W 1985 roku, w reakcji na skazanie Marka Adamkiewicza na karę więzienia za odmowę złożenia przysięgi wojskowej, powstał Ruch „Wolność i Pokój” (WiP). Adamkiewicz odmówił przysięgi, bo zawierała fragment zobowiązujący do lojalności wobec nie tylko Polski (PRL), ale i Zawiązku Radzieckiego. Ruch miał na celu zmianę roty przysięgi i wprowadzenie służby zastępczej z możliwością powołania się na przekonania moralne i religijne.
Działo się to w komunistycznym kraju, będącym członkiem Układu Warszawskiego, gdzie powszechna służba wojskowa była obowiązkiem niekwestionowanym przez nikogo, z realną perspektywą, że pewnego dnia władcy PRL pognają setki tysięcy ludzi na Zachód, by walczyli w imię imperialnych interesów ZSRR.
Z czasem Ruch rozszerzał swoje postulaty o pacyfizm, ekologię, zniesienie kary śmierci, ochronę mniejszości i był buntem przeciw totalnemu państwu w imię wartości indywidualnych, praw człowieka i obywatela.
Mrok lat osiemdziesiątych
Działo się to w połowie lat osiemdziesiątych, gdy jakiekolwiek próby oporu były brutalnie łamane, a jedynym śladem, jaki pozostał ze zrywu „Solidarności”, były pochody w rocznice stanu wojennego i msze za ojczyznę, coraz mniej liczne i z łatwością rozbijane przez milicję. To wtedy Jerzy Urban ogłosił triumfalne, ze w PRL już nie ma więźniów politycznych, a społeczeństwo pogodziło się z rządzącymi.
Ale wkrótce więzienia i „dołki” zapewniły się działaczami WiP-u, demaskując kłamstwa reżimu o powszechnej zgodzie, a działalność wbrew obyczajom podziemnej „Solidarności” – podawanie otwarcie swoich nazwisk, działania publiczne w ramach stosownej zasady nieposłuszeństwa obywatelskiego – były znakiem rozpoznawczym Ruchu.
W MSW powołano specjalny zespół do zwalczania tego zjawiska, ale jak zwalczać gdy członkowie WiP-u chcieli był zamykani, karani, skazywani, nie kryli się i nie uciekali. Początkowo Ruch nie był mile widziany przez tuzów opozycji – uważali, że uderzenie w sojusz z Moskwą i armię utrudni możliwości porozumiewania się w przyszłości z władzą, obawiano się jeszcze większych represji.
A Ruch działał i rozszerzał swoje szeregi – i jak pisał amerykański historyk Padraic Kenney w książce „Rewolucyjny karnawał. Europa Środkowa 1989”: „Największą zasługą «Wolności i Pokoju» było kształtowanie charakteru opozycji antykomunistycznej w ostatnich latach trwania bloku sowieckiego. Istniały ruchy bardziej radykalne i posiadające wszechstronniejsze propozycje, ale żaden nie był równie czynny”.
Cud za czasów Jaruzelskiego
I jeszcze za czasów rządów generała Jaruzelskiego – stał się cud. Władze zmieniły prawo, pozwalając na służbę zastępczą i zmieniły rotę przysięgi, wykreślając z niej zdanie o wierności ZSRR. WiP stał się jedyną opozycją, która jeszcze za czasów komunistycznych osiągnęła swoje sztandarowe cele.
Piszę o tym nie dla „weterańskich” wspominków (byłem współzałożycielem tego ruchu), ale pod wpływem niezwykłej dyskusji jaka rozgorzała wobec wezwań do odbycia ćwiczeń rezerwistów planowanych na rok 2023. Ustawowy zapis o obowiązkowym uczestnictwie w szkoleniu rezerwistów funkcjonuje od niepamiętnych czasów i jest częścią obowiązków obywatelskich zapisanych w Konstytucji.
Po zniesieniu obowiązkowego poboru w 2009 roku i przejścia na zawodową służbę wojskową, przepis ten nadal funkcjonował i był sporadycznie wykorzystywany, zanim rok temu został przeniesiony do ustawy „O obronie Ojczyzny”, scalającej ustawodawstwo w tym zakresie.
Internetowa branka
MON, wydając komunikat o powołaniach w przyszłym roku na szkolenia rezerwistów, działał więc na ogólnych zasadach, obecnych od „zawsze”. Co więcej, wobec wojny na Ukrainie to zrozumiałe działania, podobne zresztą podjęły prawie wszystkie państwa wschodniej flanki NATO.
Tymczasem rozpętał się rodzaj paniki w mediach społecznościowych, jakby chodziło o „brankę Wielopolskiego” przed powstaniem styczniowym lub przywrócenie powszechnego poboru. Ciekawy był zasadniczy motyw tego oburzenia – młodzi mężczyźni powoływali się na wolność wyboru, pogardę dla nieudolnego państwa, które „nie dowozi” podstawowych usług, więc czują się oni zwolnieni ze swoich wobec niego obowiązków, lub wprost na odmowę „umierania za ten kraj”.
Żeby nie być gołosłownym, wpis z Twittera (najbardziej cenzuralny): „Jeśli wspólnota wymaga od jakiejś grupy ludzi, żeby poświecili dla niej swoją wolność i życie, to musi obsługiwać interesy tej grupy. Obecna umowa społeczna tego nie zapewnia, więc krwawa ofiara raczej nie będzie złożona”.
Jakub Dymek, lewicowy jak by nie było publicysta, nie wytrzymał tej argumentacji i zauważył w tym samym medium: „Ludzie, którzy piszą mi «nie będę bronił Polski, bo tu są słabe usługi publiczne, biurokracja i za duży ZUS» żyją w przekonaniu, że Ukraińcy poszli walczyć z powodu dobrze finansowanych szpitali, wysokich płac w budżetówce i znanej z uczciwości klasy politycznej”.
Równocześnie ci sami oburzeni, że państwo może wobec nich czegokolwiek żądać, zupełnie ignorowali, że nie muszą być „mięsem armatnim” (częsty argument), ale mają do dyspozycji od ponad czterdziestu lat służbę zastępczą, którą mogą pełnić w straży pożarnej, DPS-ach, szpitalach i tym podobnych miejscach.
Niewyobrażalna podstawa wspólnotowości
Sprawa więc stała się w oczach części opinii publicznej zerojedynkowa, jakikolwiek obowiązek związany z powszechną obroną (lub jego zmiennik) został przez te osoby uznany za opresję i pozbawienie elementarnych wolności i praw człowieka i jego wolności osobistej, nie do przyjęcia i nie do zaakceptowania. Jakby obowiązek obrony, podstawa wspólnotowości w rozumieniu zarówno teorii państwa i prawa, jak i praktyki narodów od czasów rewolucji francuskiej, był czymś niewyobrażalnym dla pewnej części społeczeństwa.
Jak wynika z badania przygotowanego przez Maison&Partners dla Warsaw Enterprise Institute przy współpracy z Defence24.pl z marca 2022, a więc już po wybuchu wojny na Ukrainie, 17 procent Polaków gotowych by było na zaangażowanie się w obronę kraju włącznie z walką na froncie (głównie młodzi mężczyźni i mężczyźni od 45. do 54. roku życia), a prawie 50 procent zaangażowałoby się w obronę kraju, ale bez walki na froncie. Natomiast 34 procent (mieszkańcy dużych miast i cześć kobiet) nie zaangażowałoby się w żaden sposób w obronę kraju, w części odpowiedzi – pozostawiając to odpowiednim służbom.
Ponad jedna trzecia obywateli nie widzi żadnego powodu do osobistego udziału w obronie lub traktuje państwo jako zbiór usług profesjonalistów i to oni gdzieś tam powinni wypełnić ten obowiązek. Zapewne z tej grupy w większości pochodziły głosy sprzeciwu wobec szkolenia rezerwistów.
„Co mi dał ten kraj, żebym miał za niego umierać”
W antropologii kulturowej funkcjonuje pojęcie „pasażera na gapę”, czyli ludzi, którzy w ramach wspólnoty korzystają z owoców wspólnotowego działania, równocześnie nie wnosząc wkładu, jaki jest oczekiwanych od wszystkich. To tyczy zarówno wspólnot pierwotnych, jaki i bardziej złożonych społeczeństw i wiele reguł wspólnotowych powstało, by się zabezpieczyć przed takimi zachowaniami.
Trudno powiedzieć, czy ponad jedna trzecia to dużo lub mało, ale że to pasażerowie na gapę – rzecz jest raczej jasna. „Co mi dał ten kraj, żebym miał za niego umierać”, pisze inny użytkownik. Żeby nie było to takie jednoznaczne, warto wspomnieć, że chyba nie ma miesiąca, by SBU Ukrainy nie ogłosiło zlikwidowania kolejnego nielegalnego punktu przerzutu przez granicę mężczyzn w wieku poborowym. Ukraińcy, zachwycający nas swoim niezłomnym i powszechnym oporem, również zmagają z tym zjawiskiem. Ale tam jest wojna na śmierć i życie, a w Polsce chodzi o szkolenie. Szkolenie, a nie wyjazd na front.
Ale nie można nie zauważyć, że pewien fałszywie pojęty liberalizm, a właściwie libertarianizm, daje wygodne narzędzie dla ludzi, którzy szukają usprawiedliwienia dla postaw nie tyle pacyfistycznych, co wyłącznie egoistycznych. Postaw odmawiających jakichkolwiek związków (a tym samym obowiązków ) wobec wspólnoty. Powoływanie się przy tym na wolność osobistą ma tyle wspólnego z liberalizmem, co kradzież z pożyczką. I to liberałowie powinni mówić głośno i wyraźnie – do czego namawiam.