Wszyscy wiemy, że wszelkiego rodzaju urządzenia technologiczne z czasem przestają działać należycie. Psują się przyciski w pilocie do telewizora, w samochodzie wyczerpuje akumulator, w fabryce zużywają najprzeróżniejszej maści maszyny. Nikogo nie dziwi więc, że zdecydowaną większość tego typu sprzętów – w szczególności tych, których nie da się łatwo i tanio zamienić na nowy, lepszy model – trzeba regularnie serwisować. Pazur czasu dotyka również sposobu, w jaki funkcjonują urządzenia mechaniczne i elektronika.
Zaczynam od tych banalnych obserwacji, zainspirowany artykułem, jaki ukazał się niedawno na łamach „Tygodnika Powszechnego”, a który poświęcony był zagadnieniu serwisowania… bomb atomowych. Okazuje się bowiem, że większość wyprodukowanych w czasach zimnej wojny głowic od dawna już domaga się przeglądu. W Stanach Zjednoczonych jego dokonywaniem zajmuje się Pantex – do 1989 roku jedna z największych fabryk broni jądrowej na świecie. Dziś – czytamy w „TP” – „40 budynków na liczącym 6,5 tys. hektarów kompleksie pełni inną funkcję. To warsztat, w którym serwisuje się atomowe głowice. I prosektorium, gdzie taka broń jest poddawana ostatniej sekcji”. Miejsce, dodam dla pełnej jasności, skonstruowane w bardzo specyficzny sposób. W razie „pomyłki” (serwisant, jak saper, myli się tu tylko raz) budynek, w którym dokonywany jest serwis, ma zapaść się do środka, tłumiąc tym samym skutki ewentualnego wybuchu.
Nie techniczna omnipotencja i chłodne, przerażająco racjonalne procedury, ale techniczna impotencja i brak jakichkolwiek regulacji są dziś bardziej palącym problemem.| Jan Tokarski
Największe głowice wyprodukowane w czasach zimnej wojny – przekraczające rozmiarami furgonetkę: B53 o sile 9 megaton – zostały już rozbrojone. Ostatnia, powstała w czasach kryzysu kubańskiego, trafiła do „rozbiórki” w 2011 roku. Niemniej jednak Pantex nie jest w stanie serwisować wszystkich bomb na bieżąco – wiele z nich czeka w serwisowej kolejce kilka lub nawet kilkanaście lat. Obecna lista ładunków do demontażu ciągnie się za rok 2030. Co więcej, produkcyjna „wyporność” wspomnianej fabryki to mniej więcej przegląd stu bomb jądrowych w ciągu roku. Popyt na tego rodzaju serwis (a jest on duży ze względów stricte finansowych, utrzymywanie ogromnego arsenału nuklearnego kosztuje masę pieniędzy, zaś im sprzęt jest starszy – tym kosztuje więcej) przerasta wyraźnie jego możliwą podaż. W efekcie więc część głowic, choć formalnie nie znajduje się już w wyposażeniu amerykańskiej armii, „zalega w magazynach jak artefakty z finałowej sceny «Indiany Jonesa»”.
Osobiście odwołałbym się do innego filmowego skojarzenia, do genialnego „Dr. Strangelove albo jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” Stanleya Kubricka. To film nakręcony w 1964 roku, a więc w apogeum nuklearnej rywalizacji supermocarstw. W szczytowym momencie zimnej wojny USA miały ponad 30 tysięcy głowic nuklearnych, Związek Radziecki – ponad 40 tysięcy. Rozpatrywane po wielu latach zagrożenie atomowe nie wraca już pod postacią oszalałego wojskowego, który wykorzystuje działające z żelazną precyzją i konsekwencją mechanizmy zarządzania wojną atomową, aby samodzielnie wywołać konflikt na globalną skalę (jak to ma miejsce w filmie Kubricka). Kto wie, czy nie większym niebezpieczeństwem jest istnienie coraz większej masy atomowego złomu. Nie techniczna omnipotencja i chłodne, przerażająco racjonalne procedury, ale techniczna impotencja i brak jakichkolwiek regulacji zdają się bardziej palącym problemem. Owszem, teoretycznie rzecz biorąc, psująca się bomba jest mniej szkodliwa od bomby sprawnej. W przypadku ładunków nuklearnych pewnej erozji ulega nawet samo serce bomby. Pluton, jak każdy pierwiastek promieniotwórczy, rozkłada się nieustannie, jest go więc z czasem w głowicy coraz mniej. Atomowa rupieciarnia pozostaje jednak rupieciarnią atomową właśnie. Co więcej, problem staje się szczególnie niepokojący, gdy pomyślimy o postradzieckim arsenale nuklearnym. Jak wygląda rosyjski Pantex i według jakich standardów serwisują swoje bomby podopieczni Władimira Putina – nie wiadomo…
Najbardziej zastanawiające wydaje mi się jednak w tym kontekście to, czego Wojciech Brzeziński, autor tego niezwykle ciekawego artykułu z „Tygodnika”, w swoim tekście nie porusza. Zdumiewająca wydaje mi się mianowicie nasza naturalna intelektualna skłonność, aby problemem psucia się rozmaitych urządzeń zajmować się o tyle tylko, o ile jest on związany z ograniczeniem zaspokojenia różnorakich naszych pragnień. Dopuszczamy jeszcze do siebie, oczywiście, świadomość tego, że psują się czołgi oraz myśliwce bojowe. Ale że z czasem popsuć się może bomba nuklearna (oraz o tym, na ile tego typu techniczna erozja może być niebezpieczna) – o tym nie myślimy wcale.