Im lepsze było wykonanie, tym głośniejszy i dłuższy następował po nim aplauz. Tak potwierdzała się wielkość kompozytorów i wykonawców, których celem było wzbudzanie emocji. I kiedy Wagner dał do zrozumienia, że nie życzy sobie oklasków po pierwszym akcie „Parsifala”, podkreślał w ten sposób wyjątkowość swojego ostatniego dramatu muzycznego wykraczającego poza orbitę zwykłych przedstawień. W tym jednym przypadku rytualny hałas na widowni nie wystarczał.
Z nastaniem awangard ten stan rzeczy uległ zmianie. Zaczęto komponować muzykę, do której burzliwe oklaski nadawały się coraz słabiej, i to nie dlatego, że nie była „dobra”, lecz dlatego, że nie miała wzbudzać w swoich słuchaczach tego rodzaju doznań, których burzliwe oklaski są najcelniejszym wyrazem.
Ponieważ jednak muzykę nową wykonuje się często w salach koncertowych, w których na co dzień obowiązują maniery romantyczne (przynajmniej w trakcie wykonań i tuż po ich zakończeniu) – a to dlatego, że już sama konstrukcja i wystrój tych sal przystosowane są do romantycznego typu odbioru i wymuszają go na uczestnikach rozgrywających się w nich wydarzeń – dochodzi nierzadko do sytuacji, w której słuchacze nie są pewni, jak mają reagować na wysłuchany utwór, zwłaszcza jeśli było to „dobre” wykonanie. Wiadomo, że oklaski skromne oznaczają w starym kodzie umiarkowane zadowolenie, jednak z drugiej strony to, co usłyszano, wręcz zabrania frenezji, na przykład dlatego, że jest zbyt spokojne, zbyt kontemplacyjne, zbyt precyzyjne, zbyt dokładnie odczyszczone z emocji.
Muzyka Lutosławskiego należy właśnie do tej kategorii, jeśli nie cała, to na pewno w takich przejawach, jak „Paroles tissées”, które zgromadzeni w Filharmonii Narodowej mogli w ostatni piątek i sobotę usłyszeć w wykonaniu Iana Bostridge’a. Sytuacja „wytłumionej reakcji” prowadzi niekiedy do nieporozumień i niepewności, ponieważ publiczność nie jest wówczas w stanie gremialnie przekonać samej siebie, że wykonanie „naprawdę” było „dobre”, i nie wiadomo dokładnie, gdzie leży problem – po stronie jej samej, wykonawców, czy może partytury… Możemy rozstrzygać to głównie indywidualnie, we własnych muzycznych sumieniach.
„Słowa wplecione” Lutosławskiego otoczone zostały w tym występie utworami Brittena, którego stulecie urodzin również przypada w tym roku. Muzyka owego kompozytora, związana z jego życiem bardziej, niż godzą się to uznać niektórzy badacze i popularyzatorzy, tkwi znacznie głębiej w idiomie przedawangardowym niż zintelektualizowane dzieło Lutosławskiego, inaczej należy jej słuchać, inaczej też prowadzić w wykonaniu. O tym, jakie konotacje pozamuzyczne może ona z sobą nieść, świadczy zeszłoroczny film „Moonrise Kingdom” Wesa Andersona, zlekceważony właśnie przez Amerykańską Akademię Filmową, w Polsce wyświetlany pod tytułem „Kochankowie z Księżyca”. Ta wysmakowana wizualnie baśń o dziecięcej miłości dwunastoletniego skauta-outsidera do niewiele starszej dziewczyny dzieje się wśród niedorosłych chłopców w mundurkach i krótkich spodenkach. Przeważającą część muzyki, która ilustruje ten film, zaczerpnięto z dorobku Brittena, a podczas napisów końcowych dźwięczny dziecięcy głosik prezentuje poszczególne partie instrumentów, jak to zapisano w „The Young Person’s Guide to the Orchestra”.
Wieloznaczny, a co najmniej dwuznaczny emocjonalnie świat muzyki Brittena zestawiono w Filharmonii Narodowej ze światem Lutosławskiego, światem, z którego emocje zostały elegancko, dyskretnie i bardzo zdecydowanie wyproszone. Jak rozumiemy, wnioski z tego zestawu pozostawiono słuchaczom.
Wykonanie:
Filharmonia Narodowa, 22 i 23 lutego 2013 roku, Orkiestra Symfoniczna FN pod dyrekcją Roberto Abbado, Ian Bostridge – tenor.