Swietlicki _ Nieprzysiadalnosc _ m

Nigdy nie rozumiałem wyjaśnienia, a nawet niespecjalnie w nie wierzę (w Wikipedii w przypisach do hasła „śmiech” z redakcyjną prośbą o uzupełnienie danych wciąż jest luka; może nie wszystko jeszcze stracone), że śmiech jest reakcją na stres, a więc pomysłem ewolucji, która od straszenia odsłoniętymi kłami u animal irrationale przeszła u homo sapiens sapiens do formy autosugestii, że jak wygniemy usta, pokażemy zęby, a nasza przepona zacznie się lepiej ruszać, to tlenu będzie więcej i mózg dostanie swoją porcję opioidów umysłowych, które go oszukają.

Na co mi taki śmiech? Z założenia nieczysty, nieprawdziwy, nieszczery. „Już lepiej się nie śmiać”, pomyślałby może człowiek szlachetny, szukający uczuć pierwszych, niezmieszanych. Ten się śmieje, kto się w ogóle nie śmieje.

Zdaje się, że nie jest to samotna myśl. Jestem tu razem z rodakami. I żeby skrócić sobie klasyczny opis oglądanej rzeczywistości (czytelnicy będą wiedzieli, o co chodzi), wstawiam faktor X – Polskę i nasze życie społeczne. Że ponuro, że zarzygane chodniki, i „czy byłeś kiedyś w Kutnie na dworcu w nocy”, jak śpiewa Kazik Staszewski, bo „pękają oczy”, albo czy widziałeś paski Wiadomości w TVP, albo Pieńkowską w TVN, albo te straszne miesięcznice i manifestacje. Jeśli w ogóle, to śmiejemy się raczej agresywnie, wrogo, a najchętniej w ogóle byśmy się nie śmiali. Może dopiero po postawieniu nogi na gardle ofiary. Wtedy śmiech, owszem, się pojawia. Do księżyca, prawie jak wycie.

Romantycznie. Romantycy – taki mamy imperatyw w Polsce – śmieją się mało. Są na tyle szlachetni, by wiedzieć, że drobnymi oszustwami na ciele i mózgu nie zmieni się nic w tym wielkim akwarium pożerających się organizmów.

I ja to rozumiem. I mi się zdarza wyć ze śmiechu, ale jakaś tęsknota za ziemską słodyczą, za radością przekazaną uśmiechem zostaje. A może by się jednak uśmiechnąć? Może choć trochę. No, gili, gili.

Ale wtedy trzeba sobie również trochę przebaczyć, odpuścić i zobaczyć siebie jako kogoś mniejszego, z kogo można się z wyżyn swojego umysłu śmiać – sobie samemu stopę na gardło postawić. I może nie tyle rechotać, ile jakoś wygrymasić uśmiech nad tą osobistą figurą. A gdyby jeszcze dodać do tego trochę miłosierdzia? To by było szczęście.

Jeden z lepszych polskich humorystów

Jest tu w kraju jeden taki, który – jak się wydaje – całkowicie opanował tę sztukę. Zapowiadać go dłużej nie ma sensu i trzeba to zrobić prosto z mostu. Otóż Marcin Świetlicki w swojej autobiografii opowiedzianej Rafałowi Księżykowi to jeden z lepszych polskich humorystów – tu trochę betonu recenzenckiego – na-stałe-wpisujący-się-w-poczet-wielkich-humorystów-literatury-polskiej. Tylko czy my takich humorystów mamy? Nawet ten Świetlicki jest jakiś niewydarzony, nie do końca śmieszny. Ze swoim zespołem i wierszami pełnymi rozpaczy, zabawami na śmietniku rzeczywistości raczej ogólnie smutny niż wesół. Jednak autobiografia na sześciuset chyba stronach, inna przecież niż wiersze i piosenki (mniejsza o ilość stron), temu przeczy.

Pierwsze, co przychodzi do głowy, to myśl, że jeśli nie mamy humorystów w Polsce, trzeba ściągać wzory z importu. Wówczas pojawia się Jaroslav Hašek. Biografia Haška wskazuje, że życiorys wojaka Szwejka to fantazja wcale nieodległa od przeżyć autora. Świetlicki jeszcze bliżej trzyma się rzeczywistości. Opowiada przecież Księżykowi swoje życie. Ale sposób obrony obydwu przed, z jednej strony, rzeczywistością okopów, z drugiej – dworcem w Kutnie, a w obu przypadkach – pociesznym kretyństwem mieszczańskiego żywota, czy to w Pradze, czy w Krakowie, jest taki sam. Jest nim śmiech, który pojawia się zamiast agresji albo kiedy nie można uciec (z Polski ucieka się trudno, z frontu jeszcze trudniej, choć Haškowi się to udało), i na końcu przynosi rozluźnienie mięśni oraz zastrzyk endorfin.

Już dość z fizjologią. Rzecz w tym, że taki śmiech – obejmujący wszystko, nie tylko wrogów, ale i tego, który się śmieje, z domieszką miłosierdzia – dostarcza właśnie tego, czego maksymalnie można od śmiechu oczekiwać. Jest to czysty śmiech. Nie ma tam szczerzenia kłów, kpiny, sarkazmu, słowem – walki. Jest szukanie przebaczenia. I jest też coś jeszcze (uwaga, wielkie słowo!) – człowieczeństwo. Bo jeśli tajemnica dostępna jest wszystkim organizmom żywym, zawsze jest przecież coś, czego nie rozumieją (kto widział psa z przekręconą głową patrzącego w stronę człowieka). Tylko ludzie zdają sobie sprawę, jakie te tajemnice są głupie. Nawet metafizyczne.

U Marcina (bo tak o sobie mówi Księżykowi; to oczywiście ironia, i pozostańmy przy niej) jest podobnie. Są sytuacje społeczne, które go przerastają i które kwituje tym pociesznym spojrzeniem na samego siebie. Jest mnóstwo opisów zachowań ludzi, a nawet ludzi kultury, które zamiast wywoływać w nim cierpienie, przez śmiech dostarczają mu endorfin. To najlepsza obrona – nie atak, lecz śmiech.

Uchować ducha

Dlaczego Hašek? Nie wiem, tak sobie napisałem. Drwię teraz z tych, co domagają się argumentów. Ale już, już. Już je podaję.

Podobieństwo uderzyło mnie pierwszy raz przy „Marcinowej” scenie z wojska. Świetlicki w zagadkowym tonie opowiada Księżykowi, że w wojsku widział dużo śmierci. Dużo śmierci, powtarza. To zwykła dwuletnia służba wojskowa. Kogoś jednak przejechał czołg, ktoś kogoś postrzelił po pijaku, kilku się powiesiło… Świetlicki przestaje się wtedy śmiać, ale ta wyspa w tekście, wyłaniająca się z oceanu (sześćset stron!) humoru, skrzącego się absurdem historii towarzyskich i panoramą życia kulturalnego ostatnich dwudziestu pięciu lat, jest jak przezierający również i u Haška dramat. U tego ostatniego po farbowaniu psów, gotowaniu grogu, idiotyzmach wojskowej hierarchii nagle pojawia się, widziany z jadącego otwartego bydlęcego wagonu pełnego wojska, widok pękniętego hełmu w rowie – miejsce po ludzkiej czaszce. Jeśli tak można skryć trwogę, jeśli tak można ją obłaskawić, to znaczy, że oni tu wielkiej sprawy bronili. Że ostatecznie da się – czy w Polsce, czy na frontach pierwszej wojny – żyć. A nawet uchować ducha.

Można nie walczyć, można się uśmiechnąć

Ale to tylko migawka. Chodzi o całość. O metody, pewną fizjologię przeżywania świata przez obydwu – różne oczywiście pod względem skali, zamiaru i formy dzieła, ale zbieżne ze sobą. Państwo pewnie byście chcieli więcej przykładów, ja jednak zapraszam do lektury książki. Na każdej stronie, w każdym rozdziale pojawia się coś, co wywołuje wybuch śmiechu. Przykładów nie podam też z innego powodu: rozmawiałem o tym śmiechu Haška i Świetlickiego z kolegami, którzy czytali książkę, i my żeśmy się w ogóle nie rozumieli! Może jest tak, że nastrój całości dociera tylko do niektórych. Proszę samemu sprawdzić, czy umieją się państwo po Haškowsku śmiać, czy raczej zwycięsko wyć po tym – to już pewnie za dużo napisane – gdy postawiło się nogi na gardle wrogów. Tak postrzegam to pastwienie się obecnej opinii publicznej nad Świetlickim, że nie jest feministą, że nie poparł KOD-u (były takie zarzuty?), i ogólnie, że jest mizoginem. To nie ten rejestr, kochani. Można nie walczyć, można się uśmiechnąć.

Jedyne, co zastanawia, to fakt, że śmiech ten przy końcu książki zaczyna męczyć. Anegdoty, opisy ludzi otaczających Świetlickiego, on sam wywołują przy czytaniu ból policzków, jakichś nerwów mimicznych. Dlaczego? Odpowiedzi są dwie: albo trafia się na takie książki za rzadko, albo też – jak u Norwida – od tego klaskania można sobie „obrzęknąć prawice”. Ale to nadaje jeszcze ciekawszy wyraz całości.

 

Książka:

Marcin Świetlicki, Rafał Księżyk, „Nieprzysiadalność. Autobiografia Marcina Świetlickiego”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.