Przez ostatnią dekadę w debacie publicznej królowało przekonanie, iż rosnąca urbanizacja, rozwój miast oraz ich siła polityczna spowoduje, że to właśnie one będą miały główne polityczne znaczenie w przyszłości. Nie dalej jak dwa lata temu gościliśmy w Warszawie Benjamina Barbera, który jest twarzą tej tezy, jeździ po świecie i przekonuje, że burmistrzowie będą kiedyś rządzić światem.
Duża gęstość zaludnienia, wysoki poziom edukacji mieszkańców, wysokie zróżnicowanie społeczne sprawiają, że ośrodki miejskie są nie tylko silne pod względem kapitału ludzkiego, lecz także niesłychanie atrakcyjne dla liberalnych oraz lewicowych polityków, ponieważ gromadzą przede wszystkim elektorat progresywny oraz demokratyczny.
Taka diagnoza jeszcze w ostatnich kilku latach miała sens. Gdy w poprzednich wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych wygrywał Barack Obama, komentatorzy twierdzili, że wygraną dały mu właśnie duże miasta. To w nich nastąpiła największa aktywizacja środowisk liberalnych, które oddały swój głos. Liczono na nie i w tym roku. Nie zawiodły, bo Hillary Clinton zwyciężyła w największych aglomeracjach. Jednak tym razem czegoś zabrakło.
Miasta nie uratowały kandydatki Partii Demokratycznej, bo okazały się zaskakująco słabe w porównaniu z pozostałymi obszarami. Już następnego dnia komentatorzy wskazywali, że o zwycięstwie kandydata Republikanów zadecydowały sfrustrowane przedmieścia oraz wieś, które miały dość dotychczasowego establishmentu i które uwierzyły w całkowitą zmianę zapowiadaną przez kontrowersyjnego miliardera. Jednocześnie zwracają uwagę, że winę za stworzenie warunków, które wyniosły Donalda Trumpa do Białego Domu, ponoszą zarówno Demokraci, jak i Republikanie. Stanowi to bardzo zły prognostyk na przyszłość, ponieważ Trump jako kandydat niezwiązany silnie z żadną partią nie będzie poczuwał się do winy za tę sytuację.
Wybory w Stanach, podobnie jak wcześniejsze w Polsce, ujawniły swoisty kryzys sondażu jako narzędzia do przewidywania rzeczywistości politycznej. Wskazały również na to, że mobilizacja w obszarze dużych miast nie wystarcza do wygrania wyborów. Trudno na tej podstawie orzec, czy to elektorat wielkomiejski jest na tyle zblazowany, że nie idzie głosować, czy też prowincja tak sfrustrowana, że skwapliwie korzysta z nadarzającej się okazji i wybiera na złość tej pierwszej. Nawet jeśli nie do końca wierzymy w tezę o „odklejaniu się elit” od rzeczywistości, to musimy się pogodzić z faktem, że miasta już dawno „odkleiły się” od swoich suburbiów i dalszych obszarów. Z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się, że właśnie to zbliżenie jednego z drugim jest najistotniejsze, ponieważ w przeciwnym wypadku może nastąpić jeszcze większa polaryzacja.
Dziś wszyscy już mówią o końcu pewnej epoki oraz o konieczności przedefiniowania dotychczasowych utartych schematów w wielu obszarach myślenia o rzeczywistości. Wydaje się, że w tym kontekście jednym ze schematów, który powinien zostać przemyślany na nowo, jest właśnie schemat miasto–wieś. Wiele już razy ogłaszano jego koniec, powołując się na przeróżne procesy, które zmieniały miasta na przełomie ostatnich dekad, a jednak co jakiś czas – jak np. w przypadku ostatnich wyborów – daje on nam o sobie znać.
Wydaje się, że dziś ten układ może stanowić jeden z głównych podziałów, który wymaga przemodelowania. Zadanie to, jak się jednak okazuje, może mieć znaczenie nie tylko urbanistyczne, co ściśle polityczne.
Patronem artykułu jest NETIA, wspierająca inicjatywy społeczne w dziedzinie miejskiego aktywizmu.