Gdy lipcu 2014 r. minister sprawiedliwości pytany, co z reformą prawa aborcyjnego, obiecywał, że do końca lata przedłoży ostateczny projekt rządowi i ruszą prace w parlamencie. Jednak lato minęło i dokładnie 23 września, czyli pierwszego dnia jesieni, rząd ogłosił, że wycofuje się z reformy prawa aborcyjnego. Wiadomość gruchnęła, gdy hiszpańskie feministki szykowały się do kolejnych manifestacji przeciwko reformie, tym razem z okazji obchodzonego 28 września Światowego Dnia Dostępu do Bezpiecznej i Legalnej Aborcji.

Reforma prawa aborcyjnego w Hiszpanii została zapowiedziana przez ówczesnego lidera opozycji, a obecnie premiera, Mariano Rajoya, już w 2009 r., więc dokładnie wtedy, gdy poprzedni rząd José Zapatero przyjmował obecną ustawę, zwaną Ley de plazos, jedną z bardziej liberalnych w Europie. Reforma Rajoya miała nie tylko anulować wolny i refundowany dostęp do aborcji aż do 14. tygodnia (i w określonych przypadkach również po 14. tygodniu), ale wręcz zaostrzać uprzednie przepisy, obowiązujące w latach 1985-2010. Do wejścia w życie Ley de plazos, aborcja w Hiszpanii, podobnie jak w Polsce, była dopuszczalna tylko w trzech przypadkach, zaś według projektu ministra sprawiedliwości, Alberto Ruiz-Gallardona, miała być dopuszczalna wyłącznie, gdy ciąża zagrażała życiu lub zdrowiu matki, bądź gdy była wynikiem gwałtu. Projekt dodatkowo przewidywał szereg proceduralnych trudności, które w praktyce utrudniłyby kobietom dostęp do aborcji, nawet w tych przewidzianych prawem przypadkach.

Rezygnacja hiszpańskiego rządu z ograniczenia prawa do legalnej aborcji jest owocem ciągłej mobilizacji organizacji kobiecych, którym udało się zyskać sojuszników w innych sektorach społeczeństwa. | Magdalena Grzyb

Zaostrzeniem prawa aborcyjnego Hiszpanki były poważnie straszone już od wiosny 2013 r. Groźba nabrała jednak realnych kształtów w grudniu, gdy projekt został przyjęty przez rząd. Następnie wiosną 2014 r., z uwagi na wybory europejskie, temat przycichł, by tuż po wyborach wrócić na agendę już w bardzo konkretnym kształcie. Od początku mówiło się, że w reformie chodzi nie tyle o ochronę praw „poczętych nienarodzonych” , jak to określał minister i autorzy projektu ustawy, co o cięcia wydatków na służbę zdrowia (wszak przeprowadzanie refundowanych aborcji kosztuje, a państwo jest pogrążone w kryzysie) i o temat zastępczy, by odwrócić uwagę społeczeństwa od nieudolności rządzących w radzeniu sobie z kryzysem.

Jedno jest pewne, to nie wysoka liczba przeprowadzanych aborcji była przyczynkiem do zaostrzenia ustawy, bowiem jak wskazują oficjalne statystyki ich liczba od 2010 r. wcale nie wzrosła. Od ponad dekady utrzymuje się na mniej więcej stałym poziomie, a w 2012 r. aborcji było mniej niż rok wcześniej.

Odstąpienie hiszpańskiego rządu od reformy jest owocem ciągłej mobilizacji ruchów i organizacji kobiecych, które w Hiszpanii nie tylko dysponują mocnym głosem, ale którym udało się zyskać sojuszników w innych sektorach społeczeństwa, takich jak związki zawodowe czy pracownicy służby zdrowia. Co ciekawe, wiele młodych Hiszpanek dopiero przy okazji walki z reformą Gallardona, zaczęło świadomie identyfikować się z postulatami feministycznymi. Nawet Rada Władzy Sądowniczej (Consejo del Poder Judicial), opiniująca wszystkie projekty aktów prawnych, organ o orientacji dość zachowawczej, z braku zgody wśród swoich członków, wydał dwa raporty dotyczące reformy: jeden konserwatywny (dopuszczający reformę) i drugi liberalny (zdecydowanie jej przeciwny).

Badania opinii publicznej wykazały, że 75 proc. społeczeństwa hiszpańskiego popiera wycofanie projektu reformy prawa aborcyjnego. Wśród osób deklarujących się jako wyborcy rządzącej Partii Ludowej (Partido Popular) odsetek ten wynosił 62 proc. Ugrupowanie Mariano Rajoya przekalkulowało więc sobie na zimno, że straci więcej poparcia wyborców reformę forsując, niż z niej rezygnując. A w sytuacji, gdy wybory parlamentarne tuż-tuż, na wiosnę 2015 r., a wynik eurowyborów nie napawa sympatyków PP optymizmem, liczy się każdy głos. Z pewną dozą ironii można powiedzieć, iż troska o „poczętych nienarodzonych” przegrała z troską o głosy tych już narodzonych i pełnoletnich.

W Polsce temat aborcji od lat jest polityczną bombą. Nawet te skromne prawa, które mają polskie kobiety, nie są przestrzegane. | Magdalena Grzyb

Ostatnie wydarzenia w Hiszpanii napawają radością i optymizmem – oto kobiety nie pozwoliły rządowi odebrać sobie praw, które zaledwie kilka lat wcześniej wywalczyły. Ruchom kobiecym udało się zmobilizować nie tylko swoje zwolenniczki, lecz też wiele innych organizacji społeczeństwa obywatelskiego, nawet sektory niezwiązane z postulatami feministycznymi. Kobiety mają polityczną siłę i potrafią się zmobilizować wokół spraw dla nich ważnych. Gdy jednak popatrzy się na sytuację w Polsce, mina rzednie. Temat aborcji od lat jest polityczną bombą. Dyskurs na temat praw reprodukcyjnych został zawłaszczony przez konserwatywną prawicę. A nawet te skromne prawa, które mają polskie kobiety, nie są przestrzegane, co pokazuje dobitnie afera prof. Chazana. Również same kobiety wstydzą się o tym mówić, chociaż jak pokazują badania, bardzo wiele Polek takiego zabiegu w swoim życiu dokonało.

Może właśnie to jest główna różnica między Polską a Hiszpanią – w Hiszpanii być przeciwnikiem legalnej aborcji to wstyd, zwłaszcza wśród młodych ludzi, zaś w Polsce za wstydliwe (a przynajmniej za duże faux pas) uznawane jest wyrażanie poparcia dla takiego rozwiązania.

Jak kruchą zdobyczą jest prawo kobiet do decydowania o swoim życiu i ciele, wiedzą same Hiszpanki. Co prawda rząd zrezygnował z reformy, ale nie wycofał skierowanego wcześniej wniosku do Trybunału Konstytucyjnego, który ma orzec, czy obecna Ley de plazos jest zgodna z Konstytucją. Tak więc, nawet jeśli Hiszpanki wygrały bitwę, wojna jeszcze dla nich trwa.