0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Pustkowia Afganistanu. Recenzja...

Pustkowia Afganistanu. Recenzja filmu „Przymierze” w reżyserii Guya Ritchiego

Paweł Mossakowski

Film-niespodzianka. Znany głównie z komedii gangsterskich Guy Ritchie nakręcił bardzo poważny film próbujący dokonać moralnego rozliczenia amerykańskiej wojny w Afganistanie.

„Przymierze” nosi oryginalny tytuł „Guy Ritchie’s The Covenant”. Umieszczenie nazwiska reżysera w tytule – praktyka raczej nieczęsto stosowana – oficjalnie tłumaczona jest potrzebą odróżnienia filmu od innych „covenantów” (między innymi Rona Harlina z 2006 roku, w Polsce znanego jako „Pakt milczenia”). Wyjaśnienie nie wydaje mi się przekonujące, choć nie chce mi się z kolei wierzyć, że jest to efekt megalomanii czy rozbuchanego ego reżysera. To raczej forma reklamy i, być może, niezbędna informacja: gdyby nie obecność nazwiska Ritchiego w tytule, nikt by nie odgadł, że jest to jego film. Tak bardzo różni się od tego, do czego nas przyzwyczaił, tak dalece odbiega od jego stylu.

W poszukiwaniu stylu

Ktoś mógłby tu jednak spytać: czy istnieje jeszcze coś takiego jak „styl Guya Ritchiego”? Czyli specyficzne połączenie wizualnej ekstrawagancji, krwawej brutalności i przewrotnego humoru – nieco podobne jak w filmach Tarantino? W końcu od czasu, gdy brytyjski bad boy nakręcił swoje głośne komedie gangsterskie, „Porachunki” i „Przekręt”, stanowiące tego stylu najpełniejszą manifestację, minęło już ćwierć wieku, a w tym czasie zrealizował wiele zróżnicowanych gatunkowo i stylistycznie filmów. 

Pewien eklektyzm gatunkowy Ritchiego wydaje się niemal programowy; ma stanowić dowód jego zawodowej biegłości i wszechstronności. Jego najbardziej naturalnym żywiołem wydaje się kino akcji, którego konwencje, z domieszką fantasy, zastosował nawet przy ekranizacji średniowiecznej legendy („Król Artur: Legenda miecza” [2017]). Z poduszczenia Madonny, swojej ówczesnej żony, zrealizował także komedię romantyczną („Rejs w nieznane” [2002]). Brał się za klasyczne kryminały („Sherlock Holmes” [2009] i „Sherlock Holmes: Gra cieni” [2011]), wchodził na terytorium bondopodobne („Kryptonim U.N.C.L.E” [2015]), zrealizował nawet aktorską wersję disneyowskiej animacji dla dzieci („Aladyn” [2019]). A lista nie jest jeszcze kompletna.

Nie ma więc jednego Guya Ritchiego, tym niemniej jego dwa najwcześniejsze filmy (w jakimś stopniu kontynuowane na przykład w „Dżentelmenach” [2019]), wydają się wciąż najbardziej charakterystyczne dla jego twórczości. „Przymierze” zaś stanowi ich dokładne przeciwieństwo. Praca kamery obywa się bez szaleństw, jest spokojna i czysto funkcjonalna. Przemocy oczywiście nie brakuje – rzecz nie do uniknięcia w filmie wojennym – ale jest tu stonowana i nieostentacyjna. A poczucia humoru to już w ogóle się nie uświadczy. To film bardzo poważny, wypłukany z ironii, pozbawiony heheszków. Krótkie przekomarzanki między żołnierzami to jedyne momenty, w których pojawia się żartobliwy ton.

Co jednak ważniejsze, „Przymierze” różni się od wszystkich wcześniejszych filmów Ritchiego swoimi artystycznymi intencjami i ambicjami. Reżyser nigdy nie przejawiał jakichś szczególnych pretensji, nie miał wysokich aspiracji; jego filmy miały za zadanie po prostu dostarczyć widowni godziwej porcji rozrywki. Najnowszy jest zaś filmem serio, chcącym coś istotnego powiedzieć, nieunikającym trudnych pytań, „treściwym”. Na ile te zamiary się spełniły, to już inna sprawa.

Najlepsze w „Przymierzu” jest to, że pokazuje wojnę bez operowania wielkimi liczbami, ale w mikroskali, skupiając się na międzyludzkiej relacji Johna i Ahmeda. I, co może ważniejsze, jest w przestawianiu tej relacji uczciwy, nie upiększa jej i nie sentymentalizuje.

Paweł Mossakowski

Amerykański żołnierz i afgański tłumacz

Głównym bohaterem filmu jest sierżant John Kinley (Jake Gyllenhaal) dowodzący niewielkim oddziałem żołnierzy zajmujących się wyszukiwaniem i niszczeniem tzw. IED (improwizowanych urządzeń wybuchowych). Drugim bohaterem, niemal równorzędnym, jest zaangażowany przez niego afgański tłumacz Ahmed (urodzony w Iraku, mieszkający w Danii Dar Salim), człek krnąbrny, robiący wszystko po swojemu, często wykraczający poza wyznaczoną rolę. Nawiasem mówiąc, jest on z tej dwójki postacią ciekawszą, ze skomplikowaną, cokolwiek szemraną przeszłością – i nie miałbym nic przeciwko temu, aby film poświęcił mu więcej miejsca i uwagi, kosztem dość bezbarwnego Amerykanina. Oczywiście jednak proporcje są odwrotne: Kinleya gra gwiazdor, o wykonawcy roli Ahmeda nie można tego powiedzieć. 

Po krwawej bitwie z talibami Ahmed transportuje rannego sierżanta na prowizorycznych noszach do amerykańskiej bazy. Uratowany w ten sposób John wkrótce wraca do rodzinnego domu w Kalifornii. Nie daje mu jednak spokoju świadomość, że jego wybawiciel został z żoną i dzieckiem w Afganistanie, gdzie grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo: akcja ratunkowa stała się miejscową legendą, teraz wściekli talibowie polują na niego. John próbuje więc początkowo załatwić Ahmedowi wizę imigracyjną, ale zderza się z bezduszną machiną państwowo-wojskowej biurokracji. W tej sytuacji wraca do Afganistanu, aby go bezpiecznie przewieść do USA…

Czy coś to państwu nie przypomina? Ależ tak. Przy wszystkich różnicach podobny ramowy schemat znajdziemy w „Polach śmierci” Rolanda Joffego [1984], gdzie reporter „New York Timesa”, Sydney Schanberg, zostaje ewakuowany z Kambodży, a następnie wraca, by uratować swojego tłumacza, Ditha Prana. Jak widać, centralny pomysł nie jest szczególnie oryginalny. 

W ostatecznym więc rachunku „Przymierze” okazuje się pochwałą tradycyjnych, staroświeckich niemal wartości: solidarności, lojalności, męstwa – i honoru właśnie. Oraz hołdem dla cichych, bezimiennych, zapomnianych bohaterów, którymi byli afgańscy tłumacze.

Paweł Mossakowski

Mikroskala wojny

Najlepsze w „Przymierzu” jest to, że pokazuje wojnę bez operowania wielkimi liczbami, ale w mikroskali, skupiając się na międzyludzkiej relacji Johna i Ahmeda. I, co może ważniejsze, jest w przestawianiu tej relacji uczciwy, nie upiększa jej i nie sentymentalizuje. Początkowo amerykański sierżant odnosi się do tłumacza szorstko i nieprzyjaźnie. Nie ufa mu: wie, że Ahmed w przeszłości „robił” w afgańskim narkobiznesie. I choć późniejsze wydarzenia oczywiście ich zbliżają, to początkowy dystans nie znika, o przyjaźni nie ma mowy. Są ludźmi z dwóch odrębnych, bardzo różnych światów – i takimi pozostają. Co nie przeszkadza pomagać sobie wzajemnie, wykazując się przy tym ofiarnością i odwagą.

Co do tej ofiarności… przyznam, że miałem pewien problem ze środkową partią filmu, w której Ahmed taszczy przez afgańskie pustkowia półprzytomnego (opium służy jako środek znieczulający), ledwo żywego Johna. Jego poświęcenie, heroizm, nadludzki wysiłek fizyczny wydawały się momentami niewiarygodne: niby dlaczego tak się morduje, ryzykując do tego własnym życiem? Jeszcze zważywszy, jak ów sierżant go traktował. W pewnym momencie pojawia się sugestia, że Ahmed ma do Johna ojcowski stosunek, gdyż ten przypomina mu z wyglądu (te same błękitne oczy) zamordowanego przez talibów syna, ale byłaby to motywacja raczej niewystarczająca. W końcu zrozumiałem, że jest to kwestia honoru –prywatny kodeks Ahmeda nie pozwala mu rannego porzucić i zostawić na pastwę losu. 

Gdy przychodzi do swoistego rewanżu ze strony Johna, tego typu wątpliwości co do motywacji postaci się nie pojawiają: to, że dręczony poczuciem winy Amerykanin chce wydobyć z Afganistanu swojego wybawcę, wydaje się dość oczywiste. W ostatecznym więc rachunku „Przymierze” okazuje się pochwałą tradycyjnych, staroświeckich niemal wartości: solidarności, lojalności, męstwa – i honoru właśnie. Oraz hołdem dla cichych, bezimiennych, zapomnianych bohaterów, którymi byli afgańscy tłumacze. 

Fot. Cameron Boyd

W krainie schematów

Ludzki wymiar opowiadanej historii jest największą zaletą filmu, ale wad też tu nie brakuje. Scenariusz jest niezbyt pomysłowy, pozbawiony niespodzianek i zaskoczeń, a za to pełen schematycznych rozwiązań, znanych z niezliczonych filmów wojennych. Zagrożenia, jakie czyhają na naszych bohaterów, są standardowe, a budowanie napięcia podczas kontroli na talibskich checkpointach też już widzieliśmy. Jednak najsilniejsze déjà vu odczuwałem, gdy John prowadził czułą rozmowę przez skype’a ze swoją kochającą żoną („wracaj jak najprędzej”): takie dialogi słyszałem w każdym odcinku polskiego serialu „Misja Afganistan”.

W tym miejscu wypada wspomnieć o tym, jak karykaturalnie wręcz schematyczne są tu postaci kobiece. Żona Ahmeda praktycznie nie istnieje, na początku przypomina mężowi o amerykańskiej wizie (perspektywa jej otrzymania jest głównym powodem, dla którego podjął współpracę z Amerykanami), a w dalszej części filmu jest już tylko tropioną zwierzyną, nieszczęsną istotą uciekającą przed prześladowcami. Żona Johna jest z kolei chodzącym ideałem: oddana mężowi, wspierająca go psychicznie, wszystko rozumiejąca. Zważywszy, że filmy wojenne, podobnie jak gangsterskie, to raczej „męski” gatunek, jakiś stopień machismo jest być może nie do uniknięcia, ale takie potraktowanie drugiej płci zakrawa już na ostentacyjne lekceważenie.

Nie oznacza to jednak, że film jest słaby. Ritchie jest lepszym reżyserem niż scenarzystą, wszystko więc jest tu bardzo dobrze zainscenizowane, a sceny batalistyczne zrealizowane pierwszorzędnie. W sumie solidny, porządnie zrobiony, dobry, choć daleki od wybitności film wojenny. Gdyby nie to, że wyszedł spod ręki Guya Ritchiego, mało kto zwróciłby na niego uwagę.

Ritchie nie odnosi się do wojny jako takiej, nie protestuje przeciwko niej […] i nie kwestionuje jej celów. Natomiast bardzo ostro i bezpośrednio krytykuje to, że Amerykanie nie wywiązali się ze swoich obietnic.

Paweł Mossakowski

Złamane obietnice

Gdy film opowiada o niedawno zakończonej wojnie, trudno jest uciec od pytania, jaki jest do niej stosunek jego autora. Tym bardziej że nie była to wojna ani politycznie, ani moralnie jednoznaczna. O takie jest w ogóle trudno: w przeszłości oczywistą etycznie, z wyrazistym podziałem na dobro i zło była druga wojna światowa, podobnie postrzegana jest tocząca się obecnie wojna w Ukrainie. Te pomiędzy nimi (Korea, Wietnam, Afganistan – mówię tylko o „amerykańskich”) oceniane są różnie – na ogół się je potępia, choć zarazem szuka uzasadniających racji politycznych. Afgańska, podjęta w akcie odwetu za zamach 11 września – reakcji, którą trudno zaakceptować, choć można zrozumieć – zamieniła się we wlokącą się przez dwadzieścia lat beznadziejną okupację pozbawioną wyraźnego celu i sensu.

Nie jest chyba przypadkiem, że amerykańskich filmów na jej temat powstało stosunkowo niewiele. Chyba nie tylko dlatego, że sprawa jest świeża i brakuje do niej potrzebnego dystansu (porozumienia pokojowe zostały podpisane w 2020 roku, a wyjście armii nastąpiło w sierpniu 2021). Raczej po prostu nie ma na nie zapotrzebowania publiczności: amerykańskie społeczeństwo nie bardzo chyba chce ją oglądać w kinie i raczej wolałoby o niej zapomnieć. Z tych nielicznych produkcji większość – mówiąc w uproszczeniu – ma do niej stosunek krytyczny. Czy będzie to bodaj najgłośniejszy z nich, nagrodzony Oscarem dokument „Kurs do krainy cienia” Alexa Gibneya [2007], czy najbardziej znany z racji gwiazdorskiej obsady (Redford, Streep, Cruise) film „Ukryta strategia” Roberta Redforda [2007]. W niektórych filmach zawarta jest pewna ambiwalencja – mówiąc o okrucieństwie wojny, oddaje się zarazem sprawiedliwość bohaterstwu żołnierzy, tak jak w „Ocalonym” Petera Berga z Markiem Wahlbergiem [2018]. Filmy wyrażające bezkrytyczną apoteozę armii, jak „Dwunastu odważnych” [2018] Nicolaia Fuglsiga, należą do wyjątków. Z wyjątkiem „Kursu…” Gibneya nie są to też filmy szczególnie udane. (Ciekawostką jest to, że najlepsze filmy o Afganistanie zrobili Duńczycy – dokument „Armadillo – wojna jest w nas” Janusa Metza [2010], „Wojna” Tobiasa Lindholma [2015], „Bracia” Susanne Bier [2004], którzy doczekali się hollywoodzkiego remake’u – może dlatego, że nie interesuje ich aspekt militarny, a psychologiczne konsekwencje wojny w życiu cywilnym).

Jak w tym zestawieniu plasuje się brytyjskie „Przymierze”? Nieco z boku. Ritchie nie odnosi się do wojny jako takiej, nie protestuje przeciwko niej (chyba że uznamy, iż każdy film wojenny z dużą liczbą trupów staje się automatycznie filmem antywojennym) i nie kwestionuje jej celów. Natomiast bardzo ostro i bezpośrednio krytykuje to, że Amerykanie nie wywiązali się ze swoich obietnic: zobowiązali się dawać wizy imigracyjne tłumaczom, którzy im pomagali, a po wycofaniu się kompletnie o nich zapomnieli, pozostawili własnemu losowi. Tak wynika z przebiegu fabuły, a podkreślone zostaje dodatkowo w napisach końcowych. Dowiadujemy się z nich, że po wyjściu wojsk amerykańskich trzystu współpracujących z nią tłumaczy zostało wraz z rodzinami zamordowanych przez talibów, zaś tysiące zmuszone są do ukrywania się (z tego zdania niektórzy komentatorzy wyciągnęli pochopny wniosek, że Ritchie uważa wyjście wojsk z Afganistanu za błąd).

Państwa często nie dotrzymują zobowiązań. Tylko ludzie bywają słowni.

 

Film: 

„Przymierze” [Guy Ritchie’s The Covenant], reż. Guy Ritchie, Wielka Brytania–Hiszpania–USA 2023.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 761

(32/2023)
8 sierpnia 2023

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj