Człowiek to zwierzę, które nosi maskę. Odgrywa – przed innymi, ale również przed sobą – rozmaite życiowe role. Jest „pilnym uczniem”, „kochającą żoną”, „zaangażowanym pracownikiem”.

Z tego, że nosimy maski, nie wynika bynajmniej, że jesteśmy fałszywi czy zakłamani. To twardy wymóg życia społecznego, od którego nie ma ucieczki. Jedynie za pomocą masek i ról, za pośrednictwem konwencji, jesteśmy w stanie coś innym na swój temat przekazać. Zarazem jednak wpisane są w nie zazwyczaj pewne społeczne oczekiwania. Często też wchodzimy w określone role, aby chronić naszych najbliższych. Odgrywanie tych ról jest więc trudne, nieraz nawet bolesne. Jedną z takich masek, które zakłada się niezmiernie trudno, jest maska walczącego heroicznie o swoje zdrowie i życie chorego.

W prostych, surowych, a przez to tym bardziej przejmujących słowach mówi o tym umierająca na raka Aneta Żukowska w opublikowanej przez „Tygodnik Powszechny” (nr 41/2016) rozmowie poprowadzonej przez Annę Goc. „Palisz?”, rzuca Żukowska swojej rozmówczyni na początku wywiadu. Po czym dodaje: „Kiedy się dowiedziałam, że mam raka, spytałam lekarza, czy czegoś nie mogę. Odpowiedział, że jeśli coś mi służy, nie muszę z tego rezygnować. Znajomi też nie namawiają do rzucenia. A jeśli, to tylko dlatego, że mają jeszcze nadzieję. […] Nie potrafię żyć, mając nadzieję i nie mając jej jednocześnie. Musiałam wybrać. Wybrałam brak nadziei”.

Skandaliczny wybór, prawda? Bo przecież chory ma być dzielny, nigdy się nie poddawać, do końca wierzyć w swoje zwycięstwo w starciu z chorobą. „Tak jest łatwiej”, komentuje Żukowska. „Od ludzi chorych na raka oczekuje się, że będą o nie [życie – przyp. J.T.] walczyć. Że będą bohaterami. Nawet jak ktoś umiera, dopisują w nekrologu: «odszedł po długiej walce z chorobą». Wszystkim jest lżej, kiedy chorzy są dzielni”. Wszystkim jest lżej, kiedy udajemy, że nie ma sytuacji beznadziejnych.

W tej przymusowej dzielności oraz towarzyszącemu jej obowiązkowemu optymizmowi („wszystko będzie dobrze”) dostrzegam coś głęboko represyjnego. Programową odmowę uznania tego, że człowiek może znaleźć się w sytuacji bez wyjścia, że jakieś wydarzenie może go złamać, że choroba może faktycznie być śmiertelna (tzn. bez realnych szans wyzdrowienia). „Przy każdej rozmowie zastanawiam się, ile mogę powiedzieć, ile ktoś może znieść” – mówi Żukowska. „Zwłaszcza, kiedy jestem w nastawieniu «ku śmierci». I nie chodzi tu o pesymizm”. A zatem o co? „O rozmowę na temat śmierci taką, jaka mnie teraz interesuje. Nie metafizyczną, tylko praktyczną. Jeden z lekarzy, analizując mój przypadek, cudem nazwał cztery lata od diagnozy. Wikipedia daje półtora roku. Chemia, którą przyjmuję, nie leczy, tylko przedłuża życie. Przyjdzie moment, po którym będzie już tylko gorzej. Zacznie się umieranie. Pytam więc: co zrobić, by nie cierpieć przez te kilka tygodni?”.

Żukowska, osoba o filozoficznym wykształceniu, antropolożka kultury, dotyka tu samego sedna rzeczy. Bo śmierć, o której metafizycznym wymiarze lubią mądrze rozprawiać filozofowie i duchowni, to również (a może nawet przede wszystkim) na wskroś cielesne zjawisko. Jak sobie poradzić z cierpieniem? Jak je zminimalizować? Można oczywiście sprawę zagadać frazesami o tym, że cierpienie człowieka uszlachetnia, dodaje mu godności. Ale to nieprawda. Nie uszlachetnia – jak miał napisać na karteczce umierający ksiądz Tischner.

I jeszcze jedno pytanie, które nie dawało mi spokoju podczas lektury cytowanego wywiadu – jak żyć z taką perspektywą? Jak wstawać rano, jeść śniadanie, myć zęby? Jak znaleźć siłę do zrobienia czegokolwiek? Żukowska opowiada w rozmowie o tym, że zrezygnowała z ambicji. Nie mieszczą się już po prostu w ramach czasowych, w jakich musi działać. Co więc pozostaje? „Przyjemności. Trudno mi skoncentrować się w teatrze, bo po jakimś czasie i tak wracają myśli o raku. Podobnie z książkami, z którymi kiedyś spędzałam dużo czasu. Musiałam znaleźć inne przyjemności. Przede wszystkim cielesne. Już nie odmawiam sobie tego, co z góry wiadomo, że będzie przelotne, przygodne. Czerpię z kontaktów z ludźmi”. W słowach tych widzę wspaniałą, choć zabarwioną goryczą, afirmację życia.

Wywiad z Żukowską czytałem dwukrotnie. Pierwszy raz w domu, z kawą w dłoni, rozparty w fotelu. Poruszyła mnie celność jej wypowiedzi, ich prostota oraz brak jakichkolwiek skłonności do „przeintelektualizowania” tematu. Kiedy czytałem ten tekst po raz drugi, czekając w korytarzu z córką na rozpoczęcie jej zajęć, pomyślałem sobie, że właśnie w postawie Żukowskiej pokazuje się prawdziwa dzielność i charakter – choć zapewne innego rodzaju niż my, zdrowi, byśmy oczekiwali. Pozytywnie natchniony tą myślą, podniosłem wzrok znad gazety i naprzeciwko siebie zobaczyłem czekającą ze swoją córką na te same zajęcia mamę. Nie miała brwi, a jej pozbawioną włosów głowę zakrywała głęboko naciągnięta czapka.

 

* Il. wykorzystana jako ikona wpisu: George Edmund Butler, A roadside cemetery near Neuve Eglise; Źródło: Wikimedia Commons