Mowa oczywiście o willi Granzowa w Warszawie, która niedawno „wstrząsnęła” całym miastem. Choć wydawało się, że już niczym wstrząsnąć nie może. Kilka zabytkowych ścian – lichych, obłożonych glazurowaną okładziną – od kilkunastu lat powoli zapadało się w sobie i w niestabilnym, ilastym podłożu. I tak by się pewnie zapadły, gdyby nie kontrowersyjna decyzja konserwatora. Kolejny raz w Warszawie rozebrano obiekt wpisany do rejestru zabytków, tylko tym razem przy pełnej aprobacie urzędu, który zalecił rozbiórkę jako swoistą metodę konserwatorską. O ile trudno dyskutować z ekspertyzami konstrukcyjnymi, stwierdzającymi fatalny stan murów i zarzucić złą wolę urzędnikom, którzy po prostu chcieli uratować co się da, choćby tylko był to „zabytkowy materiał” w postaci cegieł i płytek, to trudno jednak zaakceptować twierdzenie, że willa wróci na swoje miejsce. Że zostanie odbudowana i znowu będzie OK. Bo przecież zabytków odbudować się nie da!

Ale po kolei.

Zabytkowe doktryny

Żyjemy w świecie doktryn ukształtowanych jeszcze w XIX w., które powoli same stają się już zabytkiem. Pierwszy zaczął John Ruskin, który przestrzegał przed nadgorliwym rekonstruowaniem i twórczą fantazją architektów-konserwatorów pokroju Eugène’a Viollet-le-Duca. Wtórowali mu następnie Alois Riegl i Max Dworak, tworząc podwaliny współczesnej teorii konserwatorskiej, w myśl której nie należy zbytnio ingerować w życie zabytków, a już tym bardziej nie wolno ich poprawiać zgodnie z duchem epoki. Wreszcie idea została zapisana na stronach Karty Ateńskiej z 1931 r. i Karty Weneckiej z 1964 r. Jednym z jej głównych założeń jest duża nieufność czy wręcz zakaz odtwarzania zabytków. Wynikający przede wszystkim z chęci zachowania świadków historii w ich nienaruszonym, jak najlepszym stanie – bez konserwatorskich poprawek czy uzupełnień. Druga zasada mówi o odróżnialności tego, co nowe. Wyższość oryginału, autentyzmu stała się prawdziwym dogmatem konserwatorskiej religii – i słusznie, bo uchroniło nas to przed zalewem pastiszu i fałszu.

Z pięknymi hasłami na ustach budujemy nowe zabytki. Kierując się widokami z przedwojennych zdjęć czy filmów, pragniemy wrócić do warszawskiego Złotego Wieku. Do mitu, do którego wrócić się nie da. | Michał Krasucki

Zasadę złamano. Pierwszy raz w powojennej Warszawie, która zechciała odzyskać swoje historyczne oblicze, tożsamość miasta o 700-letniej historii. Potem, po latach prób, odbudowano Zamek Królewski, prawdziwy symbol polskiej państwowości. I wydawało się, że na tym się skończy. Świeża pamięć utraconego miasta nie pozwoliła na jego całkowite unicestwienie, a nowa-stara Warszawa zyskała aprobatę nie tylko na poziomie lokalnym, ale także w kręgu opinii międzynarodowej, która wpisała Stare Miasto na listę UNESCO, jako pomnik odbudowy.

Na tym się jednak się nie skończyło. Nadal z pieczołowitością i z pięknymi hasłami na ustach budujemy nowe zabytki. Mimo że nie kieruje już nami ani świeża pamięć, ani tym bardziej duch „miasta niepokonanego”. Rok 1939 i to, co było przed Zniszczeniem, jest stałym elementem naszego punktu odniesienia. Tak jakby to, co po 1945 r., było złe i obce. Tak jakbyśmy teraz dopiero wyzwalali się spod okupacji konserwatorów powojennych. Kierując się widokami przywoływanymi przez przedwojenne zdjęcia, rysunki czy filmy, pragniemy wrócić do warszawskiego Złotego Wieku pokazującego miasto sprzed Zniszczenia. Mitu, do którego wrócić się nie da. I w tym owczym pędzie bezrefleksyjnie niszczymy urbanistykę i architekturę powojenną, mimo że stuknęło jej już ponad 60 lat.

Przykładem, skądinąd bardzo świeżym, niech będą wnętrza Hotelu Europejskiego, przebudowane po wojnie przez Bohdana Pniewskiego, którym odebrano jakąkolwiek wartość ze względu na PRL-owski, modernistyczny rodowód. Wyprute mają wrócić do swego stanu sprzed wojny. Burząc modernizm, popełniamy taki sam błąd, jak nasi poprzednicy w latach 50., którzy lekką ręką wyburzali XIX-wieczne kamienice i usuwali ślady warszawskiej secesji – przecież miała ona wtedy tylko 50 lat.

Pomnik odbudowy i pomnik nieodbudowany

Odbudowa historycznego centrum Warszawy miała potwierdzić istnienie ducha miasta, które niczym feniks odrodziło się z popiołów. Świadomie budowano nowe Stare Miasto, które stało się ogólnokrajowym pomnikiem, dokumentem niezłomności narodu i państwa polskiego – odbudowa zabytków była jednym z narzędzi polityki historycznej. Przedwojenne pokolenia, tak silnie doświadczone w trakcie okupacji, odzyskały to, co dla nich było tak cenne – kawałek swego prawdziwego domu. Mimo że jeszcze w latach 40. miasto mogło przybrać całkiem inny kształt: socrealistycznego wielkiego osiedla – niczym Nowa Huta. Nic nie było przecież przesądzone.

Świadomie także jeden fragment przedwojennego miasta pozostawiono nieodbudowany. Na Placu Saskim, w miejscu dawnego Pałacu Saskiego powstał jeden z najlepszych w Polsce pomników. Grób Nieznanego Żołnierza, który jako trwała ruina, ułomek dawnej monumentalnej kolumnady, przywołuje traumę zniszczonego miasta, przypomina o skali zagłady, która nie pozostawiła kamienia na kamieniu. Ma być też przestrogą. Dawny pałac nadal istnieje w przestrzeni wyobrażonej, co tylko jeszcze bardziej wzmacnia wrażenie pustki na samym placu, powoduje refleksję, a być może skłania do pytań. Odbudowa pałacu owszem zamknie plac, przywróci bez wątpienia malowniczy, znany z ilustracji krajobraz, ale odbierze nam także ten negatywowy pomnik. I zatrze pamięć o wojennej traumie miasta.

W imię prawdy

Zwolennicy dawnej Warszawy bardzo chętnie przywracają detal. Jest w tym coś z nostalgii, tęsknoty, ale też na pewno chęć posiadania miasta pięknego i dekoracyjnego. Na przekór hasłu Adolfa Loosa, że ornament to zbrodnia. Często te działania są jak najbardziej uzasadnione. Przykładowo, kiedy na podstawie zdjęć albo starej inwentaryzacji przywracamy skuty detal neobarokowej kamienicy. Nic przecież nie niszczymy, a ulica przy okazji staje się piękniejsza. To także złamanie zasad i doktryn konserwatorskich, ale trochę mniejszego kalibru i mające pełne przyzwolenie ze strony konserwatorów zabytków. Gorzej, kiedy w imię przewrotnie pojmowanej prawdy historycznej psuje się wytwory architektów, urbanistów, rzeźbiarzy.

Burząc modernizm, popełniamy taki sam błąd, jak nasi poprzednicy w latach 50., którzy lekką ręką wyburzali XIX-wieczne kamienice i usuwali ślady warszawskiej secesji. | Michał Krasucki

Przedwojenny Prudential, na przekór wszystkiemu ocalały w 1944 r., który w 1954 r. z ręki Marcina Weinfelda otrzymał nowe życie jako Hotel Warszawa, stracił cały socrealistyczny detal. Pod młot poszły reliefy, okładziny, wnętrza, kariatydy. A wszystko w imię powrotu do stanu przedwojennego. Powrotu, który w dużej mierze będzie niczym innym, jak współczesną wariacją na temat tego, jak sobie wyobrażamy modernizm. Kilka lat temu podobna dyskusja wybuchła przy okazji modernizacji i remontu kamienicy przy ul. Foksal 13, która w miejsce prostej, modernistycznej elewacji, miała z powrotem otrzymać eklektyczne detale. Tym razem na teoretycznej dyskusji się jednak skończyło.

Warszawska szkoła konserwacji – choroba fasadowa

Pierwszy był Ratusz na Placu Teatralnym. Potem parterowe kamieniczki przy Ząbkowskiej, fabryka na Wroniej, a ostatnio także fabryka guzików na Krowiej (choć ta ostatnia pod hasłem remontu i restauracji). Wszystkie padły ofiarą tej samej choroby fasadyzmu. Ładne, budowane od nowa historyzujące elewacje, za którymi kryją się całkowicie współczesne budynki. Nic innego, jak tylko scenografia teatralna tworzona pod płaszczykiem dziedzictwa architektonicznego. Niewiele ma to wspólnego z oryginałem i autentyzmem. Tak jakbyśmy nie potrafili zaproponować dobrej architektury, której składnikiem nie będzie ślepe odtwarzanie starych fasad, ale mądre wpisanie się w kontekst historyczny i miejsce.

Neobarokowe i klasycystyczne patchworki przypominają mi tancerzy w maskach na balu karnawałowym. Udają kogoś innego. W tym chocholim tańcu tracimy z czasem zdolność oceny, kto jest aktorem, a kto nie. Tym łatwiej stajemy się ofiarami oszustwa, im dłużej ten taniec trwa. Najgorzej, kiedy fasadyzm staje się obowiązującą regułą konserwatorską. I wtedy np. zamiast całej fabryki Braci Łopieńskich zostajemy z dwiema ścianami frontowymi, a w miejscu kamienicy przy Próżnej powstaje całkiem nowy biurowiec chowający się za resztkami dawnej elewacji bijącej w oczy swoją świeżością. Czy taki los czeka też willę Granzowa?

Horror vacui

Warszawa nadal ma wiele pustych miejsc. Ma także wiele nieodbudowanych po wojnie kamienic, pałaców. Pustka w mieście może przerażać. Staje się także łatwo pretekstem do odbudowy jakiegoś zabytku, który nie będzie później niczym innym, jak zamkniętym biurowcem albo apartamentowcem. Z drugiej strony ciągle brak nam tożsamości. Albo inaczej – za wszelką cenę chcemy zapewnić ciągłość przedwojennego miasta, nawet kosztem usuwania tego, co powstało po 1945 r. Nierzadko za cenę swobodnej kreacji. Kieruje też nami ciekawość, jak w rzeczywistej przestrzeni wyglądałyby takie przywołane zza grobu cienie dawnego miasta. Brakuje nam jednak odwagi i zaufania do współczesnej architektury. Może, dlatego, że trudno zrobić dobry projekt, który nie byłby kastrowany przez kolejnych urzędników miejskich.

Warszawa sprzed 1939 r. stała się „miejscem pamięci” w rozumieniu Pierre’a Nory. Miejscem, które może również funkcjonować w przestrzeni imaginacyjnej, niezależnej od współczesnego wizerunku realnej przestrzeni. Nie wszystko trzeba za wszelką cenę przywracać. Nie wszystko trzeba zabudować. Odpowiedzialność za kształtowanie krajobrazu kulturowego narzuca na nas obowiązek poddawania ciągłej waloryzacji ważnych przestrzeni miasta. Z drugiej strony, wobec zużycia doktryn konserwatorskich ich ślepe stosowanie tylko powoduje kolejne niekonsekwencje i absurdy. Nie uwzględnia także społecznego odbioru przestrzeni. Trzeba nieustająco zadawać pytania, co faktycznie chcemy chronić, jaką wartość mają poszczególne budynki, place, ulice, ale także, jakiego miasta chcą jego mieszkańcy. Bo pamięć i tożsamość nie są u wszystkich jednakowe.