Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Zbyt wielcy, by...

Zbyt wielcy, by upaść. Recenzja czwartego sezonu serialu „Stranger Things”

Karol Kućmierz

Czwarty sezon kultowego serialu to nie tylko wyraz nadziei Netfliksa na wyjście z kryzysu, ale też znakomite, pełne popkulturowych odniesień widowisko.

Przez ostatnie sześć lat serial „Stranger Things” [2016–], stworzony przez Matta i Rossa Dufferów, niezmiennie pozostawał flagową produkcją platformy Netflix. Niewiele wskazuje na to, żeby na tym polu miało się coś zmienić, chociaż zmieniło się niemal wszystko wokół. Kiedy pierwszy sezon „Stranger Things” debiutował w lipcu 2016 roku, był zwiastunem nowego paradygmatu, w którym serial mógł zostać odpowiednikiem letniego blockbustera, skutecznie rywalizującym o uwagę widzów z wysokobudżetowymi produkcjami kinowymi. Teraz, gdy po trzech latach przerwy pojawił się wyczekiwany sezon czwarty, Netflix znalazł się w kryzysie. Po raz pierwszy od dekady platforma zaczęła tracić subskrybentów, wartość jej akcji spadła, a kolejne chaotyczne decyzje jej szefów wzbudzają liczne kontrowersje.

Słynny model udostępniania wszystkich odcinków na raz w dniu premiery z czasem się zużył, a włodarze innych platform szybko zauważyli, że dozowanie odcinków jak w klasycznej telewizji sprawia, że dany serial pozostaje dłużej w świadomości widzów, którzy dyskutują o nim z tygodnia na tydzień.

Karol Kućmierz

Już sama strategia udostępniania odcinków czwartego sezonu „Stranger Things” zdradza desperację włodarzy Netflixa. Całość została podzielona na dwie nierówne części i najpierw, 27 maja, pojawiło się siedem odcinków, po czym widzowie musieli wstrzymać oddech aż do 1 lipca, żeby zobaczyć dwa finałowe epizody (chodziło tutaj o kluczowy dla oglądalności długi weekend, w którym Amerykanie celebrowali Dzień Niepodległości). Wydłużający zainteresowanie serialem gambit okazał się skuteczny – udało się z nawiązką pobić zamierzone rekordy oglądalności (ponad 300 milionów odtworzeń ostatnich dwóch odcinków w ciągu trzech dni, a także ponad miliard, biorąc pod uwagę cały sezon). To niewątpliwie spektakularny sukces, ale wciąż wygląda na to, że nie uda się odwrócić trendów, które nie wyglądają zbyt optymistycznie dla Netflixa.

Kolos na glinianych nogach

Ogromne inwestycje Netflixa w oryginalne treści (500 tytułów rocznie) również nie przyniosły oczekiwanych sukcesów, ponieważ nie szła za nimi żadna kontrola jakości czy kuratorska wizja. Obecnie oryginalny serial czy film Netflixa stały się synonimem produkcji bez właściwości, do obejrzenia i zapomnienia w ciągu jednego weekendu.

Karol Kućmierz

W fazie swojej kulturowej dominacji Netflix przyciągał widzów niekoniecznie własnymi, oryginalnymi produkcjami, ale przede wszystkim pokaźną biblioteką tytułów pochodzących z różnych źródeł. Wraz z rozwojem innych platform medialnych, duża część tytułów powróciła do swoich właścicieli. Słynny model udostępniania wszystkich odcinków na raz w dniu premiery z czasem się zużył, a włodarze innych platform szybko zauważyli, że dozowanie odcinków jak w klasycznej telewizji sprawia, że dany serial pozostaje dłużej w świadomości widzów, którzy dyskutują o nim z tygodnia na tydzień. Ogromne inwestycje Netflixa w oryginalne treści (500 tytułów rocznie) również nie przyniosły oczekiwanych sukcesów, ponieważ nie szła za nimi żadna kontrola jakości czy kuratorska wizja. Obecnie oryginalny serial czy film Netflixa stał się synonimem produkcji bez właściwości, do obejrzenia i zapomnienia w ciągu jednego weekendu. Nawet kolejne adaptacje znanych tytułów często nie spełniają oczekiwań („Cowboy Bebop” czy „Wiedźmin”), pomimo sporych budżetów i gwarantowanej puli fanów. Na pewno nie pomaga Netflixowi coraz mocniejsza konkurencja w postaci HBO Max, Amazon Prime Video, Disney+ czy Apple TV+, która także jest skłonna wydawać duże ilości pieniędzy na swoje oryginalne produkcje – tylko nieco bardziej wybrednie. Ponadto ogromny wybór dostępnych treści sprawia, że widzowie coraz częściej dryfują pomiędzy platformami, nie przywiązując się do żadnej z nich na dłużej.

W reakcji na te problemy szefowie Netflixa podejmują kolejne decyzje, które prawdopodobnie jeszcze bardziej zniechęcą subskrybentów. Podwyżki cen abonamentu, wprowadzenie reklam w najtańszej opcji, ściganie użytkowników, którzy dzielą się hasłami do konta ze znajomymi i rodziną – to wszystko ma negatywny wpływ na postrzeganie Netflixa jako marki. Szefowie platformy zapowiadają także, że skończy się finansowanie ambitnych, prestiżowych produkcji takim uznanym twórcom filmowym jak Alfonso Cuarón („Roma” z 2018 roku), Martin Scorsese („Irlandczyk” z 2019 roku) czy Jane Campion („Psie pazury” z 2021 roku), co było jedną z cenniejszych inicjatyw Netflixa i pozwalało im rywalizować o najważniejsze nagrody filmowe. Co im zatem pozostanie? Programy z nurtu reality, dokumenty, niskobudżetowe filmy, stand-up i kolejne adaptacje (na przykład „Sandman” Neila Gaimana), do których potencjalni widzowie podchodzą już z dużym sceptycyzmem. Nic dziwnego, że Netflix tak dużo inwestuje w popularność „Stranger Things” i zapowiada spin-offy serialu.

Upojenie nadmiarem

Jeszcze zanim można było zobaczyć czwarty sezon „Stranger Things”, znany była długość nowych odcinków – i samo to wystarczyło, żeby wzbudzić kontrowersje. Już od czasu swoich pierwszych produkcji Netflix był krytykowany i chwalony za to, że dzięki wyzwoleniu się spod rygorów telewizyjnych bloków reklamowych odcinki seriali mogą wreszcie trwać tyle, ile trzeba. Jednak bardzo rzadko oznaczało to zróżnicowany czas trwania epizodów, dostosowany do narracyjnych zamierzeń scenarzystów (jak na przykład w znakomitym „Mindhunterze”, 2017–2019). Najczęściej większość odcinków, szczególnie w serialach dramatycznych, była po prostu zbyt długa. W czwartym sezonie „Stranger Things” twórcy rozciągnęli tę tendencję do granic wytrzymałości – większość odcinków znacznie wykracza ponad godzinę, a sam finał sezonu trwa niemal dwie i pół godziny. W porównaniu do stosunkowo zwięzłego sezonu pierwszego, pomimo zbliżonej liczby odcinków, czwarty jest dwukrotnie dłuższy.

Ponadto każdy odcinek czwartego sezonu kosztował około 30 milionów dolarów i na ekranie widać, że pieniądze zostały dobrze wydane. Zasadniczy problem polega na tym, że samo nagromadzenie atrakcji nie zapewnia wysokiej jakości, a jedynie daje efekt przytłoczenia.

Karol Kućmierz

To poczucie nadmiaru przenika niemal każdy aspekt „Stranger Things”: wielość postaci, miejsc akcji i równolegle prowadzonych wątków, ścieżka dźwiękowa pełna hitów z lat osiemdziesiątych, liczne widowiskowe sekwencje z efektami specjalnymi oraz coraz bardziej rozbudowana mitologia. Ponadto każdy odcinek czwartego sezonu kosztował około 30 milionów dolarów i na ekranie widać, że pieniądze zostały dobrze wydane. Zasadniczy problem polega na tym, że samo nagromadzenie atrakcji nie zapewnia wysokiej jakości, a jedynie efekt przytłoczenia. Scenariusz całości jest dość spójny i konsekwentnie skonstruowany, ale sprawia wrażenie sztucznie rozciągniętego w czasie, żeby jak najskuteczniej spełnić wewnętrzne wymogi Netflixa, które mają świadczyć o sukcesie danego tytułu. Jednym słowem – liczy się ilość (odtworzeń, subskrypcji, czasu spędzonego na platformie), a nie jakość.

Najciekawsze rzeczy w tym sezonie rozgrywają się w Hawkins, gdzie w tajemniczych okolicznościach zaczynają ginąć nastolatki. W samym środku tych wydarzeń znaleźli się oczywiście dobrze nam znani z poprzednich sezonów Dustin (Gaten Matarazzo), Max (Sadie Sink) i Lucas (Caleb McLaughlin), nieco od nich starsi Steve (Joe Keery), Robin (Maya Hawke) i Nancy (Natalia Dyer), a także nowa postać – Eddie (Joseph Quinn), lider klubu Hellfire, zrzeszającego miłośników gry fabularnej Dungeons & Dragons. Pojawia się także kolejny czarny charakter, z którym muszą zmierzyć się główni bohaterowie – wkradający się do umysłów Vecna. To centralny wątek nowego sezonu, w którym zarówno zagorzali fani serialu, jak i nieco bardziej sceptycznie nastawieni widzowie znajdą coś dla siebie – sprawnie wyreżyserowane sceny akcji, nowe elementy mitologii, mnóstwo nawiązań do popkultury, szczyptę humoru i wciągające relacje między dorastającymi bohaterami. Pozostałe wątki, stanowiące uzupełnienie i kontrapunkt dla tego, co dzieje się w Hawkins, często zdają się stać w miejscu albo grać na czas, tylko po to, żeby ich akcja biegła równolegle do najważniejszych wydarzeń i mogła się z nimi połączyć w wielkim finale.

Od samego początku „Stranger Things” był serialem skrojonym pod dalszą obróbkę w mediach społecznościowych i na portalach zajmujących się popkulturą. W sezonie czwartym liczba nawiązań do innych dzieł również znacząco wzrosła w stosunku do poprzednich sezonów i możemy je znaleźć niemal w każdej scenie.

Karol Kućmierz

Szczególnie uciążliwy pod tym względem jest wątek Hoppera (David Harbour), uwięzionego w rosyjskim łagrze i próbujących go uwolnić Joyce (Winona Ryder) i Murraya (Brett Gelman). To nitka fabularna, którą można było rozwiązać w jednym odcinku, a tak ciągnie się ona aż do samego finału, powtarzając te same fabularne sploty. Kolejny istotny wątek toczy się w Kalifornii, dokąd pod koniec poprzedniego sezonu przeprowadziła się rodzina Byersów razem z pozbawioną swoich mocy Jedenastką (Millie Bobby Brown). Sceny kalifornijskie są odrobinę ciekawsze, ale głównie dzięki komediowym akcentom, które wprowadza nowy bohater, wiecznie upalony dostawca hawajskiej pizzy Argyle (Eduardo Franco), towarzyszący w przygodach Jonathanowi (Charlie Heaton), Willowi (Noah Schnapp), Mike’owi (Finn Wolfhard) oraz Jedenastce. Odrobinę ekscytacji wnosi widowiskowa strzelanina, sfilmowana w imponującym pojedynczym ujęciu, ale narracja drepcze w miejscu – z rozbudowanymi retrospekcjami Jedenastki na czele. Poza jednym fabularnym zwrotem, twórcy oferują nam zbyt mało treści jak na czas, który poświęcamy tej sekwencji zdarzeń.

Popkulturowa synergia

Od samego początku „Stranger Things” był serialem skrojonym pod dalszą obróbkę w mediach społecznościowych i na portalach zajmujących się popkulturą. W sezonie czwartym liczba nawiązań do innych dzieł również znacząco wzrosła w stosunku do poprzednich sezonów i możemy je znaleźć niemal w każdej scenie. To jeden z najważniejszych składników sukcesu „Stranger Things”, zapewniających serialowi żywotność w czasie, kiedy wszyscy już zdążyli obejrzeć nowe odcinki, ale wciąż chcą o nich dyskutować w sieci. Nie trzeba było długo czekać, żeby internet zalała fala memów oraz artykułów i filmików wyliczających ukryte easter eggs. Dla starszych widzów jest to okazja do sprawdzenia własnej popkulturowej erudycji, a dla młodszych, niemogących pamiętać tytułów, do których obsesyjnie powracają bracia Dufferowie, na nadrabianie zaległości i odkrywanie kolejnych warstw intertekstualnych.

Trzeba przyznać twórcom serialu (w tym sezonie oprócz Dufferów za kamerą stanęli także Shawn Levy i Nimród Antal), że potrafią umiejętnie imitować warstwę estetyczną filmów, które ich inspirują. W tym sezonie oprócz stałej mieszanki stylów Stevena Spielberga, Johna Carpentera czy Sama Raimiego, można zaobserwować także wpływ Wesa Cravena (pojawia się nawet sam Robert Englund, znany z roli Freddy’ego Kruegera) czy Briana De Palmy („Carrie”, 1976). Pojawia się również sporo elementów zaczerpniętych z horrorów i slasherów, które momentami zaskakują brutalnością. W przeciwieństwie do wielu innych produkcji Netflixa, akurat „Stranger Things”, pomimo widocznych gołym okiem inspiracji, dysponuje na tyle wyrazistą formą, że trudno pomylić ten serial z jakimkolwiek innym.

Muzyczny powrót do przeszłości

Przy okazji czwartego sezonu być może najwięcej uwagi poświęcono warstwie muzycznej i nie bez powodu. W jednej z kluczowych sekwencji wykorzystano piosenkę „Running Up That Hill” Kate Bush, która nie tylko pełniła ważną funkcję dramaturgiczną, ale też dzięki popularności serialu powróciła po 37 latach na szczyty list przebojów, a liczba jej odtworzeń w serwisach streamingowych przekroczyła wszelkie oczekiwania. Okazuje się, że charakterystyczne brzmienie pionierskiego wówczas syntezatora Fairlight CMI, wykorzystanego na płycie „Hounds of Love” [1985], doskonale współgra z pulsującą ścieżką dźwiękową Michaela Steina i Kyle’a Dixona. Narzekania komentatorów zbulwersowanych całą sytuacją, w której młodzi ludzie nagle odkryli muzykę Kate Bush, dodatkowo podgrzały atmosferę w mediach. Nawet sama artystka, raczej unikająca wywiadów, poczuła się zobligowana, żeby zabrać głos w obronie „Stranger Things”. Producenci często starają się celowo zsynchronizować zainteresowanie danym filmem czy serialem ze znaną piosenką, która pojawia się w jakiejś widowiskowej scenie, ale to, co udało się osiągnąć z „Running Up That Hill”, to wydarzenie bez precedensu.

Na pewno duża w tym zasługa samych twórców serialu i Shawna Levy’ego, reżysera odcinka czwartego, najlepszego w całym sezonie. Sekwencja, w której Max w ostatniej chwili ucieka iluzjom Vecny z pomocą walkmana i ulubionej piosenki w słuchawkach, stanowi emocjonalny punkt kulminacyjny epizodu. Całość jest świetnie wyreżyserowana i trzyma w napięciu aż do ostatniej sekundy. Gdyby ta scena nie zadziałała tak skutecznie na ekranie, utwór Kate Bush raczej nie przejąłby szturmem TikToka i Spotify. Nie udałoby się to także bez Sadie Sink, grającej Max. Jej postać została napisana z dużą dozą wrażliwości, a sama Sink jest być może najbardziej utalentowaną młodą aktorką w „Stranger Things”, dzięki czemu jej bohaterka zyskuje wielowymiarowość, która niekoniecznie była zapisana w scenariuszu. W rezultacie emocjonalna droga, w której towarzyszymy Max, stanowi serce całego sezonu. Gdyby pozostali bohaterowie zostali poprowadzeni w podobny sposób, być może długość odcinków byłaby uzasadniona. Podobna sztuka udała się także z postacią Eddiego Munsona, pomimo tego, że to zupełnie nowy bohater i to raczej drugoplanowy. Jednak charyzma aktora, Josepha Quinna, i widowiskowe sceny z jego udziałem w finałowym odcinku, spowodowały z kolei wzrost odtworzeń utworu „Master of Puppets” zespołu Metallica i uznanie samych muzyków.

W sukcesie czwartego odcinka można odnaleźć również źródła popularności całego serialu, który pomimo swoich wad pozostaje na tyle wpływowy, żeby przekonać rzesze widzów do przedłużenia subskrypcji platformy Netflix. Bracia Dufferowie nie są cynicznymi graczami, którzy bezlitośnie wykorzystują nostalgię widzów, szczególnie że dla większości z nich to nostalgia co najwyżej fantomowa. Po prostu z czasem „Stranger Things” stało się częścią ogromnej rozrywkowej machiny, co z pewnością ma wpływ na wydźwięk całości. Ale pomimo rosnącej skali, bracia Dufferowie wraz ze swoją utalentowaną obsadą wciąż potrafią wykreować momenty czysto filmowej radości, czasem podszytej emocjami wykraczającymi poza prostą sumę audiowizualnych inspiracji. W swojej esencji „Stranger Things” to serial o dorastających dzieciakach, mogących liczyć tylko na siebie w obliczu przytłaczającego zła, objawiającego się w postaci potworów z mrocznego świata Drugiej Strony. Jak widać, to w zupełności wystarczy, żeby przez ponad pół dekady podtrzymać popkulturowy fenomen, jakim jest „Stranger Things”. Jeśli tylko twórcy nie zgubią całkowicie tej esencji w labiryncie coraz bardziej okazałych dekoracji z lat osiemdziesiątych, to jeszcze wiele hitowych sezonów przed nimi. Może przyjdzie czas na lata dziewięćdziesiąte?

 

Serial: 

„Stranger Things 4”, twórcy Matt Duffer, Ross Duffer, prod. USA 2022.

*Fotografia użyta jako ikona wpisu: „Stranger Things” (CC BY 2.0) by stockcatalog. Źródło: flickr.com

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 707

(31/2022)
26 lipca 2022

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj