Joanna Kusiak

Lizbona: miasto autopolemiczne

Większość tradycyjnych przewodników turystycznych po Lizbonie ilustrowana jest cytatami z Pessoi, choć równie dobrze mogłyby to być cytaty z Deleuze’a. Cytatami z Deleuze’a i Heraklita (między innymi) jest zresztą ozdobiona stacja metra Parque, która – zaprojektowana w ramach projektu artystycznego – jednocześnie afirmatywnie przywołuje i krytycznie rozbraja portugalskie dziedzictwo, zestawiając geniusz wielkich podróżników-odkrywców z antykolonialną perspektywą praw człowieka. Wszystko rozpisane i ręcznie wymalowane piórkiem na przepięknych azulejos, tradycyjnych błękitnych płytkach. Trochę tak, jakby ktoś nowo powstającą stację metra Stadion w Warszawie zaprojektował jako debatę pomiędzy romantycznym mesjanizmem Mickiewicza a ideą patriotycznego kosmopolityzmu Appiaha, w estetyce mazowieckich wycinanek. Tyle że to, co w innych miastach wyglądałoby pretensjonalnie, dziwnie, co w ogóle nie byłoby możliwe – lub przynajmniej byłoby wyjątkiem i wielkim wydarzeniem – w Lizbonie jest codziennością i w gruncie rzeczy niczym się specjalnie nie wyróżnia.

Lizbona jest miastem heteronimicznym (i pewnie to od Lizbony Pessoa nauczył się tworzyć heteronimy, nie odwrotnie), miastem, które nieustannie rozdwaja się wewnętrznie, by z samym sobą nawiązywać najciekawsze dialogi. Miasto to dla każdego swojego mocnego elementu natychmiast znajduje antytezę, wiedząc, że nawet piękno może stać się nieznośne, gdy oko nie odnajdzie gdzieś brzydoty, w której mogłoby znaleźć wytchnienie. Piękno Lizbony, doceniane przez znawców architektury i historyków sztuki, na ulicach mauretańskiej Alfamy raz po raz kapituluje i staje się ruiną, która tylko czasami jest malownicza. W dzielnicach osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych kamienic ze zdobnymi attykami modernistyczny blok albo wątpliwej urody biurowiec z metalu i szkła wpuszcza powietrze w przytulny mieszczański zaduch sygnowany wyblakłymi szyldami, z którego wnętrz wydaje się dochodzić jeszcze zapach towarów kolonialnych. Tradycja i folklor grają z konceptualną sztuką współczesną, która jest jednocześnie interwencją i stałym elementem przestrzeni publicznej, narastającym niczym huba o wyrafinowanej formie na najbardziej klasycznych elementach krajobrazu – jak ogromne murale Blu na kamienicach Picoas (które tu nabierają zupełnie innego charakteru niż np. w Berlinie – tu zdjęcie), stacje metra (każda zaprojektowana przez innego artystę), drobne interwencje artystyczne (vlepki, szablony, cytaty, design), które pojawiają się wszędzie.

W rozmowach w mieście powraca wątek, że Lizbona jest miastem idealnym. Idealnym na stypendium Erasmusa (tanio, ładnie, ciepło, wielkie miasto, ale łatwe do ogarnięcia), na rezydencję artystyczną (dobry klimat dla sztuki, otwartość, tanio, ładnie i ciepło), na weekendową randkę (romantycznie, ale nie kiczowato, dobre jedzenie i wino, dobre muzea i widok na ocean), na wakacje (wedle modelu „kultura plus plaża”), na luksusowy wypad (kabriolet, plaża, moda, sztuka, projektanci i markowe okulary przeciwsłoneczne), na studencki camping (pole, namiot, świeże ryby z portu), na flânerie (wąskie i szerokie ulice, stare szyldy, zaułki, panoramy, rytm miejskiego gwaru nagle przechodzącego w ciszę), na konferencję (tanio, ładnie, ciepło, blisko z lotniska, znakomita architektura auli wykładowych nowego uniwersytetu, wieczorny networking na świeżym powietrzu przy butelce porto). Wreszcie – Lizbona wydaje się idealnym miejscem do życia (idealnym, a pozbawionym normatywnej opresywności utopii), w którym obok kabrioletów gwiazd zostaje miejsce dla tanich barów na półpiętrze, w których można zjeść za półdarmo, zapalić cygaro i pograć w brydża. Nawet bezdomni na szerokich i ciepłych marmurowych podestach Lizbony urządzają się choć odrobinę lepiej niż w innych miastach.

Lizbona jest miastem wyjętym ze snów określonej klasy społecznej: wrażliwej społecznie, krytycznej i zainteresowanej sztuką, umiarkowanie hipsterskiej, ale dbającej o własny wizerunek młodej (duchem), zaangażowanej wielkomiejskiej inteligencji. Niczym złote rybki pływające w akwariach przed muzeum sztuki współczesnej, Lizbona spełnia wszystkie nasze życzenia: jest wielkim miastem, którego udomowiona wielkomiejska różnorodność jest zarazem łatwa do ogarnięcia, w którym można pozwolić sobie na luksus, artyzm i ekstrawagancję bez odgradzania się od reszty społeczeństwa, w którym tradycja nie jest zatęchła, bo wietrzą ją krytyczne wichry nowoczesności. Zarazem jednak heteronimiczność Lizbony sprawia, że miasto to jest samo dla siebie partnerem do konfliktu i w pewnym sensie odrzuca każdego, kto przyzwyczajony jest do miast, które jakoś uwierają, zmuszają do oporu, wbijają szpilę. Miasto to jest paradoksalnie bardzo otwarte i w jakiś sposób dopełnione – a każda próba oporu wobec miasta zostaje przez nie samo podchwycona i wzmocniona, przez co przestaje być nasza. To, co wyjątkowe, rzadkie i opozycyjne nieustannie kłóci się z tym co powszechne, tradycyjne i klasycznie piękne, a rozgwarowi tej kłótni nasz własny głos może co najwyżej użyczyć mocy. I naprawdę nie ma już nic nadzwyczajnego w tym, że w parku Edwarda VIII jak gdyby nigdy nic pływają czarne łabędzie.

* Joanna Kusiak, doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego i Technische Universität Darmstadt, prezeska Stowarzyszenia DuoPolis, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską nt. „Rewolucja miast. Materialistyczna analiza transformacji miast postsocjalistycznych na przykładzie Tirany, Warszawy i Berlina”. Mieszka w Warszawie i Berlinie.

„Kultura Liberalna” nr 120 (17/2011) z 26 kwietnia 2011 r.