W największym skrócie: „Osobliwa nie-śmierć neoliberalizmu” to opowieść o tym, jak nadmierna wiara w zbawczą moc jakiegoś zjawiska z łatwością prowadzi do jego całkowitego wynaturzenia. W tym wypadku przedmiotem owej bezkrytycznej wiary jest oczywiście samoregulacyjna moc wolnego rynku. Ustanowiona jako ideał, do którego należy dążyć, stwarza świat jedynie z pozoru rządzony według liberalnych reguł, a de facto oparty na ich zaprzeczeniu.
„Kiedy ktoś (…) usiłuje nas przekonać, że (…) wolny rynek istnieje, to ja się pytam: gdzie? Jeśli chcę założyć budkę z lodami, to na pewno nikt mi nie przeszkodzi. Rynek kompozytorów? Z całą pewnością. Ale esencją kapitalizmu jest dziś gospodarka globalna. Tam tańczą giganci, a my możemy co najwyżej się oblizywać” – mówił w niedawnej, bardzo poczytnej, rozmowie z „Kulturą Liberalną” kompozytor, Jan A.P. Kaczmarek.
To także jeden z zasadniczych argumentów Croucha, który już na początku książki pokazuje, jak bardzo wolnorynkowy ideał odbiega od rzeczywistości, a jednocześnie wyjaśnia, dlaczego nigdy nie może zostać w pełni zrealizowany. Typ idealny wolnego rynku zakłada m.in. całkowity brak barier wejścia na rynek, jednakowy dostęp do informacji dla wszystkich graczy i całkowity rozdział gospodarki od polityki (s. 59). Wystarczy rzut oka na sposób funkcjonowania współczesnych demokracji kapitalistycznych, by przekonać się, że od spełnienia każdego z tych wymogów jesteśmy bardzo daleko.
Iluzje wolnego rynku
Co prawda, wciąż jeszcze słyszymy o firmach zakładanych w garażu czy studenckich akademikach, które w ciągu kilku lat osiągają miliardowe zyski – Facebook i Google to najbardziej oczywiste przykłady – ale to wyjątki. Co więcej, wyjątki potwierdzające regułę w tym sensie, że po zdobyciu pozycji dominującej natychmiast blokują swobodny dostęp do rynku nowym inicjatywom, wykupując potencjalnie groźną konkurencję i lobbując na rzecz korzystnych dla siebie regulacji prawnych. Ponad 5 milionów dolarów – tyle mniej więcej przeznacza Google na lobbing w Waszyngtonie w ciągu… trzech miesięcy. Żyjemy w świecie, twierdzi Crouch, który w zasadniczej części wymknął się spod kontroli zwykłych ludzi (s. 25), co stawia pod znakiem zapytania także przyszłość demokracji.
Czy kiedyś było inaczej? Croucha z łatwością i nie bez racji możemy oskarżyć o idealizowanie przeszłości, a zwłaszcza złotego okresu welfare state, czyli trzech dekad między końcem II wojny światowej a połową lat 70. Jednak wiele mechanizmów regulacyjnych z tamtego okresu porzucono chyba zbyt łatwo. „Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, kiedy w Stanach rząd wymusił podział firmy Bell na kilka mniejszych, panowało przekonanie, że nie można pozwolić żadnej firmie urosnąć do tego stopnia, by zmonopolizowała rynek czy kontrolowała jego lwią część. Czy dziś ktokolwiek o tym mówi?” – pytał we wspomnianej już rozmowie Jan A.P. Kaczmarek.
Również Crouch z aprobatą przywołuje amerykańskie prawo antytrustowe wypracowane w pierwszych dekadach XX w. dla obrony wolności konsumenta. Co więcej, brytyjski autor pokazuje, jak, paradoksalnie, to właśnie autorzy neoliberalni doprowadzili do jego porzucenia, czym przyczynili się do rozrostu ogromnych korporacji. Wystarczyło dotychczasową wartość najwyższą, czyli konsumencką swobodę wyboru, zastąpić „dobrobytem” konsumenta (s. 85). W wyniku takiej zmiany liczba firm oferujących różne warianty danego produktu przestaje mieć znaczenie, a ważniejsze staje się, by konsument otrzymał ów produkt po jak najniższej cenie, którą są w stanie zapewnić tylko duże podmioty. Efektywność produkcji wypiera różnorodność, a cena – swobodę wyboru.
„Ten sposób myślenia faworyzuje wielkie korporacje. W jego centrum znajduje się argument [mówiący], że fuzje i przejęcia firm prowadzące do powstania wielkich korporacji, zawsze zwiększają efektywność” (s. 86). A że następnie owe korporacje eliminują istniejącą konkurencję oraz blokują nowym graczom wejście na rynek? Ot, kolejny paradoks wolnorynkowego fundamentalizmu.
Przepis na kryzys
Choć Crouch o tym nie wspomina, warto zauważyć, że obecny błyskawicznie szybki rozwój ogromnych korporacji internetowych uwidacznia jeszcze jedną cechę gospodarki globalnej, która budzi niepokój rosnącej liczby ekonomistów – jej oderwanie od rzeczywistości. Żyjemy w świecie, w którym największa korporacja taksówkarska, Uber, nie dysponuje żadnymi taksówkami, największy serwis oferujący noclegi, Airbnb, nie ma żadnych nieruchomości na wynajem, a największe medium społecznościowe, Facebook, nie wytwarza żadnych treści. To popularne od kilku miesięcy spostrzeżenie mogłoby z powodzeniem znaleźć się w książce Croucha.
Dla autora „Osobliwej nie-śmierci” z najbardziej wyrazistymi przejawami analogicznego zjawiska mamy do czynienia w sektorze finansowym, gdzie przyrastająca w zawrotnym tempie liczba skomplikowanych produktów finansowych coraz bardziej odrywa ocenę wartości danej firmy czy aktywów od ich realnych podstaw. Dzięki rozwojowi technologicznemu pozwalającemu na dramatyczne przyspieszenie transakcji, a tym samym zwiększenie ich wolumenu, zjawisko to staje się jeszcze groźniejsze. „W systemach tego typu pieniądze zarabia się na szybkości transakcji”, co skłania inwestorów do „koncentracji na coraz krótszym inwestycyjnym horyzoncie czasowym”. Jak pisał w swojej najnowszej książce Michael Lewis, autor słynnego „Big Short”, proces ten zaszedł tak daleko, że firmy gotowe są inwestować setki milionów dolarów dla uzyskania kilku milisekund przewagi nad konkurencją. Te wielomilionowe inwestycje nie mają jednak żadnego przełożenia na poziom życia przeciętnego człowieka czy konkurencyjność realnej gospodarki.
Jeśli do tych wszystkich przemian dodamy jeszcze jedną umiejętność, którą w ostatnim czasie perfekcyjnie opanowały globalne instytucje finansowe, przepis na katastrofę w postaci kryzysu mamy właściwie gotowy. Najlepiej ową zdolność ujął na łamach „Financial Times” cytowany przez Croucha Martin Wolf – główny komentator ekonomiczny tej gazety – kiedy napisał, że „banki nauczyły się, jak prywatyzować zyski i uspołeczniać straty” (s. 135). Przekonanie, że w razie problemów państwa pospieszą im z pomocą, skłoniło globalnych gigantów do podejmowania jeszcze większego ryzyka. I choć działania ratunkowe państw to jawne pogwałcenie dogmatów neoliberalizmu, zdaniem Croucha stały się one konieczne właśnie ze względu na patologiczną wiarę w wolny rynek objawiającą się chociażby odejściem od dawnego prawa antytrustowego.
Poważnych źródeł zagrożeń dla światowej gospodarki Crouch wskazuje znacznie więcej. Pisze między innymi o niebezpieczeństwach źle zorganizowanych programów partnerstwa publiczno-prywatnego, czy relatywnie nowej, a obecnie dominującej wizji przedsiębiorstwa jako „wehikułu maksymalizującego zyski udziałowców” (s. 137).
„Osobliwa nie-śmierć” napisana przystępnym językiem i obfitująca w przykłady powinna spotkać się w Polsce z dobrym przyjęciem, gdyż koresponduje z rosnącym sceptycyzmem wobec dotychczasowego modelu globalnej gospodarki rynkowej. Tym bardziej, że od czasu jej publikacji w 2011 r. niespecjalnie odeszliśmy od krytykowanych przez Croucha praktyk.
Problem w tym, że praca angielskiego politologa trafia do kraju, gdzie nowoczesnej socjaldemokracji nie było od mniej więcej stulecia, a elektorat socjalny zagospodarowuje prawica, przekonująca wyborców, że przed niebezpieczeństwami globalnymi uchroni ich scentralizowana władza polityczna i cudownie odzyskana narodowa suwerenność. Tymczasem książka Croucha po raz kolejny pokazuje, że w epoce globalnego kapitalizmu państwo narodowe staje się przeżytkiem, a z czekającymi nas wyzwaniami możemy sobie radzić tylko z pomocą większych, transnarodowych struktur.
Książka:
Colin Crouch, „Osobliwa nie-śmierć neoliberalizmu”, przeł. Łukasz Dominiak, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2015.