś świata, ale nie opisują go. 

Materiały prasowe filmu „Barbie”

Tak. To jest świat pożądany przez twórców tych komunikatów – taki, jaki ich zdaniem powinien być, ale nie jest. Jednak film pokazuje coś jeszcze – ciągłe zmaganie o dominację jednej lub drugiej płci. To do niczego nie prowadzi.

Ale czy świat nie jest właśnie taki? Jedna z płci jest zdominowana przez drugą. 

Nie, świat jest zdominowany przez tak zwany system. Do tego przez cały czas zmierzałem. Ten system nie jest przez nas wszystkich racjonalnie rozpoznawany i wydaje się na swój sposób przezroczysty, niewidzialny, ponieważ zajmują nas coraz bardziej wojny tożsamościowe, nie tylko te związane ze płcią, a nie starania o przeniknięcie jego natury. A przecież to właśnie ten system wyprodukował ową walkę. 

Skądinąd w prasie krążył kiedyś rysunek, komentujący powszechną dyskusję o zalewie rynku chińską tandetą. Przedstawiał on Chińczyka, który sprzedaje koszulkę z napisem „Precz z chińskimi tekstyliami”. Krótko mówiąc, natura tego systemu jest tak przewrotna, że on nam sprzedaje fikcyjne narzędzia, przy pomocy których mamy z nim walczyć. Kapitaliści – mówił ongiś Lenin – sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy. Lenin się strasznie mylił, kapitaliści nam bowiem sprzedadzą złudzenie sznura, iluzję sznura, czyli, krótko mówiąc, dadzą nam zabawki, igraszki i zajęcia kierujące naszą uwagę na rozmaite manowce świadomości. 

Ja jestem zwolennikiem tego, żeby nie było potrzeby emancypacji rozmaitych grup społecznych. A w staraniach o tę emancypację poddałbym bardzo czujnej analizie dyskurs tożsamościowy. Bo on coś zasłania i sprawia, że interesy są partykularne, wsobne, zjeżone przeciwko sobie nawzajem stają się ważniejsze od naszego wspólnego interesu, którym jest obnażenie natury systemu, jakże niesprawiedliwego, tworzącego na świecie ogromne obszary nędzy, potwornego wyzysku i radykalnych poniżeń człowieka. Nie chodzi tylko o świat zwany ongiś „trzecim światem”, ale, jak mówił w swoich ważnych encyklikach społecznych Jan Paweł II, o ludzi żyjących gdzieś w szczelinach pierwszego i drugiego świata, zamożniejszego, tej białej Północy. Przecież w Stanach Zjednoczonych są gigantyczne obszary nędzy zamieszkane przez „białe śmieci” z Południa, których rzecznikiem stał się Trump. To jedyna grupa, o której powiada się, że przegrała na wojnie secesyjnej, na zniesieniu w dramatycznych zmaganiach segregacji i dyskryminacji rasowej. Bo czarni zyskali wolność, a plantatorzy z Południa dogadali się z białymi kapitalistami z Północy i mają się nadal dobrze. Grupy, które na tym straciły to te, które swoje życie lokowały tylko w obrębie tożsamości rasowej, to biali biedni, którzy byli lepsi od czarnych wyłącznie dzięki kolorowi skóry, a teraz już nie są, ale są nadal biedni.

A jak to się ma do feminizmu, do tożsamości kobiecej? 

Tu moim zdaniem błąd polega na czymś innym – na traktowaniu kobiet i mężczyzn jako jednolitych rzeczywistości. Słaba strona polskiego feminizmu – choć to się powoli zmienia pod brzemieniem spazmatycznych doświadczeń ostatnich lat, „czarnego protestu” czy „strajku kobiet” chociażby – polegała na tym, że to był najczęściej feminizm z Krakowskiego Przedmieścia. Owszem, bardzo mi się podobał gest Kazimiery Szczuki, która pocałowała w rękę jakiegoś faceta, ale dla wielu prowincjonalnych kobiet żyjących w świecie, w którym doświadczają one braku znaczenia, pocałowanie ręki jest ważnym gestem. Feminizm walczy też z wpływem Kościoła. Ale kobiety na wsi czy w małych miasteczkach są często pobożne dlatego, że kościół jest jedynym miejscem, w którym mogą znaleźć ukojenie, a nawet czasem wsparcie.

Rzeczywiście, kościoły na wsi to często miejsca, w których kobiety, pielęgnując kościelne ceremoniały, zyskują godność oraz znaczenie. 

Tak, jest to miejsce godności. Odświętne i wyjątkowe, ale jednak jest. Co więcej, kobiety czasem są wspierane przez lokalnych księży. To nie jest tak, jak chce stereotyp klerykalizmu: że wszyscy księża stoją po stronie ich przemocowych mężów i mówią „cierp, córko”. I w tym momencie prowokacyjny antyklerykalizm, publiczna zapowiedź dokonania aborcji w Wigilię nie może spotkać się z ich zachwytem. Z kolei, kiedy „alimenciary” walczyły o swoje, te urzędniczki, policjantki, pielęgniarki, robotnice, zostawione przez wrednych facetów niepłacących alimentów i pozbawione przez państwo wsparcia, same się zorganizowały. Nie było z nimi najpierw działaczek feministycznych.

Teraz temat alimentów jest ważnym tematem feministek. 

W końcu tak. Ale chcę pokazać, że nie ma wspólnych interesów kobiet, tak jak nie ma wspólnych interesów mężczyzn. I to jest największy grzech filmu o Barbie, że są tam dwie nienaruszalne tożsamości, które toczą między sobą walkę. Przy tym świat Barbie jest światem idyllicznym i przyjaznym, a ten męski jest tępy i głupi, oparty na piciu piwska i pomiataniu kobietami. Feminizm często zapomina przy tym przestrogę Simone de Beauvoir, że równouprawnienie kobiet jest koniecznym warunkiem równouprawnienia wszystkich innych, włącznie z mężczyznami. 

Ponadto w małych miasteczkach i na wsiach zostają młodzi i starsi, samotni mężczyźni. I młodzi „incele”, którzy zasilają Konfederację. Oni nie wzięli się z próżni. Zostali zostawieni przez kobiety, które mają wyższe wymagania i aspiracje, które wędrowały z tych wsi do wielkich miast albo za granicę. To jest problem. „Incele” od Konfederacji nie wzięli się znikąd. Oni są odtrąceni przez świat kobiecy tak, jak Ken przez Barbie.

A więc to wina Barbie, że Ken chciał urządzić patriarchat i wszystko jej odebrać? Wina wykształconych kobiet, że mężczyźni stają się „incelami”?

Tego nie można traktować w kategoriach winy czy niewinności. Ów proces opisuje zresztą doskonale Marcin Kącki w książce o Konfederacji. Młodzi chłopcy dostali kosza od dziewczyn, które czują się od nich lepsze, mają wyższe wymagania życiowe i intelektualne niż oni i oczekują równouprawnienia w związku. W miejsce po tych oddalających się w inny świat dziewczynach wchodzi więc Konfederacja. Chłopcy zostali odtrąceni jako zapyziali i niegodni, jak właśnie Ken, który jest tylko tłem dla Barbie i niczym innym. Ale oto idą na mecz i tam wśród tysięcy takich jak oni ryczą jednym głosem, że zgwałcą wszystkie „julki”, czyli te liberalne, wielkomiejskie kobiety, które ich porzuciły, aby dostąpić awansu. Odnajdują więc swoje miejsce w stadzie w sposób podobny do tego, w który filmowy Ken odkrywa patriarchat. To zarazem pokazuje słabość dyskursu tożsamościowego sprowadzonego do jednego mianownika – do tożsamości płciowej. A jednocześnie – nie zapominajmy – to jest problem Zachodu, białego, zamożnego Zachodu czy białej, zamożnej Północy.

Równość czy też nierówność płci jest problemem grup uprzywilejowanych? 

Tak, niestety – jest w znacznej mierze dyskursem grup uprzywilejowanych. Natomiast w Polsce dualizm, który powstaje w wyniku dyskursu tożsamościowego, jest też wynikiem napięcia między cywilizacją narodowo-katolicką, niezmiennego „trwania na swoim”, a cywilizacją wpatrzoną we wzorce zachodnie. Przy czym okopy buduje się po obu stronach, nie tylko po tamtej narodowo-katolickiej, ale po naszej liberalno-demokratycznej również. Sam je zresztą z lubością wznosiłem i będę wznosił, mówię to cynicznie, z bardzo prostego powodu. Dialog okazał się niemożliwy. Gdzieś bowiem zgubiliśmy sztukę współżycia wśród zróżnicowań. Zanurzeni w lokalne napięcia, gry, wojny tożsamości narodowych, religijnych czy płciowych, tracimy z oka globalny obraz świata. 

Globalny obraz, który, jak rozumiem, wychodzi poza te chwilowe czy aktualnie zauważone tożsamości? 

To bardzo ważne zdanie: tożsamości bywają przelotne, doraźne, narzucone przypadkiem, opowiedziane przygodnie. Gry tożsamościowe zwykle są przy tym redukcjonistyczne. Redukują nasze człowieczeństwo do jednego aspektu tożsamościowego. A przecież jest ono znacznie bogatsze.

Ale jeśli kobiety nie chcą już podawać piwerka mężczyznom, jak w idealnym patriarchacie Kena, to nie mogą uniknąć nazwania problemu, że to kobiety podają piwerko. Jeśli osoby transpłciowe są dyskryminowane, nie wywalczą równości, jeśli nie powiedzą konkretnie, na czym polega dyskryminacja. Postulat równości nie wystarczy. Trzeba się skrzyknąć w obrębie własnej tożsamości, nawet chwilowej, żeby przestać nosić piwo, jak lalki Barbie Kenom.

Zgadzam się oczywiście. Ale nie należy też własnej tożsamości absolutyzować i radykalizować, wynosić na takie albo inne ołtarze. I także ona – nie tylko te inne, przeciwstawne, obce i wrogie – zasługuje na nasze krytyczne spojrzenie. W każdym razie żadna z tożsamości nie może być świętym Graalem naszego świata.