W środę, 20 grudnia, groźba użycia artykułu 7, którym od pewnego czasu Unia Europejska straszyła Polskę, stała się faktem. Do zastosowania jakichkolwiek sankcji droga jest jednak daleka. Nie bardzo też wiadomo, czym skończyłoby się rzeczywiste nałożenie na Polskę kar, ponieważ artykuł 7 jest w tej sprawie na tyle mglisty, a procedura uruchamiana po raz pierwszy, że tylko wspólna decyzja polityczna państw Unii zadecyduje o konkretnym ich wymiarze.
Warto jednocześnie zauważyć, że rozgrywka między UE a Polską prowadzona jest na dwóch płaszczyznach: ideowej i realnej. W warstwie ideowej Polski rząd interpretuje działania UE jako próbę naruszenia własnej suwerenności w reformowaniu wadliwego ustroju. Jest to zatem chęć podporządkowania sobie Polski, narzucenia jej obcych rozwiązań, tak jakby UE, do której dobrowolnie przystąpiliśmy, była zewnętrznym ciałem obcym, którym na dodatek sterują Niemcy, mające odmienne interesy od naszych. W tej perspektywie chodzi więc po prostu o to, by utrzymać nad Polską przewagę ekonomiczną i polityczną. Rząd polski powstał zaś z kolan i właśnie dlatego stał się pariasem Europy, którego trzeba przykładnie karać za rzekome łamanie wartości UE. Wśród wypowiedzi przedstawicieli PiS-u taka narracja jest widoczna przynajmniej od momentu, w którym minister Waszczykowski zaprosił do Polski Komisję Wenecką.
Z punktu widzenia obecnej władzy, nawet jeśli w Polsce faktycznie dochodziłoby do łamania wartości takich jak praworządność, byłby to konieczny środek przejściowy, mający – w imię prawdziwej wolności – umożliwić stworzenie nowego nieskażonego postkomunizmem państwa. Wprowadzona w ten sposób sytuacja stanu wyjątkowego usprawiedliwia łamanie dotychczasowych praw w imię dobra narodu. Zatem albo UE uzna suwerenność Polski i się wycofa (co jak widać na razie nie następuje), albo… I tu w zasadzie nie wiadomo, co się stanie i co zrobi PiS, ponieważ dotacje unijne i nowa perspektywa budżetowa wciąż, jak się wydaje, są dla polskiego rządu kuszące. Dlatego też poza scenariuszem ideowym skierowanym do własnego elektoratu rozgrywany jest – na poziomie negocjacji politycznych i ekonomicznych – scenariusz realny, dotyczący perspektywy budżetowej UE na kolejne lata. Gra zaczyna się więc toczyć również o kary za wycinkę Puszczy Białowieskiej oraz za odmowę uczestnictwa w programie relokacji uchodźców.
Polski rząd, chcąc uniknąć płacenia, próbuje, choć na razie bez większych sukcesów, przekonywać Unię do swoich racji. Taka próba załagodzenia relacji z Unią i szukania sojuszników dość wyraźnie wybrzmiała w exposé nowego premiera. Mateusz Morawiecki mówił, że „naszym kluczowym polem działań jest też oczywiście Europa. Znajdujemy się w punkcie zwrotnym dla losów projektu europejskiego i całej globalnej gospodarki. Silna konkurencyjna i solidarna Europa to część nowoczesnej idei polskiej”. Już sama zmiana szefa rządu była przez wielu komentatorów odczytywana jako obranie strategii nastawionej na załagodzenie konfliktów z Unią. Manewr z wymianą premierów należałoby jednak traktować bardziej jako chęć zmylenia Unii i zyskania na czasie niż jako zaprzestanie prowadzenia dotychczasowej polityki.
Zwłaszcza, że PiS może sięgać do przykładów z przeszłości, w których Unia wycofywała się z nakładania sankcji, wierząc, że i tym razem tak będzie. Znamienna jest tu choćby sytuacja Austrii z 2000 r., kiedy to Unia chciała nałożyć na nią kary (choć jeszcze nie z artykułu 7) za wejście do rządu Partii Wolności. Wtedy wzmocniło to tylko nacjonalistyczno-prawicowe głosy w tym kraju, a Unia w końcu wycofała się z sankcji. Nawet więc jeśli uznamy, że obecna sytuacja jest inna i jakieś sankcje zostaną na Polskę nałożone, to już samo wszczęcie procedury weryfikującej praworządność wiąże się dla obu stron tego sporu z poważnym ryzykiem.
Dla Polski ryzyko to polega na tym, że stajemy się zależni od dobrej lub złej woli Viktora Orbána w głosowaniu za nałożeniem lub nie nakładaniem na Polskę sankcji. Co prawda jego rząd oficjalnie zadeklarował, że sankcjom się sprzeciwi, ale co zrobi Orbán i czego sobie w zamian zażyczy, to się dopiero okaże. Kolejną stratą mogącą zagrozić w dłuższej perspektywie realizacji interesów Polski w świecie jest nasze coraz większe oddalanie się od zachodnich standardów i wartości. Ewentualne straty związane z karami finansowymi czy marginalizacją polityczną w UE też nie są oczywiście bez znaczenia.
Jeśli jednak politycy PiS-u dobrze kalkulują i sankcje zostaną powstrzymane, to ucierpi na tym przede wszystkim wewnętrzna spójność znacznie i tak już osłabionej Unii. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć, że wytoczenie przeciw Polsce „broni atomowej” w postaci artykułu 7, który ma z jednej strony dyscyplinować najbardziej zatwardziałe w łamaniu wartości unijnych kraje, z drugiej – ostatecznie nie jest w stanie wiele zmienić, przypomina jednak strzelanie z armaty do wróbli. Zaś przyjęcie, że rozpoczęta procedura zakończy się faktycznie nałożeniem na Polskę sankcji, może spowodować groźne do przewidzenia, negatywne konsekwencje dla samej Wspólnoty.
Inne kraje, takie jak Węgry czy Grecja, mogą poczuć się zagrożone i z niechęcią myśleć o dalszym przebywaniu w klubie, który może je w podobny sposób karać. A nie wiadomo, czy Unia przetrwałaby kolejne brexity. Przy czym warto pamiętać, że tak jak to miało miejsce już wcześniej, kary mogą nie dotyczyć wszystkich – trudno bowiem wyobrazić sobie, by nawet przy naruszeniach tych samych wartości, jeśli takowe wystąpiłyby w Niemczech czy Francji, kraje te poddałby się wymierzonej im karze. Warto też w tym kontekście pamiętać, że samo nałożenie sankcji i ewentualne reakcje, jakie to wywoła, rodzi więcej pytań niż odpowiedzi, ponieważ artykuł 7 nie precyzuje, o jakie sankcje chodzi. Zazwyczaj mówi się tu bardziej o sankcjach politycznych związanych z zawieszeniem prawa głosu niż ekonomicznych – karach finansowych.
Odebranie Polsce prawa głosu od razu domagałoby się odpowiedzi, na jakiej zasadzie decyzje ustalane bez nas miałyby być przez nas dalej akceptowanie i implementowane w polskim systemie prawnym. Innymi słowy dość łatwo sobie wyobrazić, że obowiązująca procedura bezpośredniego wdrażania prawa unijnego przez sądy krajowe – gdyby Polska nie mogła brać udziału w politycznym współtworzeniu prawa unijnego – istniałaby co najwyżej na papierze, a sam status członkostwa Polski w Unii przybrałby dziwaczną formę pewnego rodzaju jednoczesnego bycia i nie bycia członkiem tej organizacji.
Sproblematyzowanie odebrania Polsce prawa głosu przypomina zatem, że członkostwo we Wspólnocie różni się od obywatelstwa danego kraju. W tym drugim przypadku pozbawienie na przykład kogoś czynnych praw wyborczych ogranicza możliwość wpływania takiej osoby na swój los. W tym pierwszym– to państwa wciąż są suwerennymi podmiotami stosunków międzynarodowych i dobrowolnie przystępują do różnych organizacji, których decyzjom ostatecznie podporządkowują się ze względu na dobrą wolę, uznanie reguł gry i korzyści własne. Pozostają jeszcze kary finansowe, które mogą być dla Polski bolesne, jednak trudno uwierzyć, by tylko one mogły powstrzymać PiS.
Oczywiście, jakaś część Polaków będzie zaniepokojona możliwością utraty dopłat unijnych lub groźbą pozbawienia Polski głosu przy współdecydowaniu w kwestiach ważnych dla całej Unii. Opozycja jest jednak tak słaba i podzielona, że raczej niewiele uda jej się ugrać na krytyce negatywnych konsekwencji takiej polityki rządu. Za to z dużym prawdopodobieństwem elektorat PiS-u jeszcze bardziej zniechęci się do Unii i uzna, że polski rząd, naruszając dotychczasowy układ interesów w Europie i walcząc o swoje, jest niesłusznie karany. Jeśli zaś opozycja będzie popierała sankcje, to PiS zarzuci jej, że to ona sama przyczyniła się do ich nałożenia, a więc de facto zdradziła swój kraj i będzie to zarzut trudny do skutecznego odparcia. W sumie więc cała procedura skończy się zapewne na wielkim szumie. Rząd stwierdzi, że wyszedł z procedury „karnej” zwycięską ręką, ponieważ od początku miał rację, a Unia nadal pozostanie bezradna w kwestii tego, jak skutecznie postępować wobec państw łamiących zasady praworządności.
Wydaje się więc, że złamanie Konstytucji i podporządkowanie sobie sądownictwa przez obecną władzę pozostanie faktem, z którym Polacy będą musieli poradzić sobie sami. Dodatkowo możemy być raczej pewni, że w krótkim okresie możliwość skutecznej realizacji i obrony interesów Polski w Europie zostanie mocno ograniczona. Polska jeszcze bardziej straci na wiarygodności. Z tego względu Unia raczej nie będzie już brała pod uwagę naszego głosu w kwestii na przykład pomocy publicznej dla polskich firm czy solidarności energetycznej, co spowoduje, że konflikt między Polską a Unią osiągnie jeszcze większe rozmiary. W efekcie naszemu krajowi będzie bardzo trudno funkcjonować w ramach praktyk i struktur unijnych, co siłą rzeczy będzie nas jeszcze bardziej z Unii wypychało.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: almathias, CC0 Creative Commons, PIxabay.com