rzez_Nankinu

Kiedy rozpoczęła się II wojna światowa? Pytanie to, z polskiej perspektywy obrazoburcze, jest wszakże ważne dla zrozumienia, czym naprawdę była masakra w Nankinie. Trwająca sześć tygodni rzeź rozpoczęła się w ówczesnej stolicy Chin 13 grudnia 1937 r., a więc w czasie, kiedy – wedle historiografii europejskiej – światowy konflikt jeszcze się nie rozpoczął. Nawet jednak odrzucając stanowisko wielu autorów z USA i Australii, iż pierwsze strzały w tej wojnie padły w 1937 r. pod Pekinem (historycy chińscy obstają przy 1931 r., kiedy zaatakowana została Mandżuria), nie sposób zaprzeczyć, że dokonana przez Cesarską Armię Japońską nankińska zbrodnia zajmuje zupełnie niezwykłe miejsce w galerii okrucieństw ponurego XX wieku.

Pisząc niemal 15 lat temu dla specjalistycznego periodyku pierwszą recenzję oryginalnego wydania „The Rape of Nanking”, wzdychałem, że praca ta zapewne nigdy nie zostanie opublikowana po polsku. Na szczęście pomyliłem się. Nie potrafiłem przewidzieć, czym stanie się owa książka kalifornijskiej badaczki o chińskich korzeniach, nawiasem mówiąc mojej rówieśniczki, której osobiście sporo zawdzięczam. Przypomniała ona potworną zbrodnię światu – zbrodnię dokonaną, co warto podkreślić, nie na mieszkańcach li tylko „chińskiego miasta Nankin” (jak wyjaśnia nam polski wydawca bestsellera), ale na mieszkańcach stolicy Republiki Chińskiej, państwa walczącego heroicznie podczas II wojny światowej, o którym pamięć zwycięski komunistyczny reżim usiłował potem pogrzebać pod piramidą kłamstw i przemilczeń. Rzecz nie w tym, by nie pisano o rzezi w Nankinie przed rokiem 1997. Były to wszakże albo fragmenty hermetycznych naukowych monografii, albo wzmianki w niskonakładowych publikacjach dotyczących świadków masakry. Na stronicach książki Iris Chang zbrodnia w Nankinie stała się zagadnieniem centralnym, i to – jak głosi oryginalny podtytuł, tylko częściowo powtórzony w wydaniu polskim – zagadnieniem właśnie II wojny światowej. Konflikt chińsko-japoński był bowiem na pewno jej częścią.

Wolumin, złożony z dziesięciu rozdziałów i epilogu, podzielony jest na trzy części. Pierwsze dwie, mniej więcej równe rozmiarami, traktują – odpowiednio – o samej rzezi z grudnia 1937 – lutego 1938 r. i o bezpośrednich jej następstwach (recepcji zbrodni w ówczesnym świecie, próbach ukarania winnych, losie ocalonych). Część ostatnia, obejmująca tylko jeden rozdział, dotyczy zmowy milczenia wokół tragedii i podejmowanych w Japonii prób zafałszowania historii.

XX-wieczna masakra za pomocą miecza

Na czytelniku, zwłaszcza słabo obeznanym z realiami wojny na Dalekim Wschodzie (a dotyczy to tak Amerykanów, jak i Europejczyków), największe wrażenie robi zapewne opis samej masakry, obfitującej – prócz „zwykłego” ścinania i rozstrzeliwania – w takie szczegóły, jak grzebanie żywcem, wieszanie na hakach za języki, krzyżowanie, obdzieranie ze skóry i rozszarpywanie przez psy ludzi zakopanych po ramiona w ziemi. Osobną kwestią, nawiązującą do oryginalnego tytułu książki, są gwałty na kobietach (często wręcz dzieciach!), które po seksualnym wykorzystaniu z reguły mordowano – lista sadystycznych perwersji jest nieznośnie długa. Chang podkreśla zarówno rozmiary tego zjawiska, stanowiącego – być może – największy gwałt zbiorowy XX w., jak i fakt, że doszukała się tylko jednej relacji o oficerze japońskim, który wówczas pomógł Chince. Warto dodać, że w przeciwieństwie do zachodniego etosu rycerskiego samurajski kodeks Bushidō nic nie mówił o jakiejkolwiek galanterii wobec kobiet.

Rozważając powody koszmarnego okrucieństwa, z jakim Armia Cesarska prowadziła działania wojenne (bynajmniej nie tylko w Nankinie i nie tylko w Chinach), autorka pisze o złowrogim wpływie shintoizmu państwowego, szowinistycznej propagandy podkreślającej specjalną misję „japońskiej rasy” w Państwie Środka oraz militarnego drylu w koszarach, przypominających raczej więzienia. Nienawiść i pogardę do Chin wpajano na Wyspach Japońskich odgórnie, a choć wśród elit Cesarstwa istniał też nurt fascynacji kulturą wielkiego sąsiada, to – zdaniem Chang – nie miał on wpływu na los podbitej ludności. Jednakże ponad dwumiesięczna masakra, niewątpliwie nader wyczerpująca fizycznie (bo dokonana w znacznej mierze białą bronią), nie mogła być po prostu wybrykiem nakręcanej nienawiścią i wygłodzonej seksualnie soldateski. Stawiana jest ostrożna hipoteza, że Japończycy, rozwścieczeni trzymiesięcznymi (sierpień – listopad 1937) walkami o Szanghaj, które przekreśliły nadzieje na szybkie rozstrzygniecie wojny, chcieli przez rzeź ludności stolicy porazić strachem Chińczyków i zmusić ich do prędkiej kapitulacji.

Zmowa milczenia

Najistotniejszą i na pewno najbardziej kontrowersyjną część pracy stanowi jednak próba oszacowania liczby ofiar. Autorka zdecydowanie wskazuje na najwyższe z podawanych ustaleń, mówiące o 300 – 400 tysiącach zabitych, choć większość z piszących na ten temat wspomina o 150 – 200 tysiącach (nie licząc groteskowych ocen japońskich, wahających się od kilkuset osób do 3 tysięcy). Powołuje się na sprawozdania pogrzebowe chińskich organizacji charytatywnych i kolaboranckich. Tak czy inaczej, nawet przyjmując „tylko” 200 tysięcy zamordowanych, otrzymujemy liczbę, której nie przewyższają straty żadnego miasta w żadnej kampanii II wojny światowej. Warto tu przypomnieć, iż ofiary Powstania Warszawskiego zginęły w rezultacie trwających dwa miesiące walk, podczas gdy w Nankinie tylko 1% zabitych był skutkiem krótkotrwałego oblężenia.

Owa panorama grozy ma jednak i jaśniejsze fragmenty. Chodzi o wydobyte przez Chang z niepamięci dokonania obecnych wówczas w Nankinie cudzoziemców, którzy – tworząc tak zwaną Strefę Bezpieczeństwa – ocalili życie setek tysięcy Chińczyków. Największą rolę odegrał tu – fakt paradoksalny – będący głową komórki NSDAP w Nankinie John Rabe, którego zapiski i raporty z Chin, stanowiące unikalne świadectwo tragedii, autorka jako pierwsza znalazła i opublikowała.

Ostatnia część pracy jest oskarżeniem zarówno wojennych i powojennych władz japońskich, jak i przywódców komunistycznej ChRL. Ci ostatni nie tylko dla doraźnych korzyści politycznych zrzekli się reparacji od Japonii, a wcześniej deportowali z Chin (jako „agentów” i „japońskich wspólników”) wielu twórców Strefy Bezpieczeństwa. Nie wyjaśnili też nigdy ocalałym ofiarom, że mają one prawo do indywidualnych odszkodowań ze strony władz w Tokio, choć położenie większości poszkodowanych, żyjących zwykle w skrajnej nędzy, mogłaby ongiś znacząco odmienić nawet suma stu dolarów. Brak rozliczenia się Japończyków z własną przeszłością zajmuje wiele stron „Rzezi w Nankinie”. Przydałoby się wszakże szersze wyjaśnienie, jaką rolę w tym fenomenie odegrały żywe wśród elit państw Zachodu nastroje antyamerykańskie i „polityczna poprawność”, nie zezwalająca na dostrzeżenie agresora w „kolorowym” i w dodatku zaatakowanym bronią jądrową narodzie azjatyckim.

Pasja historyka i początek osobistej tragedii

Iris Chang pisała – mimo prób silenia się na obiektywizm – z ogromną pasją, którą nieraz odbierano jako zaprzeczenie naukowej zasady sine ira et studio. Prawda: oparła się na rzetelnych źródłach pochodzących przede wszystkim z waszyngtońskich National Archives (raporty dyplomatów, agentów wywiadu, amerykańskich świadków) oraz z narodowego Archiwum Historycznego Republiki Chińskiej na Tajwanie. Do tego doszły inne, drobniejsze archiwalia, relacje żyjących jeszcze świadków i dokumenty drukowane, w tym wydane w 1987 r. wyciągi z archiwum miejskiego w Nankinie. Wyzyskać nie mogła archiwaliów komunistycznych Chin, niedostępnych w czasie jej pracy nawet dla badaczy z ChRL. Zarzucano jej wszakże i rzeczywiste potknięcia, rozmaitej co prawda miary. Dwudziestoparoletnia badaczka za wszelką cenę chciała obciążyć odpowiedzialnością za zbrodnię japońską rodzinę cesarską, nie tylko obecnego w Nankinie księcia Yasuhiko Asakę (w pewnym momencie zastępcę wodza okupacyjnej armii), ale i samego cesarza Hirohito. Jej argumenty nie zawsze były jednak przekonujące, tym bardziej że wspierała się głośnym dziełem Davida Bergaminiego „Japan’s Imperial Conspiracy” (New York 1971) uznanym dziś przez gros historyków za zbiór hipotez i fikcji (autor ten nigdy nie rozszyfrował incognito japońskich osobistości będących rzekomo jego informatorami). Chang zarzucano uwierzenie w jeden przynajmniej historyczny falsyfikat (rzekomy telegram ministra Kōki Hiroty) oraz – co podnosił na przykład Jean-Louis Margolin, autor wydanej i w Polsce pracy „Japonia 1937–1945. Wojna armii cesarza” – rzutujące na domniemaną liczbę ofiar bezkrytyczne przeszacowanie liczby mieszkańców Nankinu, których znaczna część zbiegła przed oblężeniem. Ten ostatni argument był wielce dyskusyjny, skoro do stolicy jednocześnie napłynęły setki tysięcy uchodźców.

„Rzeź Nankinu”, przełożona na szesnaście języków, dała Iris Chang sławę, ale jednocześnie okazała się początkiem jej osobistej tragedii. Owszem: władze ChRL, zawsze żądne argumentów w finansowych i terytorialnych sporach z Japonią, przypomniały sobie nagle o hekatombie, a na wzniesionym pospiesznie w mieście pomniku umieściły też wizerunek autorki międzynarodowego bestsellera. U tej ostatniej wszakże przepracowanie, wyolbrzymione groźby ze strony japońskich organizacji ultranacjonalistycznych oraz dramat osobisty (kilkakrotnie poroniła) doprowadziły do psychicznego załamania. Ongiś wesoła, piękna, bezpretensjonalna kobieta stała się cieniem samej siebie, osobą udręczoną nieustanną groźbą śmierci z rąk wyimaginowanych agentów i zażywającą bez kontroli leki antydepresyjne. 9 listopada 2004 r. popełniła samobójstwo. Pozostawiła po sobie książkę, która – mimo wszystkich swych mankamentów – uznana być może za początek naukowych prac nad masakrą, powoli stającą się częścią historycznej świadomości świata.

 

Książka:

Iris Chang, „Rzeź Nankinu. Historia zapomnianego ludobójstwa”, przeł. Konrad Godlewski, Wielka Litera, Warszawa 2013.

* Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.