To film słaby. Niedorobiony, niespójny, nie najlepiej zagrany, z poszarpanym scenariuszem i jedną z najbardziej absurdalnych scen seksu, jakie dane nam było oglądać w polskim kinie. Nie znaczy to jednak, że z filmu Antoniego Krauzego niczego nie można się nauczyć.
„Przed chwilą obejrzałem Smoleńsk. Rozumiem, że wyszło jak wyszło, ale jednak szkoda, że tak wyszło [sic!]”, napisał grający w filmie jedną z głównych ról Redbad Klijnstra. Również sam reżyser nie jest zadowolony z efektu końcowego. I choć w wywiadzie udzielonym „Dziennikowi” bierze za film pełną odpowiedzialność, przyznaje, że nie miał nad nim pełnej kontroli. Choćby ostatnia scena, w której uśmiechnięte ofiary wypadku pod Smoleńskiem witają się z duchami zastrzelonych w Katyniu żołnierzy. Skąd się wzięła? „Nie ja to wymyśliłem”, szczerze przyznaje Krauze. I dodaje: „Podczas pracy nad tym filmem nie ja byłem dyrygentem, nie ja rozdawałem role”. Kto więc? Tego nie wiemy.
Efekt tego bałaganu jest widoczny na ekranie. Film sprawia wrażenie kolażu złożonego z obrazków dorzucanych tu i ówdzie bez specjalnego znaczenia dla fabuły. Tak jest chociażby ze sceną, w której grupa agentów ABW wchodzi do pokojów w hotelu sejmowym, skąd do plastikowych torebek zabierają bliżej nieokreślone przedmioty. Czyje to pokoje i co właśnie się stało? Nie wiemy i się nie dowiemy, bo agenci do filmu już nie wracają. Tak jest również w przypadku zaskakującej sceny seksu głównej bohaterki, dziennikarki stacji TVM-SAT, Niny, z jej partnerem. Wklejona ot tak, po powrocie Niny z Chicago – gdzie pojechała odpocząć od Smoleńska, choć oczywiście zajmowała się tylko tą sprawą – nie jest ani wiarygodna, ani ładnie zrealizowana, ani sensowna z punktu widzenia fabuły. Para głównych bohaterów wcześniej w ogóle nie okazuje sobie czułości. Nagle jednak reżyser poświęca 30 sekund na pokazanie buzującego między nimi pożądania i… na tym kończy.
Tego rodzaju niedoróbek jest w filmie Krauzego więcej. Przezabawny jest wątek amerykańskiego dziennikarza, który przez niemal cały film przesiaduje w stacji TVM (może na stażu?) i nieustannie podważa tezy, że w Smoleńsku doszło do zwykłego wypadku, po czym… wraca do USA. Nina odwiedza go następnie w Chicago, gdzie musi odpowiadać na kilka trudnych pytań jego redakcyjnych kolegów, ale owo „przesłuchanie” zostaje nagle przerwane… propozycją wyjścia na piwo. I to koniec, amerykański dziennikarz już z piwa do filmu nie powróci.
Wszystkie te niedociągnięcia dostrzegają także prawicowi publicyści. „Czterech aż scenarzystów przygotowywało film i każdy pewnie ciągnął w swoją stronę, więc powstało dzieło niekoherentne, choć może i dające satysfakcję różnym grupom odbiorców”, pisze Andrzej Horubała w „Do Rzeczy” [nr 36/187], a następnie punktuje inne słabości filmu z grą aktorską na czele. Ale już tygodnik „wSieci” znajduje wytłumaczenie dla wszelkich niedociągnięć „Smoleńska” [nr 37/198]. To wina wielkości tematu i… tak! Donalda Tuska. Przecież „nie było chyba w historii polskiego kina filmu trudniejszego do realizacji”, przekonuje na łamach pisma Marzena Nykiel. Reżyserowi rzucano pod nogi kłody, a „Smoleńsk” został „przeklęty przez mainstream”. Fakt, że od roku owym mainstreamem, który miał w ręku wszelkie narzędzia, by filmowi pomóc, jest Prawo i Sprawiedliwość, autorka – w odróżnieniu od Horubały – dyskretnie pomija.
Dlaczego mimo tych wszystkich potężnych niedociągnięć film Krauzego warto obejrzeć? Jedno twórcom „Smoleńska” udało się znakomicie, a mianowicie pokazanie wizji polityki i polskiej historii tak, jakby chcieli ją widzieć zwolennicy partii rządzącej – jako starcia dobra ze złem i ciągu „wspaniałych” tragedii biegnących w prostej linii od wielkich wojen aż do feralnego wypadku. W tym sensie film Krauzego doskonale wpisuje się w narrację serwowaną nam przez Antoniego Macierewicza, który przy okazji kolejnych rocznic historycznych tłumaczy bezpośrednie związki odległych wydarzeń z wypadkiem samolotowym. Tak było chociażby w przypadku rocznicy Cudu nad Wisłą – żołnierze w Katyniu zginęli w ramach zemsty za zwycięstwo w roku 1920, a ofiary wypadku pod Smoleńskiem leciały złożyć hołd oficerom zamordowanym w Katyniu. Związek między tymi wszystkimi wydarzeniami jest więc oczywisty. Podobnie jest w filmie Krauzego, gdzie jak już wiemy w ostatniej scenie duchy oficerów z Katynia i ofiar katastrofy padają sobie w ramiona.
I chyba właśnie ta scena – do dokręcenia której reżyser został zmuszony – najlepiej wpisuje się w sposób myślenia obozu politycznego, do którego film ma trafić. Wbrew zapowiedziom reżysera w filmie nie chodzi bowiem o pokazanie „prawdy” o katastrofie. Nawet jeśli widz zechciałby całkowicie zaakceptować wersję wydarzeń przedstawioną przez scenarzystów, to po seansie wciąż nie będzie wiedział, co tak naprawdę się stało. Twórcy podsuwają nam rozmaite teorie (wybuchy, rozpylenie mgły nad Smoleńskiem), ale już odpowiedzi na to, kto, z kim i w jaki dokładnie sposób ów zamach miałby przygotować nie znamy. Wspólne zdjęcia Donalda Tuska i Władimira Putina mają sugerować winnych, ale ponad te sugestie autorzy nic nie proponują. Poruszają się więc na tym samym poziomie, co „zespół Macierewicza”, który raz po raz ujawnia ostateczne wyjaśnienia wydarzeń pod Smoleńskiem i od kilku lat drepcze w miejscu.
„Smoleńsk” miał być kolejnym elementem nowej historii Polski pisanej przez PiS, windującej Lecha Kaczyńskiego do panteonu narodowych bohaterów – i to stara się robić. Pokraczność tej próby i szeregu innych – od apeli smoleńskich, poprzez nieudane pomniki i inne dzieła artystyczne – być może w końcu wywoła efekt odwrotny od zamierzonego. Zamiast jednak biernie czekać aż „kwestia smoleńska” w oczach większości Polaków stanie się karykaturą samej siebie, chętnie obejrzałbym film polityczny o prezydenturze Lecha Kaczyńskiego, który przynajmniej spróbowałby opowiedzieć o nim z pewną dozą obiektywizmu i bez odwołań do całej plejady polskich zmarłych. Tylko kto go zrealizuje?