Jedno z najbardziej znanych zdjęć Ryszarda Kapuścińskiego zostało zrobione reportażyście podczas pobytu w Angoli w 1975 r. Kapuściński wyruszył wówczas do regionu ogarniętego wojną domową, byłej kolonii portugalskiej, gdzie o wpływy ścierały się oddziały MPLA, UNITA i FNLA. W brutalnej rywalizacji o władzę – bo określenie „walka narodowowyzwoleńcza” stawało się z dnia na dzień coraz bardziej wątpliwe – szala zwycięstwa przechylała się powoli w stronę komunistów. Owocem wyprawy Kapuścińskiego stał się genialny reportaż „Jeszcze dzień życia”.
Na zdjęciu, o którym mowa, Kapuściński stoi otoczony przez roześmianych żołnierzy MPLA. Sam też się lekko uśmiecha. Fotografia, wydawać by się mogło, trywialna. Chwila relaksu, krótki przerywnik od żmudnej pracy reporterskiej, kolekcjonowania bolesnych świadectw uczestników wojny domowej. Zdjęcie pamiątkowe, nic więcej.
Czy Kapuściński, dziarsko pozując do fotografii, zdawał sobie jednak sprawę z wagi przekazu tego dokumentu? Co by się stało, gdy dziennikarz został schwytany przez żołnierzy z przeciwnego wobec MPLA obozu? Zdjęcie stanowiłoby wówczas dowód „kolaboracji” Kapuścińskiego z wrogiem. Reportażysta w najlepszym razie trafiłby do więzienia, a w najgorszym – rozstrzelano by go na miejscu.
Historie takie zdarzają się niestety za często (według ostatniego raportu nowojorskiej organizacji Committee to Protect Journalists w minionym roku śmierć poniosło 71 dziennikarzy). Należałoby rzec, że ryzyko stanowi stały element tej profesji. Na wyjazd w rejony dotknięte konfliktem, gdzie trwa wojna lub okupacja, godzą się korespondenci zawodowi i freelancerzy żądni sławy (a przy tym uczciwego zarobku). Ci ostatni, których śmiertelność rośnie najszybciej, są w najgorszej sytuacji, do czego przekonują nas Martin Schibbye i Johan Persson, autorzy niedawno przetłumaczonego na język polski reportażu „438 dni”. Za uwięzionym freelancerem nie stanie bowiem żadna konkretna redakcja. Może on co najwyżej liczyć na wyrazy solidarności od braci żurnalistów, na kampanię medialną i kwesty, za którymi staną ramię w ramię koledzy po fachu, dyplomaci oraz przedstawiciele międzynarodowych organizacji monitorujących wolność słowa i przestrzeganie praw człowieka.
Więźniowie sumienia
Właśnie tego rodzaju historia przydarzyła się dwóm szwedzkich dziennikarzom, którzy zdecydowali się na wyprawę do Ogadenu w 2011 r. Obszar ten historycznie i kulturowo stanowi części Somalii, jest zislamizowany i zamieszkały przez grupę etniczną Somali, ale politycznie podlega Etiopii. Schibbye i Persson wyprawili się do Ogadenu, aby opisać skomplikowane relacje między władzą w Addis Abebie a autochtonami oraz wyjaśnić sukces inwestycyjny szwedzkiego potentata w branży energetycznej – Lundin Petroleum. Koncern ten, pod płaszczykiem spółek córek, eksploatuje surowce w krajach o definitywnie antydemokratycznej renomie – w Erytrei, Sudanie, Syrii. Rozwija także handel z Etiopią.
Dwaj młodzi Skandynawowie przekroczyli nielegalnie granicę z Somalią. Dotarli szybko do członków Narodowego Frontu Wyzwolenia Ogadenu – ugrupowania postrzeganego przez Etiopczyków jako terrorystyczne, a przez miejscową ludność jako powstańcze, od dekad toczące nierówny bój z chrześcijańskim okupantem. Po kilku dniach forsownego marszu przez pustynię oddział ONFL został rozbity przez Etiopczyków. Szwedów ujęto i postawiono im trzy zarzuty: nielegalnego przekroczenia granicy (prawda), udziału w akcjach terrorystycznych (bzdura) oraz „moralnego wsparcia dla terroryzmu” (zgoda na owo stwierdzenie zależy od tego, „czy się na to spojrzy przez zachodnie wolnościowe okulary, czy z perspektywy etiopskiej polityki bezpieczeństwa”). Trafili do więzienia, gdzie – zdradźmy szczęśliwy finał misternie ukryty w tytule reportażu – przez 438 dni cierpieli męki.
No, może nie do końca męki. Nikt Szwedów nie torturował. Owszem, kilka razy urządzono im pozorowane egzekucje. Zmuszano do podpisywania dokumentów sporządzonych w języku amharskim, którego oczywiście nie znali. Niewątpliwie żyli w trudnych warunkach. Mimo to sami określili siebie „turystami w świecie naszych współwięźniów”. Mieli dość regularny kontakt z rodzinami. W więzieniu Kality często odwiedzali ich przedstawiciele szwedzkiej dyplomacji. Należy więc podkreślić, że Schibbyego i Perssona spotkał los o wiele bardziej łaskawy niż Erytrejczyków czy Somalijczyków, których tysiące co roku umiera w etiopskich więzieniach.
„Dziennikarstwo proaktywne”
Owocem pobytu w więzieniu jest książka „438 dni”. Trudno przejść obok tej pozycji obojętnie. To wciągająca lektura, po którą warto sięgnąć z kilku powodów. Pierwszy wiąże się z debatą nad wolnością słowa, technikami propagandy, rolą mediów w państwach zarządzanych autorytarnie, a także zasadnością łamania prawa przez dziennikarzy śledczych. Podczas czytania rodzą się pytania: gdzie znajdują się granice zaangażowania dziennikarza w konflikt, który opisuje (przypomnijmy dyskusję o tym, czy i do czego Kapuściński używał AK 47 w Angoli)? Gdzie kończy się rozsądek, a zaczyna zwykła brawura? Czy reportażysta, mając przed oczami ogrom nieszczęść ludzkich, ma w ogóle jakąkolwiek szansę pisać obiektywnie? Wreszcie: jakich błędów powinien się wystrzegać i jak reagować w sytuacji kryzysowej?
Kazusów do takich rozważań jest w książce bezliku. Przykładowo, Schibbye i Persson dla zabawy zrobili sobie zdjęcie z kałasznikowem, należącym do pracownika ochrony, jeszcze w Gaalkacyo, przed dotarciem do Ogadenu [1]. Niefortunne – żeby nie powiedzieć głupie – ujęcie stało się koronnym dowodem w pokazowym procesie, „zajebistym teatrze”, jak później napisali w książce. Skandynawowie mozolnie tłumaczyli sędziom kontekst wykonania fotografii. Bezskutecznie. Skazano ich za terroryzm na 11 lat pozbawienia wolności. Wniosek z tego następujący (i mało odkrywczy w erze Facebooka): lepiej nie robić sobie zdjęć, które mogą być banalnie łatwo wykorzystane przeciwko nam.
„438 dni” można uznać – do czego przekonuje nas polski wydawca – za „hołd złożony niezależnemu dziennikarstwu”. Z pewnością po lekturze utworu chwilę podumamy nad kwestiami etyki dziennikarskiej. I mogą to czynić nie tylko miłośnicy reportażu, socjolodzy, kulturoznawcy czy prawnicy. „438 dni” dotyka problemów fundamentalnych dla dyskusji nad przyszłością demokracji (nie tylko na globalnym Południu). Brak reakcji na łamanie prawa w krajach, z którymi ubija się świetne interesy i które to „stosują europejskie prawodawstwo jako pretekst do uciskania własnej opozycji”, akceptacja satrapów wspierających Zachód w krucjacie antyterrorystycznej dowodzić mogą jedynie braku wyobraźni politycznej Europejczyków.
„Staliśmy się symbolami czegoś innego, większego od nas samych”
Drugi powód, dla którego warto zagłębić się w szwedzki przykład literatury lagrowej, wiąże się z oceną działalności międzynarodowych koncernów. Po przeczytaniu pierwszych 100 stron książki łatwo dostrzec obłudę korporacji patroszących kraje – nomen omen – rozwijające się. Jakim jednak kosztem odbywa się ów wzrost oparty na gospodarce surowcowej? Nieustannie nakręcanej spirali przemocy i cierpienia: przymusowych przesiedleń, czystek etnicznych, klęski humanitarnej, rozkradania pomocy z ONZ przez wojsko. „Spółki naftowe stały się symbolem łamania prawa i obojętności zagranicy”, mówił na kartach reportażu jeden respondentów. Związki między światem wielkiego biznesu i wielkiej polityki, co perswadują skandynawscy dziennikarze, są coraz silniejsze i destruktywne.
Szkoda, że autorzy nie drążyli tego wątku. Narracja 80 proc. treści książki dotyczy sytuacji etiopskiego więziennictwa, co – jakby na to nie spojrzeć – jest tematem mocno niszowym, czego nie ukryje zmiana oryginalnego tytułu przez polskiego wydawcę [2]. Tego rodzaju proporcje w układzie treści zapewne zyskają uznanie czytelników żądnych jakiejkolwiek wiedzy o krainie znanej pobieżnie z „Cesarza” Kapuścińskiego, turystów rozważających wyprawę do baśniowych Aksum i Lalibeli, tudzież miłośników literatury lagrowej. Mnie konstrukcja taka zupełnie nie przekonała.
Oddajmy na chwilę głos samym autorom. W pewnym momencie stwierdzają oni: „reportaż się wykoleił”. W innym miejscu retorycznie pytają: „Jakim cudem znaleźliśmy się we własnym wykolejonym reportażu?”. Pisząc to, mieli na myśli zmianę przedmiotu ich pracy, odstąpienie od wiwisekcji aktywności Lundin Petroleum w Rogu Afryki i zwrot w stronę literatury lagrowej – „reportaż (…), który miał traktować o nafcie zamienił się w reportaż o atramencie”. Po lekturze odnieść można jednak wrażenie, że reportaż wykoleił się Schibbyemu i Perssonowi nie tylko w sensie ewolucji tematu, ale także w sensie dosłownym.
Poziom analizy sytuacji politycznej w Etiopii – bez której nawet ocena działania lokalnego wymiaru sprawiedliwości zdaje się być jałowa – przywodzi na myśl wstęp do przewodnika „Lonely Planet”. Odkrywcze przemyślenia kulturowo-geopolityczne Szwedów, którymi ewidentnie się szczycą przed czytelnikami, są do bólu powierzchowne. A przecież mikrokosmos, jaki stanowi więzienie, mógł przeistoczyć się we wspaniałe laboratorium reporterskie do obnażenia zawiłości społecznych, etnicznych, religijnych Etiopii, czy do oceny, jak sprawiedliwość, wina i kara mogą być różnie postrzegane przez przedstawicieli odmiennych nacji. Niestety, Schibbye i Persson uraczyli nas wykładem prostym, a miejscami – z racji na liczbę wulgaryzmów i zauważalną bylejakość języka – prostackim.
W „438 dniach” czytamy: „Człowiek [w zakładzie penitencjarnym] szybko zamienia się w jaskiniowca”. Czy jednak więzienna trauma, „przemielenie przez etiopski system sądowniczy”, może być usprawiedliwieniem przeciętnego de facto warsztatu pisarskiego? Gdyby z blisko pół tysiąca stron „438 dni” wybrać godziwe reportersko passusy, powstałby tekst na 100 stron – ważny i intrygujący dokument, a może i nawet studium relacji społecznych, praca, którą dałoby się upchnąć na półkach gdzieś kilka rzędów za „Cesarzem”. Cóż, trawestując etiopskie przysłowie, stwierdzić można: „pisanie bez nauki jest jak sytość bez jedzenia”. Lektura „438 dni” pozostawia uczucie – eufemistycznie stwierdzę – lekkiego niedosytu.
Przypisy:
[1] Precyzyjnie stwierdzić należałoby, że Gaalkacyo jest miastem funkcjonującym na styku półautonomicznych organizmów parapaństwowych, które oddzieliły się z Somalii w trakcie rozpadu kraju – Puntlandu i Galmudugu. Miasto leży w sąsiedztwie granicy z etiopskim Ogadenem.
[2] W oryginale tytuł brzmiał: „438 dagar: vår berättelse om storpolitik, vänskap och tiden som diktaturens fångar”. Zaskakujące, że polski tłumacz i wydawca w miejsce „polityki”, „przyjaźni”, „więźniów” i „dyktatury” wprowadzili „naftę z Ogadenu” i „wojnę przeciwko dziennikarzom”. Zmiana ta nie wynika w żaden sposób z treści książki.
Książka:
Martin Schibbye, Johan Persson, „438 dni. Nafta z Ogadenu i wojna przeciw dziennikarzom”, przeł. Mariusz Kalinowski, Czarne, Wołowiec 2015.