0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Opowieści o bezsilnym...

Opowieści o bezsilnym gniewie. Dokumenty nagrodzone na Festiwalu Filmowym Millennium Docs Against Gravity

Grzegorz Brzozowski

Filmy o bohaterskich Białych Hełmach, charyzmatycznej tancerce flamenco oraz wypalonych lekarzach paryskiego szpitala zdaje się łączyć ten sam wątek: rozpaczliwa walka z presją okoliczności, od których nie można uciec. Czy bezsilny gniew jest dominującą emocją naszych czasów?

Próba diagnozowania bolączek współczesności w oparciu o selekcję festiwalu dokumentalnego to zadanie kuszące i karkołomne zarazem. Wybór filmów pokazanych w ramach tegorocznej edycji festiwalu Docs Against Gravity przynosi imponujące spektrum tematów i stylów opowiadania: wśród 144 obrazów znalazły się zaangażowane eseje o zagrożeniach ekologicznych (m.in. „Punkt Krytyczny. Energia odNowa” w reżyserii Łukasza Bluszcza, nagroda „Green Warsaw Award”), metafory samotności w wielkim mieście (m.in. „21×Nowy Jork” Piotra Stasika, wyróżnienie dla najlepszego reżysera w konkursie „Fiction/Non-Fiction”) czy zgryźliwy portret środowiska myśliwych („Safari” Ulricha Seidla, wyróżnienie w konkursie głównym).

Także kwestia formalnych stylów opowiadania nie mogła nie ekscytować. Znalazły się tu swobodne przemyślenia o paranaukowych zagadkach, wygłaszane przez przypadkowo napotkane postaci, obrazowane jako jednostki emitujące fale – w inspirowanym fizyką kwantową „…gdy odwracasz wzrok” Phie Ambo; galeria smutnych panów próbujących uwieść reżyserkę za pośrednictwem portalu Craigslist – w „Gwiazdach ogłoszeń drobnych” Samiry Elagoz; czy wreszcie próba obrania punktu widzenia sokoła trenowanego w Katarze do zawodów – w „Wyścigu. Antropologii współczesnej pustyni” Yuriego Ancaraniego.

Tak szeroki wybór tematów i form wymyka się syntezom, może warto zatem spróbować dokonać selekcji filmów w oparciu o dominującą w nich emocję – przyjrzeć się kilku obrazom połączonym niepozornym, ale uparcie przewijającym się motywem: poczucia bezsilności i rozpaczliwych prób radzenia sobie z nim.

 

 

Requiem dla miasta

Zdobywca głównej nagrody w konkursie głównym oraz nagrody w plebiscycie publiczności, „Ostatni w Aleppo” Firasa Fayyada wymyka się kategorii dokumentu: to raczej film-świadectwo, hołd składany spektakularnie niszczonemu miastu, a zarazem intymny obraz dramatu Białych Hełmów, którzy nie chcą z niego wyjechać pomimo nasilających się bombardowań i nadciągających oddziałów Baszara al-Assada. Jak zauważa jeden z bohaterów, stopień zniszczenia miasta staje się dla nich samych nierealny; uparcie wpatrują się w niebo, nasłuchując kolejnych nalotów i ruszając w miejsca uderzeń bomb beczkowych, by wydobywać spod gruzów ciała zmasakrowanych rodzin. Aleppo to miasto-piekło, w którym skala horroru wymyka się racjonalnemu postrzeganiu: niektóre ze scen balansują na granicy surrealizmu (jak obraz staruszka szperającego w komodzie rozpołowionej przez bombę sypialni) czy groteski (jak próba identyfikowania ofiary po długości paznokci na oderwanej stopie). W przerwach między interwencjami mężczyźni próbują na siłę rozbawiać się żartami, nieśmiało pytają siebie nawzajem o ostatnie marzenia, śpiewają piosenki o rosyjskich bombowcach, pocieszają się tym, że przynajmniej nie ma głodu. Kiedy zabierają dzieci na plac zabaw, po chwili sami próbują huśtawek i zjeżdżalni – aby zaraz szybko uciekać na ostrzeżenie o zbliżającym się nalocie.

Pytanie przewijające się czasami w retoryce antyimigranckiej: „dlaczego młodzi mężczyźni nie decydują się walczyć w swoim kraju?”, w kontekście „Ostatnich w Aleppo” traci rację bytu. To przywiązanie do rodzinnego, skazanego na upadek miasta jest tu nieprawdopodobne, przypomina wręcz rozciągnięte w czasie samobójstwo. Główny bohater, Khaled, nie pozwala sobie na rozstanie z dziećmi, przekonany, że nie przeżyłby obawy o ich utratę nie pod swoją opieką; jego współpracownik Mahmoud ukrywa pozostawanie w mieście przed martwiącymi się rodzicami, kłamiąc o pracy w Turcji. Jedynym pewnikiem – oprócz powracających nalotów – okazuje się przeczucie, że nikomu z nich nie uda się opuścić miasta, a także przekonanie o jego fundamentalnej samotności. Pomimo wszystkich technologicznych możliwości, jakie daje nowoczesność, Aleppo jest w ich przeczuciu skazane na zagładę, a zarówno międzynarodowe, jak i lokalne siły sprzysięgły się, by ich systematycznie powybijać. W jednej ze scen śledzimy bohaterów cieszących się z wypuszczenia do nadkruszonej miejskiej fontanny kupionych na targu złotych rybek, w nieprawdopodobnym wysiłku przywrócenia miastu pozorów normalności. Gdyby nie starania reżysera, być może los nie pozostawiłby po nich rzeczywiście śladu; „Ostatni w Aleppo” to jednak dokument na miarę wstrząsających świadectw ludobójstwa – tym bardziej przerażającego, że rozgrywającego się współcześnie, tuż obok. To dokument niedający przyzwolenia na odwrócenie wzroku.

„Ostatni w Aleppo” to dokument na miarę wstrząsających świadectw ludobójstwa – nie dający przyzwolenia na odwrócenie wzroku.

Grzegorz Brzozowski

 

 

Rytm diwy

Film Luciji Stojevic, nagrodzony w konkursie „Nos Chopina”, to świadectwo innego rodzaju heroizmu. Tytułowa „La Chana” to wiekowa diwa flamenco dzieląca swój czas między besztanie męża emeryta, oglądanie telenowel na rozkładanym fotelu i przyrządzanie paelli z homara na tarasie swojej hiszpańskiej rezydencji. Wywodzący się z romskiego dialektu przydomek, oznaczający „tę, która wiele wie”, nie jest tu przypadkowy: Chana opowiada o swojej przeszłości i odczuciach podczas tańca w sposób ekstatyczny, barwny, zarazem absolutnie przekonujący. Opowieści, które zdają się powtarzać wyświechtane zwroty: o konieczności zlania się w tańcu z rytmem, przyzwoleniu na bycie medium dla strumienia życia, obowiązku podporządkowania ciała duszy – wybrzmiewają tu bezpretensjonalnie, tym bardziej, że poparte są archiwaliami z zapisem spektakularnych występów tancerki oraz świadectwami jej bliskich. Jak w pewnym momencie wspomina jej córka: gdy zobaczyła matkę tańczącą za pierwszym razem, przestraszyła się – nie mogła jej rozpoznać, miała wrażenie, że manipuluje nią nieznany żywioł. Jak stwierdza w pewnym momencie ze śmiertelną powagą sama Chana: urodziła się dla tańca, poza nim nic nie znaczy. Opowieści tancerki nabierają dodatkowej mocy wsparte świadectwami jej osobistego dramatu – doświadczeń przemocy domowej, dla której taniec był jedyną alternatywą; tylko podczas niego mogła czuć się panią samej siebie. Pomimo zwrócenia uwagi na cierpienie Chany, film nie pomija kwestii jej odpowiedzialności: sceny spotkania tancerki z córką podszyte są nienazwanym żalem, wspomnieniem ceny, jaką dorastająca córka musiała zapłacić za nieobecność oddanej karierze matki.

„La Chana” to jednak nie kolejny sentymentalny dokument o przygasającej sławie i należnych hołdach – najbardziej elektryzujące są obrazy Chany współczesnej, niebywale witalnej, tańczącej tylko rękami, wyklaskującej improwizowany rytm na wyścigi z nieporadnymi uczniami, podkradającej wnuczkowi lody pomimo ostrzeżeń o cukrzycy. Chana to właściwie opowieść o samym rytmie – żywiole, którego sama tancerka nie potrafi zdefiniować. Jak wspomina, flamenco uczyła się za pośrednictwem radia, właśnie metodą uporczywego powtarzania rytmu. Gdy z trudem poruszająca się diwa otrzymuje zaproszenie do odegrania ostatniego być może spektaklu, widz nie ma wątpliwości, że nie oprze się tej pokusie, choć ma schorowane kolana. Jedną z najbardziej poruszających scen filmu jest właśnie przygotowanie do występu. W pokoju pełnym fotografii w złoconych ramach, Chana siada na krześle, by spróbować wystukiwać rytm samymi stopami – i dzięki rytmowi wymknąć się władzy czasu. Za chwilę będzie musiała przestać, aby z trudem schodzić po schodach oparta na ramieniu córki; na razie jednak tańczy, a rytm nie przestaje nią kierować.

 

 

Kapitalizm na ostrym dyżurze

Dokument „Wypaleni” nie zdobył wprawdzie żadnej z nagród festiwalu, ale obejrzeć go powinni wszyscy, którym bliskie są losy prekariatu i zagadnienia postępującej degradacji warunków pracy. Film Jérôme’a Le Maire’a to właściwie nieświadoma ekranizacja esejów Richarda Sennetta – opowieść o korozji charakteru pracowników uwikłanych w płynne relacje zawodowe, w których nie ma miejsca na samorozwój czy budowanie więzi w ramach zespołu. Paryski Szpital św. Ludwika staje się polem sporu między anestezjologami i chirurgami – napięcia rosną wraz z naciskiem na optymalizację pracy, zmuszającym lekarzy do krążenia między kilkoma równoległymi zabiegami, bez względu na wyjątkowy charakter danego przypadku. Paradoksem „Wypalonych” jest to, że o ile wszyscy pracownicy zdają się przekonani o systemowych źródłach ich problemu, nie mogą zareagować na niego inaczej, niż wyładowując napięcia na sobie nawzajem: na korytarzach szpitala co chwila słychać wybuchy spazmatycznego gniewu lub łkanie pracownika, który czuje się niedoceniany. Pracowniczka wykwalifikowana jako pomoc pielęgniarska tęskni za tym, by móc przyjrzeć się samym zabiegom – to główny powód, dla którego zdecydowała się na ten zawód – zamiast być sprowadzaną do roli sprzątaczki na salach operacyjnych. Dokument podzielić można właściwie na dwie formy: monologi o wypaleniu sfrustrowanych pracowników, odizolowanych w swoich gabinetach, oraz ich dialogi, czyli żywiołowe kłótnie, nierzadko nad otwartymi ciałami pacjentów (jak zauważył sam reżyser, ten rodzaj zaufania bohaterów udało mu się zdobyć dzięki zainwestowaniu półtora roku w samą ich obserwację). Szpital św. Ludwika sytuuje się na antypodach telenowelowych opowiastek o lukrowanych, bohaterskich lekarzach: wszyscy tu zdają się marzyć o tym, aby rzucić pracę, która nie ma wiele wspólnego z samorozwojem, o etosie nie wspominając.

Szpital św. Ludwika sytuuje się na antypodach telenowelowych opowiastek o lukrowanych, bohaterskich lekarzach: wszyscy tu zdają się marzyć o tym, aby rzucić pracę, która nie ma wiele wspólnego z samorozwojem, o etosie nie wspominając.

Grzegorz Brzozowski

Czy pracownicy paryskiego szpitala są jednak zdolni do radykalnej zmiany warunków pracy? „Wypaleni” to przede wszystkim opowieść o bezradności; choć w wypowiedziach bohaterów powraca retoryka buntu rodem z francuskiej rewolucji: chirurdzy oskarżeni zostają o to, że o ile niegdyś brani byli za bogów zarządzających plebsem-personelem, to teraz nie mogą pogodzić się z ograniczeniem swojej władzy. Okazjonalny strajk nie przynosi żadnych efektów; konsultacje z dyrekcją szpitala prowadzą jedynie do audytu, który nie wskazuje właściwych źródeł problemu, a staje się jedynie kolejnym pretekstem dla powtarzania żargonu o konieczności optymalizacji. Choć lekarze widzą w tych zabiegach operację zorientowaną na umacnianie w nich strachu, są wobec niej bezradni. „Wypaleni” to opowieść o rosnącej presji procedur, za które nikt nie ma odwagi wziąć odpowiedzialności oraz o nieuchronnym gniewie ich ofiar – bezsilnym, ale narastającym.

 

 

Wydarzenie:
14. Festiwal Filmowy Millennium Docs Against Gravity
12–21 maja 2017 r., Warszawa.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 437

(21/2017)
22 maja 2017

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj