Marcel Proust na lewo, Jean-François Revel na prawo, czyli o politycznym szufladkowaniu [Notes francuski]

Polscy miłośnicy Prousta mają dziś powody do radości. Bez fanfar i bicia w tarabany, ale za to konsekwentnie od trzech lat w łódzkim wydawnictwie Officyna ukazują się kolejne tomy „W poszukiwaniu utraconego czasu” – każdy w nowym przekładzie innego tłumacza. Po publikacji translatorskich prac Krystyny Rodowskiej i Wawrzyńca Brzozowskiego, w listopadzie przyszła pora na tłumaczenie Jacka Giszczaka, który na nowo spolszczył dla nas „Stronę Guermantów”.

To jednak nie wszystko. Nowa rzecz pojawiła się także wśród przekładów klasycznych prac proustologicznych. Tych ostatnich, o czym wie każdy miłośnik pisarza, jest dostępnych po polsku tyle, co kot napłakał. Mamy przełożoną słynną książkę Deleuze’a „Proust i znaki”, jest wybór tekstów o twórczości Prousta złożony w 1970 roku przez Jana Błońskiego („Proust w oczach krytyki światowej”), jest wreszcie Proustowski tom „Literatury na Świecie” z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Od tego roku można do tej skromnej wyliczanki dodać błyskotliwy i głośny swego czasu esej Jean-François Revela „O Marcelu Prouście”.

Jak się jednak okazuje, z Revelem trzeba dziś ostrożnie. Kiedy w jednej z rozmów z podnieceniem wspomniałem o ukazaniu się u nas jego niewielkiego, aczkolwiek gęstego dziełka, usłyszałem w odpowiedzi: „Ponoć to nieciekawy, prawicowy typ”.

Liberał, a więc prawicowiec

Revel prawicowy? Jak zawsze w przypadku tego typu prostych, dosadnych ideologicznych epitetów, mających moc – w zależności od sympatii politycznych – albo natychmiastowego obracania wniwecz, albo przesadnej gloryfikacji dorobku pisarza, warto zadać sobie pytanie, co by to miało znaczyć.

W Polsce anno Domini 2021 bycie prawicowym kojarzy się z narodowym populizmem Jarosława Kaczyńskiego i silną komponentą katolicką à la minister Czarnek. Zmarłego w 2006 roku Revela – filozofa, krytyka sztuki, dziennikarza, wytrawnego polemisty, wieloletniego redaktora tygodnika „L’Express” – trudno jednak upchać w tak przykrojone ramy.

Swoją aktywność publiczną zaczynał po drugiej wojnie światowej jako socjalista i pozostał nim długo, wspierając między innymi François Mitterranda oraz założoną przez niego w 1964 roku Konwencję Instytucji Republikańskich (Convention des institutions républicaines, CIR) – partię zrzeszającą francuskie organizacje socjalistyczne.

Politycznym zwrotem był dla Revela rok 1971, w którym odbył się słynny kongres odnowionej Partii Socjalistycznej (PS) w Épinay. To wówczas na francuskiej demokratycznej lewicy doszło do przetasowań, które przez kolejną dekadę miały nadawać ton prowadzonej przez nią polityce. PS, w której stanowisko pierwszego sekretarza przypadło Mitterrandowi, obrała zdecydowanie antykapitalistyczny kurs i zawarła programowe porozumienie z francuskimi komunistami, mające przynieść zwycięstwo w nadchodzących wyborach parlamentarnych.

Przez niemal całe lata pięćdziesiąte i sześćdziesiąte Revel był lewicowy, ale podobne jak Orwell alergicznie reagował na komunizm. Ideologia ta była dla niego wyrazem zwycięstwa abstrakcyjnej, oderwanej od doświadczenia teorii nad praktyką, co w późniejszym okresie było zresztą głównym punktem jego krytyki komunistycznej interpretacji Marksa. Revel zarzucał komunistom zdradę marksowskiego pojęcia praxis, zgodnie z którym wartość teorii należało oceniać, biorąc pod uwagę jej rzeczywiste skutki, a nie intencje. Ponadto, podobnie jak komunistycznego dogmatyzmu nie cierpiał też komunistycznego centralizmu i kultu jednostki.

To w zupełności wystarczyło, żeby ówczesna komunizująca lewica patrzyła na Revela z dystansem. Do całkowitego potępienia brakowało jednak jeszcze dwóch grzechów – proamerykanizmu i poparcia dla idei wolnego rynku. Temu pierwszemu Revel dał wyraz w wydanej w 1970 roku szeroko komentowanej książce „Ni Marx, ni Jésus” [Ani Marks, ani Jezus], w której wskazał Stany Zjednoczone jako jedyne miejsce prawdziwej społecznej rewolucji potrafiącej zmienić kształt demokratycznego świata. Kapitalizm z kolei był dla niego oczywistym wyborem w obliczu niewydajności i utopijności komunizmu. Już w 1969 roku, jeszcze jako zdeklarowany socjalista, pisał w tygodniku „L’Express”, zatroskany antyeuropejskim i prokomunistycznym zwrotem w szeregach francuskiej lewicy: „Kto wie, czy jedynym możliwym socjalizmem nie byłby socjalizm europejski, a zbudowana w ten sposób socjalistyczna Europa nie spełniałaby kryteriów Europy kapitalistycznej?”. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych wyższość anglosaskiego, kapitalistycznego modelu gospodarki była już dla niego bezdyskusyjna, choć nigdy nie stawiał ekonomii w centrum swoich zainteresowań.

Kim z politycznego punktu widzenia jest więc Jean-François Revel? We Francji wśród większości lewicy odpowiedź przez lata była oczywista – liberałem, a więc prawicowcem. Z polskiego punktu widzenia rzecz nie jest jednak taka prosta. Revel był raczej ideowym krewnym Raymonda Arona niż Jean-Marie Le Pena, a trudno temu pierwszemu przypisywać jakieś demoniczne prawicowe oblicze. W Revelu nie było krztyny nacjonalistycznego zacietrzewienia. Nie znosił etatyzmu, niemądrego suwerenizmu i wodzowskich zapędów. Stąd jego niesłabnąca niechęć do de Gaulle’a – megalomańskiej, według niego, inkarnacji narodu francuskiego. Stąd również ostra krytyka instytucji V Republiki z silnym, niemal cesarskim statusem prezydenta na czele. Ze świecą szukać także w poglądach Revela rysu religijnego. Był zdecydowanym przeciwnikiem mieszania religii do polityki, która według niego doskonale mogła się obyć bez metafizycznej sankcji. Trudno więc znaleźć kogoś bardziej oddalonego od współczesnych narodowych populistów niż tego rozczarowanego marksizmem uważnego czytelnika Marksa, antykościelnego ateusza, empirysty skupionego zawsze na tym, co przeżyte i doświadczone.

Antyfilozof

Ten ostatni trop odsyła zresztą do innej, niepolitycznej twarzy Revela. We Francji jest on postrzegany jako autor nie tylko antykomunistycznych manifestów, ale także ostrych filozoficznych polemik. Sławę na tym polu zdobył zresztą bardzo wcześnie. W zaledwie kilka lat po ukończeniu prestiżowej École normale supérieure i zdaniu agrégation, czyli konkursu dopuszczającego do nauczania w szkołach średnich, młody profesor opublikował esej „Pourquoi des philosophes” [Po co nam filozofowie], który wywołał spore zamieszanie.

„Ta książka – wspominał później Revel – była dla mnie wówczas, gdy ją ukończyłem i opublikowałem w 1957 roku, prawdziwym pożegnaniem z filozofią”. Nic dodać, nic ująć. Revel udowadniał w niej, że od czasów Kanta filozofia straciła monopol na racjonalne wyjaśnianie i odczarowywanie świata na rzecz nauki, która wyemancypowała się, tworząc własne metody badawcze. Filozofia, przyznawał, oczywiście nie umarła, ale stała się rodzajem gatunku literackiego, dziedziną, w której danej teorii nie da się obalić, można ją co najwyżej zastąpić. Dzieje się to zazwyczaj raczej na poziomie terminologii, stylu rozumowania niż samych argumentów. W filozoficznej dyskusji różnych nurtów i kierunków idzie bowiem nie o zbicie dowodów, lecz o narzucenie języka, który ma potem przez pewien czas niemal nienaruszalną i absorbującą wszystko naokoło moc objaśniania rzeczywistości. Innymi słowy, każda doktryna filozoficzna jest modą, nowym sposobem wyrażania starych, powracających w każdej epoce egzystencjalnych pytań ludzkości.

W jednej z przedmów do licznych wydań swego eseju Revel błyskotliwie zilustrował tę właściwość współczesnej (i nie tylko) filozofii, podając przykład kandydata do École normale supérieure, który w 1968 roku w jednym z programów telewizyjnych udowadniał, dlaczego Freud był tak naprawdę strukturalistą. Revel wyobraził go sobie przemawiającego w minionych dekadach: „W 1958 roku wyłożyłby nam, że psychoanaliza jest w przeważającej mierze fenomenologią. […] W 1948 roku nasz kandydat wykazałby w przekonujący sposób dialektyczną naturę psychoanalizy. […] W 1938 roku ten sam błyskotliwy student (a raczej jego tata) powiedziałby nam, w jaki sposób – pomimo pewnych nieistotnych i sporadycznych nieścisłości dotyczących raczej litery niż ducha – psychoanaliza jest bezdyskusyjnie myślą bergsonowską”.

Wywód ten ma oczywiście charakter anegdotyczny. Revel wyłuszcza swoją tezę znacznie bardziej na serio, podając liczne przykłady i sprawnie mnożąc argumenty. Brawura młodego wykładowcy została zresztą doceniona. I przez zwykłych czytelników, którzy ruszyli do księgarń, i przez świat literacki (książka otrzymała Nagrodę Fénéona, w której jury zasiadali Louis Aragon i Jean Paulhan), i przez samych filozofów, którzy zabrali się do polemik.

Bergsonowskie komunały

Przypominam tu Revela w tym (anty)filozoficznym wydaniu po to, by podkreślić, że to właśnie ten Revel napisał dwa lata później szkic „O Marcelu Prouście”. Revel dociekliwy, opierający się głównie na tekstach źródłowych, prowokujący do myślenia.

Podobnie jak w przypadku spojrzenia na współczesną filozofię, jego ujęcie Prousta też było powiewem świeżości. Do tej pory ukazywano autora „W poszukiwaniu utraconego czasu” jako subtelnego psychologa. Revel widział w nim raczej pasjonującego moralistę i krytyka społecznego, piętnującego „idiotyzm, nudę i grubiaństwo życia światowego”. Co więcej, dostrzegał w jego dziele silny komponent polityczny. Kiedy dla innych ostatni tom Proustowskiego cyklu, „Czas odnaleziony”, stanowił metafizyczną analizę odkupicielskiej mocy aktu twórczego, Revel czytał go jako „zdrową satyrę na szowinizm, nacjonalistyczne salony, patriotyczne egerie, prasę zalaną wojowniczą prozą w stylu Norpois czy innych Brichotów”.

Podważył też przyjęty powszechnie pogląd, że dzieło Prousta jest ściśle zaplanowaną konstrukcją, literackim odpowiednikiem gotyckiej katedry. Porównywał je raczej do „Prób” Montaigneʼa, swojego ulubionego filozofa, któremu w książce o Prouście poświęcił osobny rozdział. Powieściowy cykl Prousta miał być raczej przykładem postępującej dekompozycji, pęczniejącej od „rwących potoków słów i lokalnych przerostów”. Forma „W poszukiwaniu…”, stwierdzał Revel, jest mniej istotna i mniej rewolucyjna, niż nam się zdaje. Proust jest w zaskakującym stopniu pisarzem klasycznym, konwencjonalnym, o lata świetlne oddalonym od eksperymentów powieściowych Joyceʼa czy nawet Musila.

Wreszcie Revel poważył się skrytykować największy z proustologicznych dogmatów (wyznawany przez samego pisarza) – że główną wartością (i nowością) „W poszukiwaniu utraconego czasu” jest subtelna filozofia pamięci. Nic z tych rzeczy, mówi francuski krytyk. Kiedy Proust pisze swoje dzieło, podobne filozoficzne objawienia panują na salonach w roli „wyświechtanego komunału odziedziczonego po Bergsonie”. Revel przypomina też, że Proust pisał po dyskusjach psychologów dotyczących „pamięci afektywnej”. Innymi słowy, w osławionej psychologii Prousta próżno szukać filozoficznych rewelacji. Wymieszane jest w niej po prostu „trochę spirytualizmu i trochę asocjanistycznego sensualizmu”. Zresztą, podsumowuje Revel, najczęściej kojarzone z Proustowskim fenomenem pamięci fragmenty ze słynnymi opisami kwiatów głogu lub maczanej w lipowym naparze magdalenki są jednymi z nudniejszych w całym dziele.

Z prawicy na lewicę

Można się z interpretacją Revela nie zgadzać, trudno jednak odmówić jej błyskotliwości. Na pewno warto jej poświęcić parę wieczorów. Tym bardziej, że została napisana w dość ważnym dla badań nad Proustem czasie.

W latach pięćdziesiątych ukazuje się pierwsza bazująca na archiwach rodzinnych biografia pisarza pióra André Mauroisa. W 1954 roku po raz pierwszy wydane zostają również teksty krytyczne Prousta „Przeciwko Saint-Beuveʼowi”. Przesuwa się też punkt ciężkości, jeśli chodzi o przedmiot zainteresowań komentatorów jego dzieła. Bada się już nie tylko psychologiczny aspekt „W poszukiwaniu…”, ale także zaczyna się je czytać przy użyciu najnowszych teorii filozoficznych. Wkrótce Blanchot, studiując Prousta, będzie usiłował uchwycić istotę aktu twórczego, Deleuze skupi się na funkcjonowaniu znaku, Genette będzie poszukiwał ukrytych struktur.

Zmienia się też polityczna recepcja Proustowskiej twórczości. Oto z pisarza salonowego, niedostrzegającego mizerii prostego ludu, Proust zmienia się w rewolucyjnego krytyka społecznego, demaskującego sztywny świat konwenansów tłumiących twórczą ekspresję jednostki. Mówiąc językiem polityki – Proust z pisarza prawicowego, któremu krytyk sztuki André Fermigier w latach czterdziestych zarzucał, że jedyną bliską prawdziwego życia postacią w jego powieści jest gosposia Franciszka, staje się pisarzem jeśli nie lewicowym, to przynajmniej o lewicowej wrażliwości.

Jak dziś czytać Prousta? „Tyle jest kluczy do każdych drzwi – pisał on do Léona Daudeta – że naprawdę nie ma żadnych”. Do jego dzieła pasuje przynajmniej kilka, niezależnie od ideowych założeń, jakie za nimi stoją. Ważne, by przy lekturze wykazać się szczerością wobec samego siebie i wiernością samemu tekstowi. Bo przecież, jak przypomina nam Revel, „mówić o pisarzu to mówić, opierając się na jego wypowiedziach, co samemu się myśli o tym, o czym on mówił”.

 

Książka:

Jean-François Revel, „O Marcelu Prouście”, przeł. Grażyna Majcher, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021.

Pozostała bibliografia:

Jean-François Revel, „Pourquoi des philosophes. Pour lʼItalie. Sur Proust. La Cabale des dévots. Contrecensures. Descartes inutile et incertain”, collection dirigée par Guy Schoeller, éd. Robert Laffont, Paris 1997.

Jan Błoński, „Widzieć jasno w zachwyceniu. Szkic Literacki o twórczości Prousta”, wyd. II, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1985.

Namiot wezyra. O poezji Beaty Obertyńskiej i jej biografii autorstwa Anny Piwkowskiej

Poetka, aktorka, autorka jednego z pierwszych łagrowych świadectw, a także opowiadań i powieści gotyckiej. Postać nieprzeciętna, porównywana przez jej współczesnych do Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Dziś zapomniana.

Dlaczego? Czy za mało bywała w towarzystwie? Czy była za mało skandalizująca? Czy przeszkodę stanowił brak potomstwa, które strzegłoby pamięci o niej? Być może. Jednak zarówno samo życie Beaty Obertyńskiej, bo o niej tu mowa, jak i jej dzieła są wystarczająco intrygujące, żeby uznać skazanie ich na zapomnienie za niesprawiedliwe.

Przekonuje nas o tym Anna Piwkowska, która w ostatnich latach poświęciła Obertyńskiej dwie książki – dokonała wyboru jej wierszy wydanego w 2017 roku pod tytułem „Tarta róża” i opatrzyła go obszernym wstępem, a następnie napisała o niej biograficzny esej „Piękno i piekło” opublikowany w 2021.

Podobnie jak w przypadku większości poetów (bo Obertyńska była i czuła się przede wszystkim poetką), znajomość losów autorki nie jest niezbędna, żeby zrozumieć jej wiersze. Są one jednak tak silnie osadzone w przeżyciach Obertyńskiej, że ich lektura, a czasem lektura samych tylko tytułów, dostarcza nam wiadomości o jej życiu i pozwala odtworzyć jego najważniejsze etapy.

Życie przed apokalipsą

Najpierw było sielskie dzieciństwo. Beata rodzi się latem 1898 roku w zamożnej rodzinie, w której duch artystyczny obecny jest od pokoleń: jej matką jest poetka Maryla Wolska, ojcem wynalazca i pionier przemysłu naftowego Wacław Wolski, zaś babką Beaty od strony matki – pisarka Wanda Młodnicka, z domu Monné, znana dziś przede wszystkim jako narzeczona przedwcześnie zmarłego malarza Artura Grottgera. Nic zatem dziwnego, że pisarskie zapędy Beaty znajdują zrozumienie u jej rodziców i są przez nich wspierane, szczególnie przez matkę, lepiej zresztą czującą się w roli poetyckiego guru niż czułej i opiekuńczej rodzicielki.

Jak na panienkę z dobrego domu przystało, Beata wraz z czworgiem rodzeństwa mieszka w willi na przedmieściach Lwowa, zwanej Zaświeciem, z wyjątkiem miesięcy letnich, kiedy życie dzieci i ich opiekunów toczy się na daczy w Storożce. Dziewczynka uwielbia bawić się z braćmi, siostrą i przyjaciółmi w wystawianie ambitnych sztuk teatralnych, które często sama reżyseruje. Poza tym oczywiście pisze, na przykład zwracając się wierszem do Jana Gwalberta Henryka Pawlikowskiego, swojej pierwszej miłości:

Jak mogłam żyć bez Ciebie?
Nie wiem – naprawdę nie wiem…
To takie zagmatwane!
Opowiem Ci to wszystko – kiedyś
– w niebie –
jak zmartwychwstanę…

Uczucie Beaty do Jasia zwanego Gwasiem nigdy nie zostanie zaspokojone, bo młody chłopak zakochuje się bez pamięci w Marii Kossak-Bzowskiej zwanej Lilką (znanej później jako Maria Pawlikowska-Jasnorzewska), z którą rychło bierze ślub. Jak to jednak z pierwszymi miłościami bywa, uczucie Beaty będzie żywe do jej ostatnich dni.

Tymczasem, w wieku lat niespełna dwudziestu, ona również wychodzi za mąż – za Józefa Obertyńskiego, właściciela majątku i agronoma. Choć nie jest to może małżeństwo nieszczęśliwe, dość szybko okazuje się, że partnerzy chyba po prostu do siebie nie pasują. Po ośmiu latach, w roku 1926, dochodzi do separacji, oficjalnie z powodu stwierdzenia przez lekarza ginekologa, że Beata nie może mieć dzieci. Nieoficjalnie, jak pisze Piwkowska, poetka nie znajduje „w sobie wystarczających powodów, aby być żoną”, skoro nie może być matką; pragnie niezależności i wolności, których nie może mieć, będąc w związku z Józefem.

O tym, jak trudnym doświadczeniem musiała być dla Obertyńskiej urata marzeń o macierzyństwie, a jednocześnie o tym, jak starała się sobie z tym poradzić, świadczy jej powojenny, przejmujący wiersz „Do mego syna”:

Nie zginąłeś mi onej jesieni
aniś w tundrze w kopczyk płaski się zmienił,
ni w katyńskim nie było cię lasku. […]

Nie zaznałeś kaźni Oświęcimia,
swąd stolicy ócz ci nie zadymiał,
nigdy wróg ci żaden nie przewodził.

Jakże losy sprzyjały ci, synu!
Jakżeś mądry był – mądry nad podziw –
żeś być nie chciał! Żeś się nie urodził!

Najpierw jednak poetka starała się sobie poradzić ze stratą swoich marzeń o rodzinie, rzucając się w wir życia. Znowu wolna, przeżywająca drugą młodość, Beata wyrusza więc w kilkumiesięczną, samotną podróż do dalekiej Portugalii. Realizuje też swoje marzenie o aktorstwie – w wieku trzydziestu czterech lat, przed samym Aleksandrem Zelwerowiczem, zdaje eksternistycznie egzamin teatralny. To umożliwia jej granie w latach trzydziestych w lwowskich teatrach. Jak na artystkę słowa przystało, Obertyńska pisze również parę dramatów, podobno niezłych, choć koniec końców nigdy nie wystawionych.

W przedwojennej biografii poetki trudno doszukiwać się – poza utraconymi marzeniami o macierzyństwie i rozpadem małżeństwa – wydarzeń tragicznych czy granicznych, a sama Beata była podobno wesoła i obdarzona dużym poczuciem humoru. Mimo to jej wczesne utwory poetyckie naznaczone są pesymizmem i katastroficzną nutą. Zapewne należy to przypisać jej dużej wrażliwości na ludzi i otaczający ją świat – jak dużej, świadczy wiersz „Przezorność” z tomu „Głóg przydrożny”, wydanego w roku 1932, który dzisiaj możemy czytać jako proroczą zapowiedź takiej nieufności, jaka dopiero za jakiś czas miała naznaczyć stosunki międzyludzkie:

Niech cię męka niczyja ni grzeje, ni ziębi,
Miej w sobie obojętność zamgloną i pawią.
Ręce, co się po ratunek wyciągną z przerębli,
miń – i wiedz, że jedynie takie, których nie ma,
będą tymi, co na pewne ciebie nie zadławią…

Radzieckie limbo

Gdy rozpoczyna się druga wojna światowa, Obertyńska, jako członkini „klasy posiadającej”, przestaje czuć się we Lwowie bezpiecznie. Już w lipcu 1940 roku zostaje aresztowana. Przez cały okres uwięzienia nie przestaje tworzyć – pisze między innymi wiersz pod wymownym tytułem „Cela”:

Cela – to nie jak w bajce: cisza i błysk
wysokiego w kratach okienka.
Cela to upał, wrzask i ścisk,
brak wody i stęchły pęcak. […]

Po jakimś czasie spędzonym w zamknięciu, w różnych więzieniach, Obertyńska zostaje wysłana w daleką drogę, aż pod biegun północny, do Workuty. Tam zastaje nicość:

Tajga… Wilgocią obrzękły mech
i krzaki uklękłe w moczarze…
Nie wiem, za jaką karę i grzech
Bóg im tu rosnąć każe.

[…] Tajga… Jak w bagnie gnijący trup.
Głusza na wieki wieków.
Otchłań, gdzie zda się – nawet Bóg
Zapomniał o człowieku

[„Tajga” z tomu „Miód i piołun”, 1972]

W areszcie, a następnie w łagrze Loch-Workuta poetka przekonuje się na własnej skórze o największych okrucieństwach, jakie jeden człowiek jest w stanie zadać drugiemu człowiekowi. Doświadcza niezaspokajalnego głodu i pragnienia. Widzi śmierć niewinnych ludzi, w tym dzieci. Obserwuje, jak tortury łamią najsilniejszych. Nie wpada jednak w marazm i pozostaje sobą – artystką słowa. Nie tylko układa po cichu wiersze, ale i umila czas współwięźniarkom, opowiadając im głośno zmyślone historie.

Nie traci też umiejętności zachwycania się tym, co ją otacza – dostrzega piękno, przede wszystkim piękno przyrody, które za rogatkami obozu okazuje się, jeśli dobrze go poszukać, wszechobecne. Obertyńska pisze o wschodzie słońca nad Uralem i pełni księżyca rozświetlającej masyw górski. Jej utwory z okresu zesłania pozostają jednak w przeważającej mierze mroczne, pełne śmierci i złowróżbnych znaków.

Trzydzieści chudych lat

Obertyńska ma jednak trochę szczęścia. W roku 1942 zostaje amnestionowana i trafia do Armii Andersa. Później przejdzie z nią cały szlak bojowy. W pewnym momencie generał Anders oddelegowuje poetkę do spisania wspomnień z czasu niewoli. Swoje trudne doświadczenia związane z zesłaniem i historie wielu napotkanych po drodze osób poetka opisuje więc zaraz po osiedleniu w Palestynie, niemal na gorąco. Zebrane w książce „Z domu niewoli” zostają wydane już w roku 1946. Obertyńska staje się autorką jednej z pierwszych pozycji obrazujących okrucieństwa obozów sowieckich.

Jej tułaczka znajduje swój kres w Londynie, gdzie poetka będzie mieszkać do śmierci w maju 1980 roku. Nigdy nie wróci do komunistycznej Polski. Nie chce zobaczyć tego, co pozostało z jej ukochanych rodzinnych posiadłości, nawet pomimo tego, że mieszkająca z nią siostra Lela wraz ze swoim mężem regularnie odwiedzają rodzinne strony.

Jak żyje się poetce na emigracji? Pozornie nie ma na co narzekać. Przede wszystkim nie musi się zastanawiać, jak związać koniec z końcem – otrzymuje skromną angielską pensję kombatancką, a jednocześnie dorabia, publikując utwory artystyczne i publicystyczne w prasie emigracyjnej oraz pracując jako sekretarka w polskim instytucie wydawniczym Veritas. Ma więc kontakt z językiem i z osobami z polskiego kręgu literackiego. Pozostaje też płodna twórczo, a nawet, jak odnotowuje Piwkowska, cieszy się uznaniem środowiska emigracyjnego i występuje na spotkaniach autorskich. Właśnie w Londynie Obertyńska pisze udane opowiadania czy powieść gotycką „Skarb Eulenburga”, a przede wszystkim – najlepsze swoje wiersze, znacznie dojrzalsze formalnie od tych wcześniejszych, bardziej nowoczesne, pozbawione (miejscami nieznośnej) młodopolskiej nuty. Do nich należą między innymi mistyczne wiersze-modlitwy zebrane w tomie „Grudki kadzidła”, proste, a jednocześnie grające słowem jak ten pod tytułem „Jagodna”:

Podziwu godna, urodna,
łaską nabrzmiała i pieśnią,
Poziomko nad poziomki
i nad czereśnie Czereśnio –
Panno Jagodna,

[…] Patrz! Padła już na kolana
pogoda w kurz koleiny
i czeka na Twe miodne,
jagodne nawiedziny –
Panno Witana!

Szkopuł w tym, że Obertyńska nigdy nie poczuje się w Anglii jak u siebie, a doświadczenia „domu niewoli” pozostawią w niej na zawsze zadrę – lęk przed przywiązywaniem się, obawę przed nowym kataklizmem. Już nigdy nie wrócą jej śmiałość i wesołość, które charakteryzowały ją w latach młodości. Trudno nie uznać, że życie czterdziestoparoletniej Beaty Obertyńskiej – podobnie jak życiorysy wielu polskich artystów tworzących w tamtym czasie i zmuszonych do emigracji – zostało złamane. Owszem, Obertyńska pisała – ale jej utwory były publikowane i wydawane wyłącznie przez wydawnictwa emigracyjne, a ona sama konsekwentnie przestrzegała zakazu publikowania swoich utworów w Polsce (jedyny wyjątek zrobiła dla wspomnień swojej matki).

Pokoik na mansardzie

Jak w takiej sytuacji zostać zauważoną przez szersze grono polskojęzycznych czytelników? Jak poczuć się spełnioną artystką słowa? Jak zawojować świat, gdy ten, w którym żyliśmy, rozpadł się bezpowrotnie – gdy trzeba zapomnieć o skonfiskowanych dobrach rodzinnych i przyzwyczaić się do nowej, znacznie niższej stopy życia, a przede wszystkim: do życia w zupełnie innym kraju, w którym niemal wszyscy posługują się obcym językiem?

Obertyńska nie próbowała za wszelką cenę zrobić kariery literackiej. Rozbiła za to w mieszkaniu przy Clifton Gardens 38, jak żartowano w rodzinie, „namiot wezyra” – czyli przysposobiła do pracy niewielki pokoik na mansardzie, którego ściany ozdobiła kilimami, w którym krzesło zastąpiła kufrem z poduszką, a na prostokątnym karcianym stoliku ustawiła Karmelkę – ukochaną maszynę do pisania. Poetka zamykała się w nim i pisała, a potem starała się o publikacje w mniej lub bardziej znaczących pismach emigracyjnych. I tak dzień po dniu, przez trzydzieści długich lat. Lepsze dni minęły bezpowrotnie, jak w wymownym wierszu „Mój świat”:

[…] …Miód był słodki, miałam go do syta
i na wietrze jadłam go i w słońcu…

Chleb zgubiony z dziurawej kieszeni
łatwiej podnieść i odmuchać lepiej…
…Mój świat miodem upadł mi do ziemi
i już nigdy nie da się odlepić…

W życiu Obertyńskiej na wygnaniu jest coś z paradoksu. Choć z chwilą zesłania jej świat faktycznie się rozpadł i poetce nigdy nie udało się go odbudować, to właśnie na emigracji – najpierw w Palestynie, a potem w Londynie, w małym pokoiku na mansardzie – udało jej się stworzyć najlepsze dzieła.

Jak uczy historia, mało pisarzy czy poetów, którzy wyemigrowali, miało tyle szczęścia. Jeszcze mniej z nich zdobyło na obczyźnie sławę. Gdy dziś przegląda się archiwalne numery paryskiej „Kultury” albo londyńskich „Wiadomości”, niewiele nazwisk wydaje się znajomych. Spośród tych zapomnianych po latach najczęściej odświeża się pamięć o tych, którzy albo mają skandalizujące życiorysy, albo pilnie strzegących ich pamięci literackich spadkobierców. Albo, jak w przypadku Beaty Obertyńskiej, godny dorobek i tę odrobinę szczęścia, by ktoś – na przykład ktoś taki jak Anna Piwkowska – przypomniał światu o ich istnieniu.

 

Książki:

Beata Obertyńska, „Tarta Róża”, wybór i wstęp Anna Piwkowska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017.

Anna Piwkowska, „Piękno i piekło. Opowieść o Beacie Obertyńskiej”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021.

Hity, kity i klasyki. Filmowe podsumowanie 2021 roku

Hity 2021

 

Grzegorz Brzozowski: „To była ręka Boga”, reż. Paolo Sorrentino

Tegoroczny włoski kandydat to Oscara to prawdziwa uczta kinomana. Na pierwszy rzut oka znajdziemy tu powracające motywy tej kinematografii: świetne, ironiczne i czułe zarazem portrety rodziny głównego bohatera czy litanię narodowych słabostek (mieszkańcy Neapolu jako fanatycy Maradony). Kinofil zachwyci się aluzjami do stylu Felliniego czy innych filmów Sorrentina – „To była ręka Boga” ma wszak opowiadać o prawdziwych wydarzeniach, które uformowały go jako twórcę. Film nabiera jednak wyjątkowej, uniwersalnej mocy w momencie, gdy główny bohater zaczyna mierzyć się z pierwszymi bezpardonowymi ciosami losu. Portrety rodziny i Neapolu odsłaniają kolejne dramatyczne znaczenia, w miarę jak nastoletni Fabietto desperacko poszukuje sensu życia w mieście utrapienia. To sceneria tylko pozornie idylliczna; napotkanie absurdu śmierci jest tu bardziej prawdopodobne niż cud miłości. Jedynym sensownym rozwiązaniem staje się ucieczka od niosącej cierpienie rzeczywistości w tworzenie nowej – filmowej. Sorrentino/Fabietto mógłby śmiało otworzyć ten – i każdy kolejny – swój film cytatem z Szymborskiej: „Obmyślam świat, wydanie drugie, wydanie drugie, poprawione; idiotom na śmiech, melancholikom na płacz, łysym na grzebień, psom na buty”.

 

Karolina Felberg: „Berlin Alexanderplatz”, reż. Burhan Qurbani

Burhan Qurbani, brawurowo interpretując słynną powieść Alfreda Döblina pod takim samym tytułem, wyłuskał z pierwowzoru sedno, jakim jest zasadnicze pytanie o „pępek” zła – jego praprzyczyny i niedające się zbyć konsekwencje – po czym rozciągnął swe rozpoznania w monumentalny, bardzo złożony obraz: pełen archetypów, toposów, biblijnych alegorii. Trzygodzinny moralitet. A jednak każda minuta wydaje się w nim niezbędna, a każda kolejna scena – wciąga mocniej, momentami hipnotyzuje. Dotyczy to zwłaszcza sekwencji z udziałem Francisa (Welket Bungué) i charyzmatycznego Reinholda (Albrecht Schuch). Pierwszy z nich to afrykański imigrant, którego marzenia o lepszym życiu w lepszym świecie (Berlin), pchają w ramiona tego drugiego – gangstera, sadysty i psychopaty. Francis, rozpoznawszy w Reinholdzie swe przeznaczenie, (p)oddaje się mu – zaczyna dlań dilować. Czy wybiera zło? Raczej realizuje schemat. W późnokapitalistycznym (postkolonialnym) świecie to jednak właśnie schematy są często jedyną dostępną nam realnością, wybory zaś pozostają nieodmiennie przywilejem.

 

Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz: „Truflarze”, reż. Michael Dweck i Gregory Kershaw

Przypływ energii i spokój, które poczułam po seansie tego filmu, powracają do mnie na każde wspomnienie opowieści o niezwykle zwykłych bohaterach żyjących wśród pięknych lasów Piemontu. Bohaterach ludzkich i psich, bo „Truflarze” to opowieść z równą powagą traktująca zarówno starszych mężczyzn, jak i ich czworonożnych przyjaciół. Film urzekł mnie od pierwszej minuty – ujęcia otwierającego, zbliżenia na soczyste kolory lasu, wśród których człowiek jest ledwie zauważalnym punktem, elementem przyrody, a nie jej władcą. Obraz zresztą jest w tym filmie niesamowicie wciągający – od przepięknych, niemal fotograficznych kadrów z życia staruszków, po ujęcia z kamerek montowanych na głowach psów, które pozwalają widzowi na pasjonującą podróż w poszukiwaniu drogocennego przysmaku. I choć symbioza, której znakiem są relacje ludzi i psów z leśnym ekosystemem, wydaje się przemijać podobnie jak główni bohaterowie, to mimo wszystko film daje nam nadzieję.

 

Marcin Radomski: „Ucieczka na srebrny glob”, reż. Kuba Mikurda

Pełnometrażowy dokument Kuby Mikurdy „Ucieczka na srebrny glob” to odpowiedź na deficyt opowieści o niebyłej historii polskiego kina, a w szczególności niezrealizowanych twórczych planach największych polskich reżyserów. Mikurda wziął na warsztat szczególny utwór w twórczości Andrzeja Żuławskiego – „Na srebrnym globie”, który miał szansę stać się jednym z najbardziej przełomowych eposów science fiction polskiej kinematografii. Styl autora „Ucieczki na srebrny glob” przeobraża się, by odzwierciedlić głos zarówno krytyka – pasjonata kina, jak i voyera zawodowych i prywatnych zagadek życia Żuławskiego. Oprócz fascynującego spojrzenia na ekonomiczne, polityczne, artystyczne czy osobiste aspekty tej ogromnej produkcji, otrzymujemy obraz skomplikowanej polskiej historii PRL-u. „Ucieczka na srebrny glob” nie jest zwykłym dokumentem, ale błyskotliwym, kinofilskim esejem badającym polską wyobraźnię geograficzno-kulturową; to wyjątkowe świadectwo społecznej ważności kina.

 

 

Kity 2021

 

Karolina Felberg: „Śniegu już nigdy nie będzie”, reż. Małgorzata Szumowska i Michał Englert

Co czujemy na widok morza pałaco-domów wybudowanych przez dewelopera w nowobogackim standardzie? Co myślimy o pałętających się po nich przedstawicielach klasy średniej – pogrążających się w ideowym marazmie i coraz głębszych kryzysach osobistych, a granych rzecz jasna przez plejadę polskich aktorów? „Stety” albo „niestety” w dwudziestym pierwszy roku dwudziestego pierwszego wieku nie widzimy w podobnych zjawiskach niczego osobliwego/zaskakującego/frapującego. A co nam mówi figura Żeni – pochodzącego z okolic Czarnobyla masażysty obdarzonego para(ponad)naturalnymi właściwościami, stanowiącego, nawiasem mówiąc, zwiastun tego, co nieuchronne, omen wprost (post)apokaliptyczny? Że utknęliśmy w taniej scenografii, po której pałętają się wycięte z papieru postaci, całość zaś fastrygowana jest na prędko tak zwaną potraktowaną pretekstowo poprawnością ekologiczną.

 

Grzegorz Brzozowski: „Diuna” reż. Denis Villeneuve

Choć na ekranie w tym roku z pewnością można było znaleźć filmy szkaradniejsze, to w przypadku najnowszej adaptacji „Diuny” dysproporcja między oczekiwaniami a realizacją okazała się największa. Nie chodzi tu tylko o kwestię dramaturgii – rozwleczonej do rozmiarów serialu, przewidywalnej i rozrzedzonej powtarzalnymi sekwencjami „profetycznych wizji” o estetyce przypominającej reklamę perfum. Nie chodzi też tylko o wizualny styl filmu – aseptyczny, podminowany patosem „realizm”, pozbawiony poezji czy odrobiny poczucia humoru. Najbardziej bolesne jest spłycenie głównej postaci – Paul Atryda przechodzi ścieżkę na miarę standardowego bohatera Marvela o świadomości przeciętnego amerykańskiego nastolatka: otoczony przez bullies-Harkonnenów oraz powtarzalne figury ojców-mięśniaków, ma w końcu uwierzyć w swoje nadzwyczajne posłannictwo. Na tle tej zapiaszczonej kosmicznej telenoweli wersja „Diuny” Davida Lyncha sprawia wrażenie nobliwej opery. Obraz Villeneuve’a ratują jedynie: charyzma Timothée’ego Chalameta oraz niezawodne pustynne czerwie – to dla nich warto może będzie zmierzyć się z kolejnym odcinkiem.

 

Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz: „Wesele”, reż. Wojciech Smarzowski 

Jedną z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych premier był najnowszy film Wojciecha Smarzowskiego. Po seansie poczułam jednak, że moje oczekiwania były odwrotnie proporcjonalne do tego, co zobaczyłam w kinie. Dzieło, o którym pisano, że będzie obrazoburczym i radykalnym (kolejnym w filmografii reżysera) portretem narodu, okazało się po prostu nieco nudnym moralizatorskim przewodnikiem po polskiej ksenofobii i rasizmie. Opowiedziane chaotycznie i bez polotu, przeplatające się historie – współczesnego wesela oraz wojennego romansu dziadka z piękną Żydówką – bez wątpienia łączą się, tworząc klarowny przekaz: polski strach przed Obcymi, ten obecny i historyczny zawsze prowadzą do tragedii i traumy społecznej lub jednostkowej. I choć prawda, jaką Smarzowski serwuje w „Weselu” nie podlega dyskusji, to chaotyczna, filmowa opowieść z tezą, okraszona żenującym poczuciem humoru, pozostawiła mnie obojętną.

 

Marcin Radomski: „Dom Gucci”, reż. Ridley Scott

„W imię Ojca i Syna i Domu Gucciego” spodziewałem się filmu zrobionego z impetem „Ojca chrzestnego”, epickiej sagi, a spotkałem się z rozczarowaniem roku. „Dom Gucci” opowiada historię słynnego rodu, skupiając się szczególnie na zabójstwie Maurizio Gucciego. Twórca „Łowcy androidów” i „Gladiatora” pogubił się jednak w reżyserii, zgrzyty pojawiają się też w scenariuszu. Największym problemem jest stylistyka – sztucznie przerysowany świat rodzinnych waśni potężnej dynastii Guccich, w którym brakuje dramaturgii pomimo obfitującej w tragedie i absurdy historii. Przede wszystkim: nie znajdziemy tu najistotniejszej w kontekście tematu filmu – mody. Jest jednak w „Domu Gucci” coś dobrego. Po pierwsze, ukazanie miłości jako silnej więzi, która łatwo może zamienić się w nienawiść. Po drugie, Patrizia Reggiani, portretowana przez Lady Gagę, od samego początku kradnie show – występ u Scotta jest wehikułem transportującym ją do aktorskiej pierwszej ligi. Problem w tym, że to nie wystarcza, by ocalić film.

 

 

Odkopany klasyk

 

Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz: „Ju Dou” [1991], reż. Zhang Yimou 

W tym roku, nie bez powodu, wróciłam do poruszającej historii o kobiecie w opresyjnym, patriarchalnym środowisku, a dokładniej do „Ju Dou” Zhanga Yimou. Opowiedziana we wspaniałym stylu pierwszych, niezwykle barwnych i bogatych w symbole filmów reżysera, historia młodej dziewczyny właśnie dziś po raz kolejny robi na mnie piorunujące wrażenie. Tytułowa bohaterka jest bowiem kobietą w świecie, którym rządzą starzy mężczyźni, a jej jedynym i najważniejszym obowiązkiem jest wydanie na świat męskiego potomka. Dla Ju Dou jest to zadanie niewykonalne ze względu na impotencję starzejącego się męża. Dumny małżonek za zaistniałą sytuację wini swoją żonę, co daje mu prawo do znęcania się nad nią. I choć bohaterka znajduje niejakie pocieszenie w ramionach traktowanego z równą pogardą pasierba, to ostatecznie przekonuje się, że w społeczeństwie mężczyzn nigdy nie będzie mogła tak naprawdę żyć.

 

Marcin Radomski: „Szalony Piotruś” [1965], reż. Jean-Luc Godard

W 2021 roku zmarł słynny francuski aktor Jean-Paul Belmondo. Filmem, który przyniósł mu sławę i stanowił przełom w karierze, był „Do utraty tchu” Jean-Luca Godarda; z tymże reżyserem nakręcił również ikoniczny obraz francuskiej Nowej Fali, „Szalony Piotruś”. To hybryda gatunkowa – połączenie kina drogi, filmu gangsterskiego, komedii i musicalu. Dzieło Godarda powstało na motywach amerykańskiej powieści „Opętanie” Lionela White’a. Film opiera się na napięciu między światem burżuazyjnym a wolnością, poszukiwaną przez głównych bohaterów – Ferdynada (Piotrusia) i Marianne, którzy oddają się ucieczce od rzeczywistości i celebrowaniu teraźniejszości. Belmondo, wcielając się w postać Piotrusia, jest alter ego Godarda. Podobieństwa dopatrywano się w realizacji własnych, egoistycznych programów oraz społecznym anarchizmie (nie trudno zauważyć, że ten sam typ bohatera występuje też we wspomnianym „Do utraty tchu”). W rolę Marianne wcieliła się ówczesna partnerka reżysera Anna Karina. „Szalony Piotruś” jest pięknym manifestem wolności jednostki. Do takich filmów warto wracać.

 

Karolina Felberg: „Fortepian” [1993], reż. Jane Campion 

Klasyczna sytuacja w dramatach filmowych Jane Campion to taka, kiedy w życie dwóch bliskich sobie mężczyzn, zaangażowanych w tworzenie „nowych” („wspaniałych”) „światów” na „ziemiach niczyich” tudzież na antypodach, z nagła wkracza kobieta obdarzona niezwykłym dzieckiem. Pełna pasji, a przez to też „drażniąca”/„dręcząca” obecność kobiety oraz jej nazbyt organiczna (bezwzględna) więź z dzieckiem, i w „Fortepianie”, i w „Psich pazurach”, które kilka tygodni temu miały żywo komentowaną premierę na platformie Netflix, nieodmiennie stanowią symptom zmian, jakie niechybnie dotkną tę – po męsku „cywilizowaną” – rzeczywistość. Nim jednak wyłoni się układ szczęśliwy dla kobiety, jej dziecka i jednego z (dwóch) mężczyzn, „stare”, krusząc się, porani jeszcze boleśnie odłamkami wszystkie postaci dramatu. Siłą postkolonialnych filmów Jane Campion jest to, że nie pokazują one „odwiecznego” porządku jako świata biało-czarnego. Przeciwnie. W jej filmach relacje międzyludzkie to gra o najwyższą stawkę, jaką podejmują jednostki nieprzeciętne, niejednoznaczne, a przy tym i nieweryfikowalne. Kto wygrywa? Nieodmiennie cierpliwszy…

 

Grzegorz Brzozowski: „Wiosna, lato, jesień, zima i… wiosna” [2003], reż. Kim Ki-Duk

W kolejnym roku zmagania się z globalną zarazą, warto przypomnieć najwspanialszy film reżysera, który niestety padł jej ofiarą. Nieuchronność popadania w zło i przedziwne próby wydobycia z niego to stały motyw twórczości Kim Ki-Duka – tym razem nie realizuje ich jednak na przykładzie opowieści o kastracji („Moebius”), prostytucji („Samarytanka”) czy brutalnym wymuszaniu długów („Pieta”). Odizolowana świątynia na środku jeziora staje się minimalistyczną, a przejmującą scenerią dla przypowieści o cyklu życia splecionym z rytmem natury. W losach buddyjskiego mnicha i jego młodego adepta odbija się szereg najważniejszych egzystencjalnych pytań: o splot pożądania i przemocy, złudną łatwość zadawania cierpienia, poszukiwanie zadośćuczynienia za zło. To świat nieuchronnie naznaczony bólem i przemijaniem, w którym Kim Ki-Duk potrafi jednak wskazać nieoczekiwane źródła nadziei.

 

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Cottonbro, źródło: Pexels.

PiS-owi nie chodzi o budowanie dumy narodowej, tylko zamknięcie ust innym

Jarosław Kuisz: 1 marca 2014 roku został pan dyrektorem Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, a w 2019 roku minister kultury i dziedzictwa narodowego Piotr Gliński nie zgodził się na to, żeby dalej prowadził pan placówkę, mimo rekomendacji uprawnionych do tego podmiotów. Chociaż został pan wybrany na drugą kadencję, minister uniemożliwił panu objęcie stanowiska. Minęły dwa lata. Może postara się pan zdystansować od personalnego wymiaru tej decyzji i powie, o jakich trendach świadczyło to działanie?

Dariusz Stola: Jako historyk lubię mówić o rzeczach, które wydarzyły się przynajmniej dwadzieścia lat wcześniej. Kiedy próbuję zrozumieć, co się dzieje, wyobrażam sobie, że jest to historia oddalona o wiele lat. Wtedy, po pierwsze, zyskuję pewien dystans, a po drugie znam zakończenie pewnej historii. Często oceniamy wydarzenia przez pryzmat ich skutków i słusznie. W tej sprawie nie mamy wiedzy o długoterminowych skutkach. Próbuję jednocześnie zrozumieć ogromny sukces, jaki Muzeum POLIN osiągnęło w krótkim czasie, jak i kłopoty, które je później spotkały. One nie były zupełnie niespodziewane, natomiast przebieg wydarzeń mógł być momentami zaskakujący.

Trzeba spojrzeć na sprawę na kilku poziomach ogólności. Na poziomie średnim, który jest moim ulubionym, widzę dwie tendencje, które ujawniły się już wtedy, a dziś są jeszcze bardziej widoczne. PiS jest partią populistyczną, która buduje swoje sukcesy na dynamice, a nie na stabilizacji. Wewnątrz niej dochodzi do nie w pełni zrozumiałego dla mnie procesu radykalizacji. Coś, co jeszcze dwa lata temu było dla PiS-u akceptowalne, dziś przestaje być do zaakceptowania i staje się obiektem ataku. Kiedy oprowadzałem po muzeum prezydenta Dudę, na koniec zwiedzania stanął przed kamerami i powiedział, że każdy Polak powinien zobaczyć to muzeum. Niczego więcej nie chciałem. Byłem mile zaskoczony i bardzo mu podziękowałem. Wcześniej ten prezydent, zaraz po wygranych wyborach, zaprosił mnie do swojego ciała doradczego, Narodowej Rady Rozwoju, na co początkowo się zgodziłem. Musiałem zrezygnować ze stanowiska, kiedy okazało się, że prezydent na spółkę z większością parlamentarną niszczy Trybunał Konstytucyjny. Do pewnego momentu to było dla PiS-u dobre muzeum. Potem nagle straciło aprobatę.

Jak pan myśli, co dokładnie się zmieniło? Radykalizację obserwujemy na wielu płaszczyznach, ale dlaczego miała ona znaczenie również w tej sprawie? 

POLIN było przykładem instytucji niezależnej, w ramach której odbywała się dyskusja i różni ludzie wypowiadali różne poglądy. Wbrew temu, co mówią zwolennicy polityki historycznej PiS-u, w tej sprawie nie chodzi o żadne budowanie dumy narodowej i wspólnoty. Chodzi o zamknięcie ust innym.

 

 

Nie myśli pan, że to się dzieje niejako przy okazji? Część rodaków, co zrozumiałe, chce nareszcie poczuć się dobrze, dumni z miejsca, w którym się urodzili.

Opłaca się sprzedawać lizaki, jeżeli są chętni, by je kupować. Nawet jeśli powodują próchnicę zębów na dłuższą metę. Nie zamierzam tego zabraniać. Natomiast, kiedy okazuje się, że sprzedawcy lizaków próbują zabronić sprzedawania jabłek, wtedy mówię, że nie chodzi już o lizaki, tylko o władzę i prawo do prowadzenia takiej sprzedaży. To była pierwsza z tendencji.

Historia polega w dużej mierze na koincydencji i tym, że pewne procesy zbiegają się w czasie. Drugim procesem jest przesuwanie się PiS-u w stronę coraz bardziej ksenofobiczną. Od początku PiS było partią nacjonalistyczną. Posługują się najbardziej skuteczną ideologią dwudziestego wieku. W Polsce w zasadzie trudno jest znaleźć polityka, który nie byłby nacjonalistą. Ale trzeba pamiętać o tym, że istnieją różne nacjonalizmy. W Polsce nacjonalizm rozumie się pejoratywnie. W anglosaskiej terminologii tak nie jest. Istnieje wiele odmian nacjonalizmu, etniczne, obywatelskie… PiS niestety zaczęło przesuwać się coraz bardziej w stronę ksenofobiczną. Ilu mamy przyjaciół za granicą? Już sam fakt posiadania przyjaciół za granicą jest w oczach „prawdziwego Polaka” podejrzany. To oddaje coś głębokiego, czego jeszcze nie możemy w pełni zobaczyć. Jest trochę tak, jak z potworem z Loch Ness – czasem zarysowuje się pewien kształt, ale tak naprawdę nie wiemy dokładnie, co kryje się pod lustrem wody. To są te dwa procesy średniego szczebla.

Jeśli chodzi o bliższą historię… Powiem tak: PiS przejęło kontrolę nad Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku po długiej walce sądowej, za którą jestem dozgonnie wdzięczny kolegom z Gdańska. Oni jechali na rowerze, skręcali na nim, jednocześnie oganiając się od wilków [śmiech]. Budowali muzeum, tworzyli stałą wystawę, a równocześnie walczyli o to, żeby nie zostać z tego muzeum od razu przegonionymi i żeby udało się zakończyć pracę. To im się udało. Ponieważ partia rządząca i jej przedstawiciele w Ministerstwie Kultury z początku byli zajęci czymś innym, nasza kolej przyszła dopiero później. Muzeum Drugiej Wojny Światowej atakował nawet sam prezes Kaczyński. Ja nigdy nie zasłużyłem na coś takiego. Mogę tylko zazdrościć Pawłowi Machcewiczowi [śmiech]. Kiedy ta walka została zakończona, zastanawiałem się tylko, czy najpierw przyjdzie kolej na nas, czy na Europejskie Centrum Solidarności. Historia tych trzech muzeów się splata. Z trzech dyrektorów, tylko jeden z nas wciąż zajmuje stanowisko. A to dzięki świętej pamięci prezydentowi Adamowiczowi. Dlaczego PiS zajęło się Muzeum POLIN? Bo mogło, bo nie było już zajęte muzeum w Gdańsku.

Tak, a z drugiej strony oddajmy to Jarosławowi Kaczyńskiemu, że od lat dziewięćdziesiątych temperował swoje szeregi, jeżeli pojawił się tam jakiś głos antysemicki. Temu się jednak raczej ukręcało głowę. Przypomnijmy, że minister Gliński wprost zarzucił POLIN upolitycznienie jednej z wystaw. Twierdził, że na jednej z ekspozycji nie mieliśmy do czynienia tylko z prezentacją dziejów, ale także z odniesieniem się poprzez wystawę do teraźniejszości politycznej. 

Każda nasza wystawa to robiła. Jest taka książka wybitnej muzeolożki „The Struggle for Relevance”, w wolnym tłumaczeniu – „walka o to, żeby coś znaczyć”; żeby widzowie mieli poczucie, że to, co oglądają, jest ważne dla nich dzisiaj. Prawie na każdej naszej wystawie historycznej były odniesienia do współczesności. Tak samo było w przypadku wystawy o Marcu ‘68. Odwołania były bardzo dobrze uzasadnione. A oszczerstwa ze strony ministra Glińskiego dzieliły się na dwie grupy: połowa była zupełnie fałszywa, a druga połowa tak mętna, że w ogóle nie było wiadomo, o co może chodzić. Co znaczył zarzut upolitycznienia? Nie wiem i chętnie bym się kiedyś dowiedział. To były gołosłowne, bezpodstawne oskarżenia, które miały jedynie uzasadnić to, że minister bezprawnie nie zrealizował decyzji komisji konkursowej, którą sam powołał.

Może przeczytam, żeby przypomnieć, ponieważ minęło już trochę czasu. Minister Gliński powiedział, że pan prowadzi w muzeum „bardzo agresywną politykę, a muzeum zgodnie ze swoim statutem nie powinno się mieszać w politykę. Nie wiem, czy wróci [to o panu – przyp. JK], natomiast na pewno można powiedzieć, że robił dużą szkodę tej instytucji, upolityczniając ją”. W tej wypowiedzi Muzeum POLIN to jedno, a część wystawy, która wzbudziła kontrowersje, to drugie. Minister Gliński przypominał, że takie sytuacje zdarzały się już w przeszłości – „bardzo często takie rzeczy się zdarzały. Także w poprzednich rozdaniach politycznych w Polsce. Poprzedni minister równie często nie powoływał osób, które wygrały konkurs”.

Myślę, że nie dziwi pana to, że minister bardzo swobodnie traktuje fakty i w zasadzie mówi to, co ślina przyniesie mu na język. W zasadzie nikogo nie dziwi już to, że ministrowie tego rządu kłamią na co dzień. Kiedyś powstrzymywałem się od nazywania ich kłamcami. Nie byłem pewien, czy świadomie wprowadzają w błąd swoich słuchaczy. Potem uznałem, że jest taki rodzaj szerzej rozumianego kłamstwa, do którego dochodzi, kiedy ktoś nie sprawdza informacji, które przekazuje, a ma taki obowiązek. Wysoki urzędnik państwowy na pewno ma obowiązek sprawdzać fakty, zanim powie coś publicznie.

To jest sprawa taktyki. Tego, jak minister Gliński próbował wywierać presję na Muzeum POLIN i jego dwóch założycieli. To jest w ogóle bardzo ważna kwestia i element, który odróżnia POLIN od Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku, a upodabnia je do ECS-u. POLIN ma bardzo złożoną strukturę prawną. Ma trzech założycieli. Oprócz Ministerstwa Kultury to jest Miasto Warszawa i Stowarzyszenie Żydowski Instytut Historyczny. Gdyby nie tych dwóch pozostałych założycieli, to minister Gliński wyrzuciłby mnie z pracy już rok wcześniej. Moja osoba jest w tej sprawie drugorzędna. Istotne jest, że kiedy otwieraliśmy wystawę stałą Muzeum POLIN w 2014 roku, krytyka była w zasadzie marginalna. Dobiegała jedynie ze strony jakiejś szaleńczej prawicy na przykład księdza Międlara albo niezwykle postępowej lewicy, która nigdy nie będzie zadowolona. Nawet pisma, które dzisiaj są w zasadzie upartyjnione, tak im blisko do PiS-u, wypowiadały się w niezwykle pozytywny sposób. Kilka lat później sytuacja się zmieniła. Nie dlatego, że coś w muzeum się zmieniło. Tak jak powiedziałem, odniesienia do współczesności pojawiały się na każdej naszej wystawie czasowej, od samego początku. Przy wystawie o krwi w tradycjach żydowskiej i chrześcijańskiej i w kulturze europejskiej, prezentowana była wideoinstalacja, ukazująca marsz skrajnej prawicy przez Warszawę. A propos pojęcia krwi, ziemi, rasy.

Wydaje mi się, że potwierdza pan w zasadzie to stwierdzenie, że historia to polityka zatrzymana w biegu. Z tego, co pan teraz mówi o organizacji kolejnych wystaw, które w różnoraki sposób nawiązywały do tego, co dzieje się dookoła, wynika, że w pewnym sensie podejmowali państwo ryzyko. Oczywiście, to nie jest polityka w sensie rywalizacji partyjnej, ale jest to polityka kulturalna czy szerzej rozumiana polityka. 

Wie pan, w szerszym rozumieniu to wszystkie sprawy ludzkie można by nazwać politycznymi. A jeśli wszystkie, to znaczy, że żadną. Taka definicja jest tak szeroka, że traci znaczenie. To, co robią instytucje kultury czy nauki, to metapolityka, która leży u fundamentów polityki. Próba odpowiedzi na pytanie, co rozumiemy przez „my”, to jedna z głównych osi stałej wystawy POLIN. Czy Polska różnorodna kulturowo i religijnie to Polska słaba i upadająca, czy odwrotnie? To jest metapolityka.

Oczywiście, mnie jako obywatela interesuje, kto ma większość w parlamencie i jaki jest stan demokracji w naszym kraju. Jednak jako dyrektor instytucji kulturalnej zajmowałem się tym, na jakich podstawach stoją przekonania obywateli. Z tego właśnie powodu historia Żydów polskich, a szczególnie historia relacji polsko-żydowskich, jest tak drażliwym tematem politycznym.

Pan profesor na pewno dobrze wie, że jest jednak pewna wizja historii Polski, którą prezentuje publicznie Jarosław Kaczyński. W jej ujęciu, na samym końcu naszych dziejów dokonuje się zwrot, który polega na tym, że Polacy osiągają pewne sukcesy i nie są w stanie być z nich dumni. Wiąże się to między innymi z tym, jak uprawiano historię przez ostatnie trzydzieści lat – nie próbowano równoważyć ciemnych kart historii, choćby w relacjach polsko-żydowskich. Cały czas zmierzano do tego, aby potępić Polaków w czambuł. Tutaj pada nawet interesujące określenie, że po zimnej wojnie mieliśmy „pozytywny bilans moralny”, bo takiego sformułowania użył kiedyś Jarosław Kaczyński. Później ten bilans został roztrwoniony. I tutaj puka do historyków polityka, tak jak zapukała do pana w 2019 roku. Osoby propagujące takie stanowisko twierdzą, że uprawianie takiej krytycznej historii, jak bywa ona nazywana, jest działaniem wbrew interesom Polski.

Przytacza pan opinię prezesa partii politycznej i ja widzę w niej trzy wielkie kłamstwa. Pierwszym jest twierdzenie, że po 1989 roku w Polsce dominowała pedagogika wstydu, przeciwstawna dzisiejszej pedagogice bezwstydu. To jest nieprawda. W Polsce panował pluralizm polityki historycznej. Był tak zwany wielogłos. Tak jak w każdym innym zróżnicowanym i demokratycznym państwie.

Po drugie, ta polityka była zdecentralizowana. Skala różnych zmian, jakie zaszły w sposobie przedstawiania przeszłości w latach dziewięćdziesiątych, jest naprawdę rewolucyjna. Widać to w liczbie zmienionych nazw ulic, przesuniętych pomników, patronów szkół i placów. Ta zamiana była gigantyczna, ale i pluralistyczna. Dopiero po dojściu PiS-u do władzy zaczął się proces centralizacji i zawężania dyskusji o przeszłości.

Po trzecie, zdanie o pozytywnym bilansie moralnym jest bardzo piękne, ale proszę mi powiedzieć, kto najbardziej niszczył mit założycielski III RP, czyli pokojową rewolucję 1989 roku – coś z czego Polacy mogą być dumni, co bez rozlewu krwi doprowadziło do ogromnych zmian nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie? Która siła polityczna najbardziej podważała ten mit założycielski?

Znamy odpowiedź, ale warto zdać sobie sprawę z tego, że chodziło o bardzo daleko idącą redefinicję naszej tradycji, która przez ponad dwieście lat była tradycją insurekcyjną.

Nie tylko. Upraszcza pan tak, że to przestaje być prawdziwe.

Staram się tylko rekonstruować argumenty drugiej strony na potrzebę naszej rozmowy. Chodzi mi o to, że nasza tradycja insurekcyjna przemawiała głęboko do niektórych członków naszej społeczności. Jest ten głośny wywiad ze Zbigniewem Herbertem, w którym on w 1994 roku powiedział, że budzi się i źle się czuje, wiedząc, że obaliliśmy tamten system, nie przelewając kropli krwi. Przynajmniej dla niektórych naszych rodaków – i to nie byle jakiego kalibru – to pokojowe wychodzenie z komunizmu okazało się problematyczne.

To niech mówią tak: trzeba rozlać więcej polskiej krwi, bo inaczej nasze dokonania nie mają sensu. Im więcej krwi, tym większy sens.

Tak, to jest straszne. Ale sam pan widzi, że wracamy do pielęgnowania tych postaw heroicznych, a nie koncyliacyjnych.

Postawa może być heroiczna i koncyliacyjna jednocześnie. Czasami koncyliacja wymaga bardzo wiele odwagi. Zastanawiam się, czy chodzi o przelewanie krwi swojej czy innych? Fakty są takie, że w 1989 roku Polacy osiągnęli niebywały, historyczny sukces. Przestawili zwrotnicę dziejów swojego kraju i dużej części Europy. To jest coś, z czego Polacy mogą być dumni. Następnie partia, która twierdzi, że chce kultywować dumę Polaków ze swojej przeszłości, systematycznie ją niszczy. Właśnie dlatego argumenty o dumie z własnej historii są po prostu nieprawdziwe. To jest papierek lakmusowy i test na szczerość takich wypowiedzi.

Trzecia kwestia jest taka, że nauka i kultura są zbyt cenne, by poddawać je pod kontrolę polityków. Tak jak produkcję pieniądza stara się uniezależnić od bieżących potrzeb polityki, żeby nie doprowadzić do inflacji, nie zepsuć pieniądza. Podobnie jest z instytucjami akademickimi. Są chronione od ingerencji bieżącej polityki. W historii Europy bardzo dobrze widać rozróżnienie między dobrymi a złymi rządami na tle tego, że te drugie chętniej ingerowały w instytucje akademickie. Podobnie jest z kulturą, która tworzy się latami. To jest coś zbyt cennego, aby można było co cztery lata zupełnie ją zmieniać. Obecny minister nauki i szkolnictwa wyższego sądzi, że za pomocą młotka można zbudować i akademię, i kulturę.

Lektura czterech wywiadów rzek z Jarosławem Kaczyńskim, której podjąłem się ostatnio, przygotowując pewien tekst, skłania do refleksji, że pewna interpretacja historii odgrywa w polityce PiS-u ogromną rolę. Możliwe, że większą niż komukolwiek się wydaje. Mam wrażenie, że to właśnie historia jest jej paliwem. A jako że sięga się tutaj bardzo głęboko do zasobów części naszej historii, to może na długo wystarczyć.

Zgadzam się z panem i zastanawiam się, dlaczego tak jest. Myślę, że należy zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, epoka wielkich, spójnych ideologii minęła. Wiek XX był epoką takich ideologii, komunizmu, konserwatyzmu, liberalizmu. Teraz trudno powiedzieć, jaką dokładnie ideologię wyznaje Jarosław Kaczyński. Niektórzy mówią, że populizm jest ideologią, a inni, że nią nie jest. Natomiast świadome kształtowanie wyobrażeń o przeszłości, które nazywamy w Polsce „polityką historyczną”, a lepiej określić je mianem „polityki pamięci”, jest dosyć tanim i elastycznym substytutem ideologii. Polityka historyczna w Polsce jest narzędziem do produkcji uzasadnienia dla innych polityk.

Powiedziałbym nawet więcej, że polityka historyczna ma zapewniać rozgrzeszenie w wielu kwestiach.

Ona ma uzasadniać w zasadzie wszystko. Tu można przypomnieć słynną myśl dziewiętnastowiecznego konserwatysty, że zła historia jest matką złej polityki – a ja dodam, że zła polityka historyczna jest matką bardzo złej historii, która jest matką jeszcze gorszej polityki w każdej innej dziedzinie. Od pewnego czasu zadaję sobie pytanie: jeżeli ktoś celowo, świadomie i systematycznie fałszuje i przeinacza obraz przeszłości na użytek polityczny, to jakie są te polityki, które chce on uzasadnić? One muszą być złe.

Odwołam się do klasyka: „Polska naszych marzeń”. Mamy do czynienia z marzycielem politycznym, który chciałby, aby jego marzenie zostało zrealizowane. Oczywiście, kiedy używam słowa marzenie, brzmi to ładnie. Jednak co pan myśli o stwierdzeniu, że jest to inżynieria społeczna, która wielu kojarzy się z tym, co działo się w Polsce Ludowej? Na ile takie skojarzenia wydają się panu słuszne jako badaczowi tego okresu? Czy to rodzaj jakiegoś echa, powidoków? Czy PRL-owska inżynieria społeczna została w zasadzie przeniesiona do nowych warunków?

Komuniści mieli dużo bogatsze instrumentarium do prowadzenia takiej inżynierii społecznej. Na wczesnym etapie swoich rządów chętnie sięgali po siekierę i rozlewali dużo krwi. Jest takie piękne zdanie apokryficzne. Stalin miał rzekomo powiedzieć, że nie zamierza narzucać Polsce komunizmu, ponieważ to byłoby tak, jakby siodłać krowę. Ten apokryf jest dobry, bo jak wiemy, Stalin ostatecznie narzucił Polsce komunizm, ale wcześniej przy pomocy siekiery przystosował krowę do siodła, niszcząc pewne grupy społeczne. Komuniści mieli zatem bogatsze instrumentarium.

Natomiast jeśli chodzi o politykę względem nauki i kultury, to jako historyk ery Gomułkowskiej mam déjà vu. Wróciło przekonanie, że o historii trzeba mówić zgodnie z linią partii. A jeśli ktoś mówi inaczej, to jest wrogiem. Zastanawia mnie krótkowzroczność takiego podejścia.

Zdjęcie: Images George Rex, źródło: flickr

Czy myśli pan, że rzeczywiście jest tak, że pewne doświadczenie tamtych czasów zostało w nas i zostało przeniesione na dzisiejszą rzeczywistość? 

Porównania z PRL-em są uprawnione, bo każde porównanie ma ukazać podobieństwa i różnice. Porównanie nie oznacza, że mówimy, iż jest tak samo. Komparatystyka to jedno z głównych narzędzi nadawania sensu naszej przeszłości. Ja unikam psychologizowania. Ani pana Kaczyńskiego nie znam, ani nie bardzo interesuje mnie jego psyche. Nie widzę też, abyśmy mieli podstawy, by ją analizować. Porzućmy to…

Zgadzam się, ale chodzi mi o nasze doświadczenie jako społeczności. Przeszliśmy pewien eksperyment inżynierii społecznej… Nie chodzi mi o psychologizowanie, natomiast z wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego wynika, że w przeszłości zostaliśmy wpędzeni na złe tory w wyniku inżynierii społecznej, a wedle tych nowych wyobrażeń owa nowa inżyniera społeczna ma naprostować historię. 

Nie wnikając w psychologię motywów, w dużej mierze bym się z panem zgodził. Powiedziałbym nawet tak: wbrew temu, co powiedziałem, odwołam się jednak do psychologii [śmiech].

Kaczyński wprowadził do polskiego słownika słowo „ojkofobia”. Oznacza ono niechęć do własnego narodu, odrzucenie rodzimej kultury. Otóż wydaje mi się, że to klasyczne freudowskie ujawnienie się tego, co podświadome. Nie znam żadnej innej partii w Polsce, która tak bardzo nienawidziłaby Polski – takiej, jak ona jest, ze swoją złożonością i niedoskonałościami, w imię jakiejś Polski wyimaginowanej. Podobnie było u Trumpa z hasłem „Make America Great Again”.

Problem z tą narracją jest taki, że nie wiem, do jakiego momentu chwały się ona odnosi. Nie wolno go wskazywać, bo wtedy utraci całą swoją elastyczność. Mamy zatem mgławicowe wyobrażenia, z których wyciąga się uzasadnienia polityki. Ja jestem patriotą i kocham mój kraj takim, jaki jest. Myślę, że to naturalna skłonność wielu ludzi. Nie wszystko w Polsce mi się podoba, ale taka, jaka jest, jest lepsza od jakiejś jej wyimaginowanej wersji.

Pan profesor zajmował się migracjami. Współcześnie to jest wielki temat. Kiedy mówimy o tym idealnym wyobrażeniu Polski, jest to jedna z większych niekonsekwencji Jarosława Kaczyńskiego. A mianowicie odwoływanie się do II RP, a myślenie w kategoriach homogenicznych, które powstały po 1944–1945 roku. Prawdopodobnie nie o konsekwencję tu chodzi, ale jestem ciekawy pana zdania. Jak pan ocenia reakcję narodu migrującego na to, co dzieje się na granicy z Białorusią?

Badania od dawna wskazywały, że w polskim społeczeństwie są duże pokłady uśpionych uprzedzeń etnicznych. Kiedy zadaje się podstawowe pytania mające na celu mierzenie poziomu uprzedzeń antysemickich: „Czy Żydzi mają za duży wpływ na media, finanse, politykę?”, to w Polsce spora grupa obywateli odpowiada, że tak. Jesteśmy w tej kwestii w europejskiej czołówce. Natomiast jeżeli zadamy pytanie w sposób otwarty, na zasadzie: „Jaka mniejszość etniczna ma w Polsce zbyt duży wpływ na media, finanse, politykę”, to tylko 3 procent odpowiada, że Żydzi. Trzeba wywołać temat, wtedy słuchacze się zgodzą. Oni sami nie widzą, że wierzą w ukryte spiski żydowskie.

To jest właśnie przykład tego uśpionego lęku. Polacy są narodem migrującym, a jednocześnie mają w sobie potencjał do ksenofobii, który oczywiście nie zawsze się realizuje. W momencie naszej chwały, w roku 1980 albo 1989… Czy myśli pan, że wtedy poziom uprzedzeń był dużo niższy niż teraz? Ludzie o pewnych uprzedzeniach także mogą robić wspaniałe rzeczy. Człowiek jest złożony. Chodzi o to, na co ukierunkowują go przywódcy. Obecna władza zohydza Polakom migrantów. Twierdzi, że są oni zoofilami, terrorystami. Przypuszczam, że jeżeli podobnie przedstawiać by inną grupę, na przykład duchownych rzymsko-katolickich, to po jakimś czasie odsetek osób mających złe zdanie o księżach by wzrósł. Jest do tego potencjał. Mamy w Polsce silną tradycję antyklerykalizmu.

Pomimo tego, że Polacy do dzisiaj pozostają niezwykle mobilnym narodem, że są emigrantami na milionową skalę? To nie ma żadnego znaczenia?

Doświadczenie migracji niekoniecznie powoduje większe zrozumienie dla innych migrantów. Może być tak, że Polacy w Wielkiej Brytanii czy Belgii konkurują z kolorowymi migrantami z innych krajów, którzy nie są dla nich takimi samymi ciężko pracującymi ludźmi, ale kimś pogardzanym, kto może im zabrać robotę. Z podobnego doświadczenia życiowego można wyciągać zupełnie przeciwstawne wnioski. A to, jakie wnioski są wyciągane, w dużej mierze zależy od tego, co mówią liderzy.

Można się jednak zastanawiać, czy gdyby społeczeństwo było bardziej autorefleksyjne, to nie wywierałoby większego nacisku na władzę. Jesteśmy narodem migrującym. To są doświadczenia rozpisane na pokolenia i w gruncie rzeczy, pomimo pracy historyków takich jak pan, nie ma śladów takiej pamięci zbiorowej, która wpływałaby na nasze postrzeganie siebie. 

Ślady pamięci są. Pytanie jest o to, kto je zdoła zmobilizować i w jaki sposób. Tak jak jest potencjał do nienawiści i pogardy względem osób o innym kolorze skóry, które w tym momencie szczękają zębami na granicy polsko-białoruskiej, jest też potencjał, może nawet większy, do solidarności i współczucia. Jest pytanie, kto skorzysta z okazji, żeby ten potencjał wykorzystać, a kto tę okazję prześpi.

Pan Mochnacki patrzy na współczesną Warszawę

12 grudnia 2021 roku na stronach rosyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych ukazało się ultimatum wobec Stanów Zjednoczonych i całego Zachodu. Dwa dni wcześniej zostało one przekazane stronie amerykańskiej. Istotą dokumentu jest cofnięcie zegara historii i przyznanie Rosji prawa do kształtowania polityki bezpieczeństwa europejskiego z pominięciem suwerenności państw powstałych po upadku ZSRR, a także państw członków NATO przyjętych po 1997 roku.

Moskwa żąda „bezwarunkowych gwarancji”

Nie wchodząc w głębszą analizę, wprowadzenie w życie postulatów Moskwy oznaczałoby wycofanie się USA i Zachodu z przemian, które zaczęły się 7 grudnia trzydzieści lat temu, w dawnej domenie Jagiellonów – miejscowości Wiskule na Białorusi, na wschodnich obrzeżach puszczy Białowieskiej. Wtedy to, w 1991 roku przywódcy republik Rosji Borys Jelcyn, Ukrainy Leonid Krawczuk i Białorusi Stanislau Szuszkiewicz (a zdalnie Kazachstanu Nursułtan Nazarbajew) podpisali akt rozwiązania ZSRR. Teraz Rosja żąda pozycji kosztem przemian, jakie dokonały się od tamtego czasu – przyznania jej monopolu na terenie byłych radzieckich republik (zakaz rozszerzenia NATO), finlandyzacji „nowych” członków Sojuszu Północnoatlantyckiego, wycofania z całej Europy broni nuklearnych średniego zasięgu przy zachowaniu swojego arsenału, co daje jej potężne narzędzie szantażu polityczno – wojskowego.

W corocznej sesji pytań i odpowiedzi prezydenta Putina, jak odbyła się parę dni po ujawnieniu dokumentu, przywódca FR nie tylko podtrzymał to stanowisko, ale jeszcze zaostrzył, przy okazji nazywając ultimatum „bezwarunkowymi gwarancjami”, co wzbogaciło język dyplomacji o nowy termin na określenia szantażu. Wszystko to odbywa się w sytuacji kiedy wokół granic Ukrainy Rosja zgromadziła ponad sto batalionowych grup bojowych, wciąż przerzucając i wzmacniając te siły kolejnymi elementami. Komunikat jest jasny: albo się podporządkujecie albo zaczyna się wojna z Ukrainą.

W tej sytuacji Biały Dom z jednej strony wspomina o „bezprecedensowych sankcjach” z drugiej strony podejmuje rękawicę i ogłasza początek negocjacji z Rosją na 12 stycznia 2022. W logice deeskalacyjnej Zachodu, póki jest szansa, póki jeszcze rosyjskie czołgi nie ryją ukraińskiego czarnoziemu – trzeba rozmawiać. USA przecież doskonale zdają sobie sprawę, że zgoda na warunki rosyjskie to oddanie bezpieczeństwa Europy w ręce Moskwy i wycofanie się Amerykanów z kontynentu. Ale przecież ultimatum nie zostało upublicznione, by o nim rozmawiać, zostało napisane tak, by się nie dało go zrealizować. To zabieg mający, zgodnie z wielowiekową rosyjską i radziecką praktyką, przebrać agresora w kostium ofiary, której nic innego nie pozostaje jak bronić się. Poprzez agresję na suwerenne państwo. To najpoważniejszy kryzys bezpieczeństwa w Europie, z jakim mieliśmy do czynienia od rozpadu ZSRR.

Spełnia się polski koszmar

Wydawałoby się, że w takim czasie polska polityka podporządkuje wszystkie swoje działania, wewnętrzne i zewnętrzne, konsolidacji swojego miejsca w systemie dotychczasowych sojuszy. Wobec takiego zagrożenia wszystkie inne sprawy muszą zejść na plan dalszy – przecież udana agresja na Ukrainę zmieniłaby radykalnie położenie Polski, byłaby koszmarem naszego bezpieczeństwa: Rosja, wasalizując Ukrainę, miałaby na całej długości wschodniej granicy Rzeczpospolitej możliwość uderzenia, co wymusiłoby zmianę wszystkich planów operacyjnych i Polski, i NATO. Nie mówiąc już o końcu całej Giedroyciowskiej doktryny zapobiegania odrodzeniu się moskiewskiego imperium, co było DNA naszej polityki przez trzy dekady.

Tymczasem dzieje się coś niezwykłego. W tych dniach, w tych tygodniach narastającego kryzysu, Polska zachowuje się dokładnie odwrotnie, jakby chciała potargać te dotychczasowe więzy, które dawały przynajmniej minimum gwarancji własnego bezpieczeństwa. Najpełniej wyraził to nieformalny rządowy portal „Wpolityce”, wymieniając w artykule „Czy te kilka decyzji z ostatnich dni oznacza ważną zmianę” działania władz w trakcie narastającego kryzysu na wschodzie. Wymieniając je z dumą i aprobatą. A więc: odebranie mniejszości niemieckiej dotacji i przekazanie jej rzekomej symetrycznej polonii w Niemczech, powołanie Instytutu Strat Wojennych oraz ustawę „lex TVN” uderzającą w amerykańskie przywiązanie do wolności prasy i swobody działania kapitału. Całość okraszona metaforą, że oto „Dawid zaczyna używać wielu proc na raz przeciw Goliatowi”.

Trzymając się tej metafory, można by dopowiedzieć, że to ślepy Dawid, strzelający kamieniami nie w Goliata, ale we własne wojska. Na kanwie wysypu podobnych absurdów warto ilustracyjnie wspomnieć jeszcze o wymianie wpisów na Twitterze między chargé d’affaires ambasady USA w Warszawie protestującym przeciw „lex TVN” a Januszem Kowalskim, prominentnym przedstawicielem koalicji Zjednoczonej Prawicy, z kręgu bliskich współpracowników ministra Zbigniewa Ziobry. W odpowiedzi amerykańskiemu dyplomacie Kowalski napisał: „Niech Pan już wyjedzie z Polski. I nie wraca”. Dla Departamentu Stanu to nie jest wybryk idioty, ale jeden z głosów rządzącej w Warszawie większości.

Na takim „polskim tle” będą się odbywały negocjacje 12 stycznia. Oczywiście, w strategicznym wymiarze, USA nie stać na pozostawianie Polski i innych krajów przyjętych do Sojuszu samych, ale nie mamy co liczyć na wysłuchanie jakiegokolwiek głosu z Warszawy po takich demonstracjach. Weto prezydenta Dudy do ustawy wymierzonej w TVN niewiele zmienia w istocie rzeczy – wrażenie obcości naszego kraju wobec kluczowych sojuszników nadal pozostaje. Wobec kryzysu Polska PiS-u w jakiś dziwny sposób uparła się, by pokazać twarz kompletnie niezrozumiałą dla polityków Zachodu.

Cynizm Kaczyńskiego zagraża bezpieczeństwu Polski

Wszystko to można skwitować, że rzecz idzie o utrzymanie większości przez Jarosława Kaczyńskiego, więc stąd cynizm zaspokajania najdzikszych wybryków jego koalicjantów. Ale sytuacja hazardu kontra bezpieczeństwo Polski to coś więcej niż skrajny cynizm i łaknienie utrzymania się u władzy.

To jest szaleństwo, chciałoby się powiedzieć. Ale już ktoś dawno temu to przewidział, zgłębił naturę odzywającej się raz na jakiś czas polskiej nieobliczalności, nagłego odwrotu od wszelkiej racjonalnej polityczności – zwykle w czasach przełomów i kryzysów. Zgłębił, bo sam siedział w tym po uszy. Maurycy Mochnacki, rewolucjonista, powstaniec 1830 roku i wielokrotnie ranny żołnierz, filozof polityki i świetny publicysta, napisał w czasie powstania listopadowego :

„We wszelkiem politycznem działaniu trzeba mieć jakąś zasadę, wyciągnioną z filozoficznych rozumowań. Tą zasadą w sprawie restauracji polskiego narodu jest jego przeszłość historyczna, której teraz żadną miarą, ani się wyrzec, ani w niepamięć puścić nie możemy. […] Czy prędzej, czy później wyjarzmimy się z pod obcej przemocy, zawsze Polska nasza przynajmniej z jednej strony, z jednego względu mieć będzie zakrwawione oblicze i współczesnych przerazi pochmurnem wejrzeniem politycznego upiora… Albowiem nowej nieimprowizujemy Polski, ale z grobu wywołujemy Ojczyznę…” [dziennik „Nowa Polska”, nr 22 z 26 stycznia 1931 roku].

W obliczu najpoważniejszego kryzysu naszego bezpieczeństwa, w Warszawie rządzą upiory, gotowe ojczyznę na powrót do grobu złożyć, bo nie mogą w swoim upiorstwie znieść jej fizycznego istnienia, istnienia wymagającego racjonalności, a nie szaleństwa umarłych udających żywych. Trzymając się poetyki jak z „Ballad i romansów”, czy raczej niezliczonych filmów o wampirach: czosnek i osikowe kołki pilnie potrzebne.

 

Nieodparty urok kuluarów, czyli nowy „Ring” Wagnera w Deutsche Oper Berlin

Monumentalny gmach berlińskiej Deutsche Oper z 1912 roku został zniszczony przez aliantów podczas nalotów w 1943 roku w tak znacznym stopniu, że po wojnie instytucja musiała przenieść się tymczasowo na scenę Theater des Westens. Powrót pod stary adres stał się możliwy dopiero 1961 roku, gdy na fundamentach starego gmachu wzniesiono nowy budynek projektu Fritza Bornemanna.

Fot. Materiały Prasowe

Nowy budynek do dzisiaj budzi mieszane uczucia – swoją formą architektoniczną i wystrojem niektórych nadal szokuje, a innych zachwyca. Wiele osób, podobnie jak w latach sześćdziesiątych Dietrich Fischer-Dieskau, w nieco kpiący sposób zastanawia się, co przedstawia rzeźba umieszczona na tle głównej fasady od Bismarckstrasse, niektórym brakuje złoceń typu rocaille i innych ozdób w stereotypowo „operowym stylu”. Tym ostatnim Berlin oferuje możliwość odwiedzenia konserwatywnej estetycznie Staatsoper, która przeszła niedawno głęboki i kosztowny remont (o którym pisaliśmy na łamach „KL”). Nawet jeśli obecny budynek Deutsche Oper Belin nie zachwyca oka wszystkich bywalców, to zdecydowanie zachwyca ucho, mieści bowiem w sobie jedną z najlepszych pod względem akustyki sal operowych, a orkiestra i chór DOB od lat reprezentują bardzo wysoki poziom wykonawczy.

Pierwszym spektaklem zagranym w na nowo wybudowanej scenie był „Don Giovanni” pod batutą Ferenca Fricsaya (o jego nagraniu z bardzo podobną obsadą pisaliśmy tutaj). Jesienią bieżącego roku minęło od tego zdarzenia sześćdziesiąt lat. Jubileusz ten postanowiono kilka lat temu uczcić nową inscenizacją Wagnerowskiego „Pierścienia Nibelunga”. Poprzednią, którą zwieńczono wykonaniem „Zmierzchu bogów” w październiku 1985 roku, wyreżyserował ówczesny dyrektor DOB Götz Friedrich. Ta inscenizacja przeszła do historii jako „Ring w tunelu czasu” – akcję opery ulokowano przy wejściu do wielkiej rury, tunelu, której zakończenie ginęło w odległej perspektywie. Pożegnanie z inscenizacją Friedricha nastąpiło w 2017 roku – przez 33 lata pozostawała ona wizją nowatorską i odkrywczą i za każdym razem przyciągała do DOB nadkomplet widzów; można powiedzieć, że zakończyła pewną epokę w historii DOB. Szybko pomyślano o zastąpieniu „Ringu” Friedricha nowym i wystawieniu go w zbliżającym się roku jubileuszowym. Mimo pandemii koronawirusa plan udało się zrealizować.

Fot. Materiały Prasowe

Portret sześćdziesięcioletniej DOB

Premiera „Zmierzchu bogów”, która odbyła się 17 października 2021, domknęła Wagnerowską tetralogię w reżyserii Stefana Herheima, a tym samym rozpoczęła erę „Ringu we foyer Deutsche Oper Berlin”, ponieważ reżyser odtworzył na scenie przestrzenie teatru, zajmowane podczas przerw przez publiczność. To zabieg przez bywalców DOB już w jakimś stopniu oswojony – niedawno, bo w 2013 roku Jan Bosse umieścił akcję „Rigoletta” Verdiego w dekoracjach odwzorowujących widownię. Herhaim znakomicie korzysta ze wszystkich dostępnych możliwości wyposażenia technicznego, a także z dużej przestrzeni scenicznej Deutsche Oper. Robi to nie dlatego, że po prostu może, ani dla skompensowania braku pomysłów (co regularnie obserwujemy na przykład w produkcjach Mariusza Trelińskiego), lecz topografię sceny i całą zaawansowaną maszynerię wykorzystuje do zbudowania sytuacji dramaturgicznych. Niektóre efekty teatralne, jakie udaje mu się osiągnąć, są zadziwiające. Herheim jest tu w pierwszej kolejności reżyserem sceny, a ludzie ją obsługujący pozostają cichymi bohaterami jego nowej inscenizacji. Jest to zatem Ring będący w jakimś metaforycznym sensie portretem sześćdziesięcioletniej DOB.

Fot. Materiały Prasowe

Popis wagnerowskiego śpiewania

Muzyczny ciężar spektaklu spadł na dyrygenta – Donalda Runniclesa, który potrafi świetnie partnerować solistom. Tu miał utrudnione zadanie z powodu zbiegu kilku okoliczności, które nie były całkiem nie do przewidzenia. W roli Hagena został niefortunnie obsadzony Gidon Saks – śpiewak może i potrafi być demoniczny, ale jest raczej niewystarczająco dynamiczny wokalnie, przeforsował więc głos w trakcie prób i na premierze był zupełnie nie w formie. W kolejnych spektaklach partię Hagena powierzono Albertowi Persendorferowi, co od początku byłoby lepszym pomysłem.

Nina Stemme znakomicie zna rolę Brunhildy, w końcu wykonuje ją od lat, co zdecydowanie ujawnia się w brzmieniu jej głosu. Nie można jednak odmówić jej dobrej kondycji fizycznej ani przecenić umiejętności kreowania wyrazu i budowania napięcia dramaturgicznego. Zygfryd w wykonaniu Claya Hilleya wydawał się mało bohaterski, zwłaszcza w zestawieniu ze Stemme, i poważnie utrudnił Ranniclesowi zadanie, ponieważ znacznie ograniczył mu korzystanie z możliwości dynamicznych orkiestry. Nie do końca trafnie obsadzono też córy Renu – obok świetnie śpiewających Karis Tucker i Anny Łapkowskiej (obie wraz z Aile Asszonyi wystąpiły także jako Norny) do zespołu wybrano także Meechot Marrero, która nie poradziła sobie z trudnym śpiewem zespołowym i nadmiernie forsowała głos.

Fot. Materiały Prasowe

Od strony wokalnej „Zmierzch” należał do Okki von der Damerau, której powierzono rolę Waltrauty. Scena z jej udziałem była popisem wagnerowskiego śpiewania – połączenia siły głosu z plastycznością i siłą wyrazu uzupełnionymi o grę aktorską. Ponadto występująca w tej samej scenie Stemme dostała jakby zastrzyk energii i w towarzystwie Damerau głębiej weszła w rolę, dzięki czemu obu udało się wykreować poruszający dialog.

Na nowy „Zmierzch” w Deutsche Oper warto iść choćby tylko dla tej jednej sceny w wykonaniu Damerau, podobnie, jak w „Złocie Renu” warto usłyszeć Thomasa Blondelle w roli Logego – to postać naprawdę spektakularnie wykreowana środkami wokalnymi i aktorskimi. (W „Złocie” sztuką wagnerowskiego śpiewu popisały się również Judit Kutasi w roli Erdy oraz Annika Schlicht jako Fryka.)

Całościowe podsumowanie nowej inscenizacji „Pierścienia Nibeluga”, w której poza wspomnianymi efektami teatralnymi krzyżują się różne ścieżki interpretacyjne i stapiają konwencje, wymaga pewnego dystansu. Z pewnością przyjdzie na nie czas, bo prawdopodobnie inscenizacja ta zostanie z nami na lata, a najbliższa okazja zobaczenia całości i próby skonfrontowania się z nią będzie miała miejsce na początku stycznia 2022 roku; będzie to trzecie i ostatnie w tym sezonie wykonanie całości cyklu.

 

Opera:

„Zmierzch bogów” („Götterdämmerung”)

Muzyka i libretto: Ryszard Wagner

Dyrygent: Donald Runnicles

Soliści: Okka von der Damerau, Clay Hilley, Nina Stemme, Thomas Lehman, Jürgen Linn, Gidon Saks, Aile Asszonyi, Anna Łapkowskaja (Anna Lapkovskaja), Karis Tucker, Meechot Marrero

Dyrygent chóru: Jeremy Bines

Chór i Orkiestra Deutsche Oper Berlin

Premiera: 17 października 2021 roku

Wyjątkowo smutne święta

Szanowni Państwo!

Trudno tak po prostu cieszyć się świętami wieńczącymi 2021 rok. Świąteczna sielanka i swawolna konsumpcja mogą wydawać się niestosowne w obliczu tak wielu trudnych spraw, których ostatnio wszyscy doświadczamy. Mamy chyba więcej powodów do smutku i lęku niż do beztroskiej radości.

Wprawdzie w polskie święta zawsze była wpisana pewna melancholia, może dlatego, że zaczynamy je od Wigilii, czyli od wieczoru wypełnionego kameralną atmosferą oczekiwania na właściwe świętowanie. Rodzinny charakter tych dni sprawia, że nauczyliśmy się smucić losem tych, którzy nie mieszczą się w wizji szczęśliwej rodziny przy stole. Współczujemy samotnym, pokrzywdzonym, którzy nie mają z kim usiąść do stołu albo nawet nie mają domu, w którym mogliby go ustawić. Do tego nastroju towarzyszącej nam zwykle troski przystosowane są nawet wyciskające łzy świąteczne reklamy.

Jednak w tym roku do pakietu znajomych smutków dochodzą kolejne. Dotykające wszystkich, realne, a nie tylko metafizyczne powody do żalu i lęku.

Continue reading

Kolorowa polska szarość

Na zdjęciu Krzysztof Story ze swoją książką

Przy ulicy Cichej 3 mieszkają Basia, Agata, Grzesiek, Halina, Ryszard, Matka Polka, K+M+B… Cichą da się odnaleźć w niemal każdej polskiej miejscowości. Ciche bywają różne – wiejskie, miejskie, eleganckie, przaśne, zaniedbane, przytulne… O ich mieszkańcach, reprezentantach szerokiego przekroju polskiego społeczeństwa, jest cicho właśnie. Nikt o nich nie pisze, nie robi o nich reportaży, filmów, nikt nie próbuje robić im zdjęć, nikt nie słucha ich historii. I to postanowił zmienić Krzysztof Story, wybierając się w podróż rowerem po Polsce i pukając do drzwi przy ulicy „Cichej” pod numerem 3. W Opolu, Częstochowie, Kutnie, Biłgoraju, Pacanowie, Warszawie… Rozmawiając z ludźmi, a raczej słuchając ich opowieści. Czasami niespiesznie, przy herbacie, innym razem w biegu, przystając pod linką z praniem na podwórku czy pochylając się nad reperowanym pojazdem w garażu.

Na początku swojej reporterskiej wyprawy Story przygotował, jak sam mówi, „zestaw dużych pytań”, który szybko okazał się nieprzydatny. Ani głębokie tematy ani żaden schemat nie sprawdziłby się w tym eksperymencie. Każde drzwi pod adresem Cicha 3 kryły swój unikalny mikrokosmos. Rola autora została w naturalny sposób ograniczona do katalizatora rozmowy. I uważnego słuchacza. Temat przychodził sam, od gospodarzy. Opowiadali o rodzinie, zdrowiu, pracy, remontach, alkoholu, papugach, Bogu, schizofrenii, pieniądzach, wspomnieniach, marzeniach, polityce, historii czy cenie tucznika… O wszystkim i o niczym. O tym, co dla nich ważne, a o czym mało kto chce słuchać.

Fot. Krzysztof Story

Taka na przykład Baśka z Pacanowa (co mieszka niedaleko Centrum Bajki im. Koziołka Matołka i głośno beczy z ukrycia, gdy jej dom mijają szkolne wycieczki) – jest po siedemdziesiątce, ale ma „młodą duszę”. Wszyscy w okolicy ją lubią, ma sporo młodsze od siebie przyjaciółki. I dwie papugi. Zimą kiepsko, bo jej chatka (nazwana w książce „Łupinką”) jest skromna i nieszczelna. Ale o przeprowadzce nawet myśleć nie chce – woli marznąć, ale na swoim. Jedyne zdjęcie w książce – okładkowe – pochodzi właśnie z Łupinki.

Albo Magda i Adam, młode małżeństwo z Warszawy. Poznali się przez portal randkowy dla osób wierzących. Żyją szczęśliwie w swoim własnym „strumieniu łaski”. Córki wychowują na premiera i ministra finansów. Mają boski plan na życie.

Natomiast Piątków spod Cichej 3 jest dwóch – Ryszard z Sosnowca i Mariusz z Piły. Nie znają się. Obaj wędkują.

Fot. Krzysztof Story

Zaskakujące, że w zdecydowanej większości domownicy nie mieli problemu z ugoszczeniem młodego reportera, który bez zapowiedzi i bez konkretnego scenariusza po prostu „wpadł pogadać”. 84 spośród 150 drzwi, przed którymi stanął Story, otwarto. 106 osób otworzyło się przed nieznajomym i podzieliło nieraz bardzo intymnymi historiami. Różnobarwnymi. Wielu z nich twierdziło wprawdzie, że nie ma czego opowiadać. Potrzebowali „rozbiegu”, oswojenia się z niespodziewaną sytuacją. Zazwyczaj po kilku minutach przekonywali się, że gość naprawdę się nimi interesuje, naprawdę ich słucha. Wielu przyznawało, że dawno nikt nie poświęcił im tyle uwagi.

Zastanawiało mnie, czy reportaż Storego można uznać za reprezentatywny przekrój polskiego społeczeństwa. Jak pisze autor, „ludzi z Cichej nie łączy nic poza tą książką” i przywiązaniem (lub tęsknotą) do „domu”. Nie umie podać recepty na Polskę i Polaków. Chyba poza jednym wnioskiem: wszechobecna szarówka jest efektem mieszaniny wielu różnych kolorów, odcieni, niuansów i kontrastów. I jeszcze – że Polska da się lubić.

O to, czy naprawdę nie ma innego wspólnego mianownika, zapytałam w rozmowie.

***

Agnieszka Sawala: Chciałam cię zapytać, dlaczego nie nazwałeś książki po prostu „Cicha 3”, ale ostatnie zdanie książki, w którym wyjawiasz, że żadna z ulic Cichych nie była Cichą, jest już po części odpowiedzią.

Krzysztof Story: Prawdziwa nazwa ulicy jest inna. Nie chciałem naruszać prywatności moich bohaterów. Wiesz, zastałem ich w pewnej migawce ich życia, nie zawsze w najlepszym jego momencie. Nie zamierzałem tego uwieczniać z podaniem wszystkich danych.

Ale nazwa ulicy, którą odwiedzałeś, zawsze była ta sama?

Tak, taką przyjąłem metodę. Zgadzał się też numer – to zawsze była trójka. Ale od początku myślałem o tej ulicy jako o „Cichej”. Chciałem wysłuchać historii, które nie są słuchane przez nikogo innego i które rzadko spotyka się w mediach.

Myślisz, że to właśnie dlatego ludzie tak chętnie o sobie opowiadali?

Jeździłaś dużo autostopem?

Niedużo, ale faktycznie – łatwiej się rozmawia z obcymi na wszystkie tematy.

Ja miałem kilka razy w życiu taki moment, że kierowca, którego dopiero co poznałem, zaczął mi się zwierzać ze swoich problemów małżeńskich. Jeszcze inny rozpłakał się po pięciu minutach wspólnej jazdy, bo nie odnajdywał się jako ojciec. Po prostu potrzebował się komuś wygadać. I z takich doświadczeń wziął się pomysł odwiedzania ludzi, oferowania im uwagi, wysłuchania ich historii. Takie podejście sprawdzało się niemal za każdym razem. Gdy moi rozmówcy orientowali się, że mnie naprawdę obchodzi to, co mówią, chętnie się otwierali.

Fot. Krzysztof Story

Przywiązałeś się do tych ludzi?

Do jednych bardziej, do innych mniej… Do pani Basi z Pacanowa chyba najbardziej. Tylko z nią spotkałem się ponownie. Cudowna historia – rozpłakała się na mój widok, wyprzytulała za wszystkie czasy…

Ale większość historii wydaje mi się smutna. Albo raczej nostalgiczna, „kiedyś było lepiej”. I w tle ta szaropolskość.

Gdy starszy człowiek ci mówi, że kiedyś było lepiej, to jeszcze nie oznacza, że mu teraz źle. Często po prostu tęskni za młodością, dzieciństwem. Myślę, że to nie jest ani smutne, ani polskie. Po prostu naturalne. Ale „szaropolskość” faktycznie wybija z każdego kąta. Właśnie na tle tej szarości niektórzy ludzie – taka Basia czy taki Mundek – są jak wielkie, jasne światło! Jak kolorowe arcydzieła.

Zastanawia mnie, czy zaobserwowałeś różnice między bohaterami z zabitej dechami wschodniej wsi a tymi z wielkiego miasta?

Napisz koniecznie, że ja się nie zgadzam na dodawanie określenia „wschodniej”. Nie cierpię podziału na Polskę A i B. Wierz mi, zjeździłem ten kraj i naprawdę, wioski „zabite dechami” są wszędzie i bywają wspanialsze niż wielkie metropolie. Tak jest zresztą na całym świecie. Ale prawdą jest, że miasto i wieś inaczej kształtują ludzi i ich życie. To, gdzie żyjemy, ma na nas ogromny wpływ.

Fot. Krzysztof Story

A słynna polska gościnność? Też się nie różni na wschodzie i na zachodzie?

Różnica jest w technologii i dekoracjach. Domofon zabija gościnność. Domofony były pierwszym wrogiem tej podróży. Drugim, ale znacznie mniej szkodliwym – szczekające wiejskie psy. Ale z nimi można negocjować, z domofonem nie.

Patrząc na wydarzenia na wschodniej granicy, zadaję sobie pytanie, w którym momencie nasza gościnność się kończy… Ciebie przyjmowano serdecznie, wiedząc, że posiedzisz chwilę i sobie pójdziesz.

Tak, taka gościnność jest najłatwiejsza. Ale to nie znaczy, że nie stać nas na trudniejszą. Popatrz, oprócz przekazu rządowego docierają do nas informacje o niesamowitym zaangażowaniu NGO-sów, medyków, zwykłych ludzi, mieszkańców strefy stanu wyjątkowego, którzy pomagają potrzebującym. Nie czuję się upoważniony, by oceniać, czy to jest wystarczająca gościnność, żaden ze mnie sędzia. Ale widzę jej dużo.

W ogóle widzisz dużo dobrego. Mimo wszystko czujesz się „stąd”. Czuć u ciebie sentyment do Polski.

Ale nie zawsze tak było. Ten projekt pomógł mi ten kraj polubić i przyjąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. To nie tak, że kocham wszystko, co polskie. Raczej rozumiem i czuję przywiązanie.

Jak w dojrzałym związku – nie wszystko lubisz, ale akceptujesz. Chyba że się z czymś bardzo nie zgadzasz?

Jako dziennikarz mam poczucie pewnej sprawczości, choć bardzo ograniczonej. To duży komfort. Ale na ludzkie historie, nie ogólne zjawiska społeczne czy polityczne, nauczyłem się patrzeć z życzliwością. Moi bohaterowie nie są idealni, mają swoje wady i słabości. Ale przecież ja też!

Rozmawialiśmy kiedyś o patriotyzmie, pamiętasz? Czy to twoje podejście do Polski i Polaków to właśnie jest patriotyzm?

Z tym słowem stało się coś niedobrego. Dla niektórych środowisk to wstyd, gdy ktoś mówi, że jest patriotą. Ja czuję się patriotą.

Wrócisz na Cichą 3?

Nie. Zostawiam ją samą sobie. Wiem, że znakomicie sobie poradzi.

Dziękuję za rozmowę. 

 

Książka:

Krzysztof Story, „Stąd. 150 drzwi pod jednym adresem”, Wydawnictwo Kontynenty, Warszawa 2021.

Czterdzieści wieków patrzy na nas, proszę wycieczki. O „Poczcie faraonów” Bogusława Kwiatkowskiego

Pierwsze wydanie „Pocztu faraonów” Bogusława Kwiatkowskiego wyszło w 1998 roku i miało objętość 224 stron, drugie (a pierwsze w Iskrach), z roku 2002, miało ich natomiast 987. Teraz wznowiono je uzupełnione do liczby 1155 stron. Cokolwiek by mówić o dziele, jedno jest pewne – autor nie spoczywa na laurach. W najnowszej edycji mamy więc wzmianki nawet o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy, bo chociaż faraonowie panowali bardzo dawno temu, to ich losy pośmiertne rozgrywają się do dziś, realizując w pewnym sensie żywione przez Egipcjan pragnienie życia wiecznego – ale nie ma pewności, czy w taki sposób, jakiego oni by sobie życzyli. Zatem 3 kwietnia 2021 roku władze egipskie zorganizowały z dużym hukiem medialnym Złotą Paradę Faraonów, w trakcie której dwadzieścia dwie mumie władców i władczyń starożytnych, wśród nich Hatszepsut, Amenhotepa III i Ramzesa II, przeniesiono z Muzeum Egipskiego przy kairskim placu Tahrir do nowego Narodowego Muzeum Cywilizacji Egipskiej w Fustacie (który niegdyś był pierwszą stolicą muzułmańskiego Egiptu, obecnie zaś stanowi część metropolii kairskiej). Były iluminacje, fanfary, grupy rekonstrukcyjne i transmisja na YouTubie. Polityczno-propagandowe użytkowanie przeszłości nie zna różnic geograficznych i kulturowych. Aż strach pomyśleć, co moglibyśmy oglądać, gdyby obyczaj mumifikowania władców istniał też w Europie. Powróćmy jednak do książki.

Oprócz „Pocztu faraonów” jest w Polsce obecny również „Leksykon faraonów”, będący tłumaczeniem pracy niemieckiego egiptologa Thomasa Schneidera. Publikacje te, chociaż, sądząc po tytułach, powinny być ze sobą niemal tożsame, są jednak nader odmienne w stylu i treści. Autor niemiecki rzetelnie i oschle przytacza surowe fakty i hipotezy. Autor polski tworzy panoramiczny, a nawet kalejdoskopowy obraz, w którym fakty mieszają się co chwila z domysłami, a sekwencje zdarzeń ustalone przez pokolenia egiptologów uzupełniane są na wpół fabularnymi wstawkami mającymi dopełnić wizję dziejów cywilizacji egipskiej ze szczególnym uwzględnieniem biografii jej władców w ciągu trzech tysięcy lat jej trwania „od Narmera do Kleopatry”, by posłużyć się tytułem jeszcze innej syntezy tego tematu, tym razem francuskiej.

Tytuł tej książki jest trochę mylący. Właściwie jest to bowiem nie tyle opis postaci i losów władców egipskich, ile zarys historii starożytnego Egiptu i rozwoju wiedzy o nim, ułożony według kolejności imion tych władców. Wiele można w tej książce przeczytać o historii odkryć egiptologicznych i przednaukowych eksploracji piramid i grobów, wiele o mumiach królów i królowych, o których autor rozpisuje się niekiedy z dość drastycznymi szczegółami, kiedy indziej zaś – z nieco groteskowymi. Z efektami groteskowymi mamy do czynienia zwłaszcza tam, gdzie niemal utożsamia się aktualny stan mumii ze stanem żywych osób, wskutek czego możemy dowiedzieć się na przykład, że Tutmozis II był „mizerotą” [s. 437]. Zauważmy przy tym, że trudno byłoby sobie wyobrazić historię jakiegokolwiek innego kraju czy cywilizacji pisaną w taki sposób, że dzieje samego kraju przeplatałyby się nieustannie z dziejami odkryć dotyczących tych dziejów. „Starożytny Egipt” jest dla nas natomiast nierozerwalnie związany z tropieniem i śladów, które po nim zostały, oraz z próbami ich zrozumienia. Jednym z istotniejszych elementów wiedzy ludzi nowoczesnych o tej cywilizacji jest właśnie wiedza o nabywaniu tej wiedzy.

Autor „Pocztu faraonów” pisze z zacięciem i bez zacinania się. Wypada jednak przy okazji wznowienia tej skądinąd bardzo pożytecznej książki powtórzyć pewne wątpliwości recenzentów jej poprzedniego wydania.

Spory niepokój wzbudza już choćby absolutna precyzja datowania poszczególnych panowań. Skąd autor bierze pewność, że pierwszy faraon zjednoczonego Egiptu, Narmer-Menes, wstąpił na tron w 3032 roku p.n.e.? W jaki sposób udało mu się wyznaczyć dokładne daty roczne panowania wszystkich jego następców? W nowoczesnej egiptologii od czasów jej powstania, czyli od przeszło dwustu lat, nie ustaje debata na temat datacji nie tylko poszczególnych panowań, ale całych dynastii egipskich, przy czym różnice w wynikach przedstawianych przez różnych badaczy sięgają niemal stu lat, a w odniesieniu do najwcześniejszych władców znacznie przekraczają interwał stulecia. To tak, jak gdyby historycy na przykład z XLIX wieku zastawiali się, czy Lech Wałęsa żył około 1900, czy też około 2100 roku. Wiedza nasza wciąż jest krucha, nawet ta, którą udało się zgromadzić o najsławniejszych faraonach. Niegdyś sądzono, że Tutanchamon był bratem Echnatona, obecnie zaś przeważa pogląd, że był jego synem, ale nadal nie mamy co do tego stuprocentowej pewności. Jednak autor „Pocztu”, nie zważając na te komplikacje, umieszcza dokładne roczne daty panowania wszystkich władców Egiptu, również tych, o których sam pisze, że uczeni nie są zgodni nawet co do tego, w jakim porządku następowali po sobie, nie mówiąc o datowaniu ich z dokładnością do jednego roku.

Inną cechą tej książki, która nieco detonuje czytelnika, jest dość swobodne podejście autora do konstruowania spójnej narracji. Na przykład na stronie 180 mamy wzmiankę o pewnym średniowiecznym władcy islamskim, który postanowił zniszczyć piramidy w Gizie i rozpoczął owo zbożne dzieło od piramidy Mykerinosa. Kwiatkowski podsumowuje te wysiłki, pisząc: „Po ośmiu miesiącach niewolniczej pracy robotnicy kalifa zdołali jedynie wybić ledwie widoczną z dołu dziurę [w ścianie piramidy]”. Ale w następnym akapicie czytamy: „Do dziś w północnej ścianie budowli widać wyraźnie głębokie wyrwy wykonane przez Arabów”. Trudno nie zauważyć, że te zdania przeczą sobie nawzajem. Na stronie 287, pisząc o półlegendarnej królowej Nitokris, autor przytacza to, co zrelacjonował na jej temat Herodot, zaś dwie strony dalej wspomina o młodzieńczym opowiadaniu Tennessee Williamsa poświęconym tej władczyni, ale nie zauważa, że Williams zapożyczył (delikatnie mówiąc) pomysł na to opowiadanie właśnie od Herodota. Na stronie 282 mamy najpierw relację o liście napisanym przez ośmioletniego faraona Pepi II, potem jeden akapit o eksploracji wybrzeży Morza Czerwonego za czasów tego władcy, kolejny zaś akapit zaczyna się od słów: „Długie panowanie Pepiego II zbliżało się ku końcowi. Zgrzybiały faraon zamknięty w swoim pałacu nic już nie znaczył […]”. Pomijając kwestię, skąd autor wie, że Pepi II pod koniec panowania był „zamknięty w swoim pałacu” i „nic już nie znaczył”, można się zdziwić niemal surrealistyczną klamrą, w jakiej zamknięto to panowanie. Niezamierzenie komiczny efekt tego skrótu jest jeszcze mocniejszy, kiedy weźmiemy pod uwagę, że Pepiego II uważano niegdyś za jednego z najdłużej panujących władców w historii ludzkości (nie da się i w jego przypadku ustalić precyzyjnie dat, ale pewne jest, że został faraonem jako kilkuletnie dziecko, a nie jest wykluczone, że żył przeszło dziewięćdziesiąt lat).

Takich niekonsekwencji, sprzeczności i nie do końca udanych konstrukcji stylistycznych oraz narracyjnych jest w „Poczcie faraonów” niemało. Ale nawet z zastrzeżeniami wobec nich wypada uznać tę książkę za przykład popularyzacji nauki w dobrym gatunku, o rząd, i to niejeden, wielkości lepszej od pstrokatych książeczek o starożytnym Egipcie utrzymanych w poetyce filmów grozy czy plastikowego imaginarium współczesnych seriali pseudohistorycznych. Prezentowana jest w niej duża ilość konkretnych informacji zaczerpniętych z literatury fachowej, chociaż bez żadnych przypisów, nawet bez lokalizacji cytatów, co jest poważnym uchybieniem warsztatowym. Ale znów – można uznać, że balast aparatu naukowego odstraszyłby wielu odbiorców, a ci, którzy potrzebują wiedzy ściśle akademickiej, i tak wiedzą, jak tę wiedzę odnaleźć.

Ogólnie rzecz biorąc, jest to książka napisana stylem bardzo podobnym do stylu uprawianego niegdyś przez Aleksandra Krawczuka w jego książkach o historii antyku grecko-rzymskiego, które w Polsce Ludowej były bestsellerami sprzedawanymi niekiedy spod lady. Wyraźna jest w niej chęć stworzenia wciągającej narracji – silniejsza, i to o wiele, od chęci zbudowania rzetelnej struktury wiedzy. Jej autor konsekwentnie zachowuje manierę przewodnika oprowadzającego grupę wycieczkową po zabytkach. Jego priorytetem jest – być interesującym.

A jest się czym interesować. Spośród najstarszych cywilizacji ludzkich chyba żadna nie pozostawiła śladów robiących tak wielkie wrażenie, jak egipska. Kim byli ludzie, którzy stworzyli te przedmioty? Jak przeżywali swoją rzeczywistość? Jak o niej myśleli? Trudno nie zadać sobie takich pytań, patrząc na przykład na diorytowy posąg Chefrena odnaleziony w jego piramidzie. Przy czym Egipcjanie mieli znacznie więcej szczęścia historycznego niż wiele innych kultur. W 1520 roku Albrecht Dürer pojechał do Brukseli, aby zobaczyć skarby azteckie przywiezione do Europy przez Hernána Cortésa po unicestwieniu przez jego ekspedycję państwa Montezumy II. O tym, jakie wrażenie musiały na nim zrobić, świadczy zapis w jego notatniku: „Nigdy dotąd w moim życiu nie widziałem niczego, co by ucieszyło moje serce tak, jak te rzeczy, ujrzałem bowiem między nimi cudowne dzieła sztuki i zdumiewałem się subtelnym talentem ludzi w obcych krajach. Naprawdę nie mogę wysłowić swoich myśli”. Z obiektów, które oglądał twórca „Melancholii”, nie zachował się ani jeden – zostały przetopione na kruszec albo rozgrabione. Dzieła Egipcjan także spotkał ten los – warto może przypomnieć, że sława Tutanchamona bierze się głównie stąd, iż jego grób jest jedynym znanym dziś egipskim grobowcem królewskim, który nie został obrabowany jeszcze w starożytności, a jego wyposażenie zachowało się praktycznie nietknięte – ale rabusie z dawnych epok nie byli aż tak konsekwentni, jak nowocześni Europejczycy.

 

Książka:

Bogusław Kwiatkowski, „Poczet faraonów. Życie, legenda, odkrycia”, wydanie II uzupełnione, Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2021.

Smutek nas uratuje

Katarzyna Skrzydłowska-Kalukn: W polskie święta wpisany jest smutek. Skąd on się w nas bierze?

Tomasz Stawiszyński: To ciekawe, bo idea czasu świętego, sięgająca archaicznych kultur, ma nas właśnie wyprowadzić z szaleńczego, chaotycznego rytmu codzienności, ukoić, dać poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Stąd między innymi instalowanie węzłowych świąt w czasie zmiany pór roku. Święta mają za zadanie włączać ludzkie życie w rytm świata natury. Oczywiście, religie dorabiają do tego także rozmaite uzasadnienia teologiczne. Ale święta to zawsze moment, w którym wychodzimy ze zmienności do czegoś stałego. Bóg się rodzi co roku, co roku zmartwychwstaje. Przynosi to ukojenie nam, ludziom żyjącym od narodzin do śmierci, bo w czasie świętym wszystko się odtwarza na nowo i nigdy nie przemija. W samej idei świąt jest więc raczej coś ekstatycznego, radosnego, zwłaszcza w świętach chrześcijańskich.

Może w krajach, w których nie obchodzi się Wigilii. U nas owszem, są prezenty, lampki, ale myślimy też o ciemnym i zimnym świecie zewnętrznym, współczujemy tym, którzy są samotni i nieszczęśliwi. Z myślą o tych, którzy nie mają domu, kolacji, szykujemy dodatkowy talerz. Mamy smutne kolędy, nawet reklamy świąteczne wyciskają łzy. 

Rzeczywiście, bywa, że w Polsce świętom towarzyszy aura melancholii i smutku. Może dlatego, że panuje u nas familijny kult, w myśl którego rodzina jest najważniejsza i idealna, a jakiekolwiek jej naruszenie to moralna przewina. Tymczasem realia funkcjonowania polskich rodzin są często trudne, pełne wzajemnych pretensji, przemocy. Relacje na co dzień są niekiedy czysto formalne, powierzchniowe. Moment siadania razem, kiedy nie można już mieć wymówek, żeby się nie zobaczyć i nie porozmawiać, wymusza konfrontację. To jest dla wielu osób koszmarne doświadczenie. Nie mówiąc już o tych z nas, którzy pochodzą z patologicznych, przemocowych domów. Tym osobom często święta kojarzą się jak najgorzej.

Teraz świętami trudniej się cieszyć z trzech dodatkowych powodów. Pierwszy to oczywiste skojarzenie talerza dla przybysza z ludźmi, którzy nie zostali wpuszczeni, tylko przepchnięci przez drut na granicy. Czcimy nowonarodzonego Jezusa w stajence, wyobrażonego, bo przecież on teraz w tym sianie nie leży, a tam w ciemnym lesie marzną prawdziwe dzieci i ich rodzice. Jednak ciekawe, dlaczego porusza nas akurat to? Tyle jest przecież nieszczęść na świecie.

Też zadaję sobie to pytanie: czy mamy większą moralną obligację do przejmowania się losem uchodźców na granicy polsko-białoruskiej niż na przykład ludźmi w Burundi czy Somalii, najbiedniejszych krajach na świecie, albo w jakimkolwiek innym kraju, w którym ludzie umierają z głodu albo od wojny? Czy też działa tu po prostu znana i opisana heurystyka: przejmujemy się bardziej tym, co się dzieje w polu naszego widzenia? Zarazem trzeba pamiętać, że smutek z powodu sytuacji na granicy dotyka tylko niektórych. Duża część społeczeństwa nie będzie przejmować się ludźmi obcymi, z innego kraju, z innej kultury, bo czuje, że ma własne problemy i troski. Im też jest ciężko, też borykają się z przeciwnościami losu. Raczej więc będą się cieszyć poczuciem bezpieczeństwa w swoim domu, dzięki temu, że nasze granice są świetnie chronione – zgodnie z tym, co podpowiada rządowy przekaz.

Ale co z tą moralną obligacją do przejmowania się losem uchodźców na naszej granicy? Może czujemy ją dlatego, że tu realnie możemy coś zrobić?

Nie jestem pewien, czy mamy tu wyższe sprawstwo niż gdzie indziej. Myślę – choć to może zabrzmi dla niektórych ekstrawagancko – że tak naprawdę więcej dzisiaj możemy zrobić dla ludzi w Afryce. Organizacje pomocowe i media nie mają tam zakazu wjazdu.

Tu możemy chociaż ugotować zupę.

Tam możemy wysyłać pieniądze albo zaciągnąć się do misji humanitarnej i mieć większy dostęp do cierpiących ludzi niż do tych na naszej granicy, otoczonych wojskowym kordonem. Jest to upiorne, nawiasem mówiąc.

Nie uważam, że nie należy pomagać ludziom na granicy, wręcz przeciwnie. Pamiętajmy jednak przy tym, że żyjemy dziś w kulcie indywidualnego sprawstwa. Trudno nam się konfrontować z jakąkolwiek bezradnością, także z bezradnością wobec tej kwestii. Automatycznie bierzemy więc za nią odpowiedzialność. To bardzo szlachetny odruch, co nie zmienia faktu, że mało kto może tu realnie coś zdziałać. Jest to sytuacja będąca efektem gry interesów potężnych sił polityczno-ekonomicznych. I to te wielkie podmioty rozdają tu karty, od początku do końca.

W ogóle dla mnie ta historia to jakaś mroczna epifania. Odsłania się w niej ciemny aspekt rzeczywistości, którego na co dzień nie widzimy, a może po prostu ignorujemy. Da się go ująć tak: wobec potężnych interesów geopolitycznych, jednostka się nie liczy. W kontekście naszego głębokiego przekonania, że żyjemy w cywilizowanym świecie, w kontekście panującej dookoła narracji o wartościach, demokracji i prawach człowieka, ujrzenie czegoś takiego na własne oczy – a my to właśnie na granicy widzimy – jest po prostu przerażające. Dotąd mogliśmy myśleć, że taka logika – jednostka jest niczym – obowiązuje, bo ja wiem, w Birmie albo Erytrei, gdzieś daleko, ale nie u nas. Dzisiaj już się nie da tak myśleć.

Właśnie o to chodzi, że tamten świat nie przestrzega reguł, które my postanowiliśmy przestrzegać. Mamy nasze wielkie europejskie wartości, tymczasem państwo w swym majestacie przyczynia się do śmierci na bagnach, do zagubienia dziecka w lesie. Dlatego nas to boli. 

Musimy pamiętać, że to, co tam się dzieje, jest realizacją polityki Unii Europejskiej, nie tylko Polski. Kolejna rzecz, której warto nie unikać, gdy się o tym rozmawia, to świadomość, że obrona granicy jest koniecznością. Nie można granic otworzyć na oścież, nie robi tak żadne państwo, to czysta utopia. Można jednak zachowywać się humanitarnie, minimalizować straty – i tego przede wszystkim należy się domagać. Mamy tu więc Rosję i Białoruś ewidentnie nastawione na destabilizację Unii, które celowo używają do tego celu żywych ludzi. Mamy imperatyw obrony granic. Mamy polski rząd, który robi tam, co chce, bez żadnej zewnętrznej kontroli. I mamy tych ludzi, którzy znaleźli się w jakimś skrajnie tragicznym położeniu. Kiedy myślę o jednej z najgorszych perspektyw, z której można dziś popatrzeć na świat, natychmiast przychodzi mi do głowy Podlasie. Tam widać jak na dłoni to, o czym wcześniej wspomniałem: jednostka się nie liczy, ludzkie życie się nie liczy, liczą się wielkie polityczne interesy.

Doświadczasz tego tym mocniej, że ta jednostka jest u bram Unii Europejskiej.

Tak jakby pewne prawa, wartości, reguły, o których powiada się, że są uniwersalne, zaczynały obowiązywać dopiero po drugiej stronie ulicy albo po drugiej stronie rzeki. A nawet i tam nie do końca, bo ludzie, którym uda się przedostać na tę stronę – jak się dowiadujemy – bywają przepychani z powrotem.

Jeszcze na początku września, kiedy kryzys na granicy dopiero się rozpoczynał, zrobiłem o tym jeden z „Kwadransów Filozofa”. Miał tytuł „Krótki kurs tragizmu”. Mówiłem tam mniej więcej to samo, co tobie teraz. Natomiast bez rewolucji politycznej nie widzę żadnych szans na zmianę tej sytuacji. Władza gra o swoje stawki, przedstawia narracje, które podobają się jej elektoratowi. I nie cofnie się ani o krok, bo może ją to zbyt wiele kosztować.

Nie zgodzę się. Silne państwo nie naraża ludzkiego życia. Kiedy to robi, jego siła jest zła, bo może obrócić się także przeciw obywatelom. 

Pytanie, czy jest jakieś państwo, które nie działa w ten sposób. Wystarczy poczytać Chomsky’ego czy Zinna, żeby zrozumieć, że w historii Zachodu wszystko ma swoją ciemną cenę.

Nasze państwo, jak każde, też musi stosować siłę, bo rzeczywistość, w której żyjemy, jest brutalna. Oczywiście, to się musi dziać w granicach prawa i norm etycznych – to odróżnia demokrację od totalitaryzmu. Trzeba więc bronić granic, ale to nieprawda, że istnieje tylko jeden model obrony polegający na traktowaniu niewinnych ludzi jak śmieci, jak przedmioty, które się przerzuca z jednego miejsca w drugie.

Jeden z uchodźców nazwał to „piłką ludzką”. Trudno będzie o tym nie pamiętać w te zimowe, familijne święta.

Waham się, jakiego słowa użyć, ale… jest pewna poznawcza korzyść z tej sytuacji. Myślę, że w umysłach wielu z nas rozpryśnie się infantylna iluzja niewinności, przekonanie, że świat jest dobry i sprawiedliwy. Będzie to więc rodzaj inicjacji. A inicjacja jest zawsze lepsza niż idealizacja.

Myślę, że inicjacją dla wielu jest też świadomość, że sąsiedzi, czyli druga części polskiego społeczeństwa, nie ma problemu z cierpieniem na granicy. 

Ale pamiętajmy, że ta umowna druga część społeczeństwa to nie są bez wyjątku bezduszni, cyniczni ludzie bez serca, którzy nie przejmują się umierającymi dziećmi. Ustawianie ich w ten sposób jest nie tylko pójściem na łatwiznę, ale też przejawem problemów od dawna trawiących polską sferę publiczną. Oni zresztą także o nas myślą zgodnie z konfrontacyjną opowieścią wyniesioną z prawicowej prasy i mediów społecznościowych. Uważają, że jesteśmy kompletnymi idiotami, pozbawionymi racjonalności albo zdrajcami, łże-Polakami, którzy wyrzekają się polskiej tożsamości. W obu przypadkach są to jakieś koszmarne fantomy, widma nakładane na siebie wzajemnie przez ludzi, którzy coraz mniej ze sobą rozmawiają, a w związku z tym coraz mniej o sobie wiedzą i coraz mniej siebie rozumieją.

Należałoby sformułować pewien postulat w dyskusjach na te tematy. Uważam, że już w sporze na temat kryzysu uchodźczego w 2015 roku strona liberalno-lewicowa popełniła poważny błąd. Zgodnie z rozpowszechnioną po naszej stronie narracją, z masowym przyjmowaniem uchodźców i migrantów nie wiązały się żadne problemy i zagrożenia. A każdy, kto miał wahania albo obawy, piętnowany był jako zły człowiek, który odmawia pomocy potrzebującym. Nie było tu miejsca na zrozumienie sprawy elementarnej: ludzie mają prawo się bać. A boją się nie dlatego, że są źli, tylko dlatego że – po pierwsze – mogą czegoś nie wiedzieć i nie rozumieć, a po drugie – w ich lęku może być coś zasadnego. Dopuszczenie wątpliwości do głosu, realna debata na temat fikcyjnych i realnych zagrożeń, rozbroiłaby możliwość obsługi tych lęków przez prawicę. Ostatecznie wybory w 2015 roku PiS wygrało częściowo właśnie na tej nucie. Ten sam mechanizm doprowadził także do zwycięstwa Trumpa. Biali mężczyźni z pasa rdzy w Stanach Zjednoczonych, w wieku czterdziestu paru lat zwolnieni z pracy w wielkich zakładach przemysłowych, bezrobotni, niewykształceni, na dnie hierarchii społecznej, słyszeli o sobie nieustannie, że są wielce uprzywilejowani, a w ogóle to składają się wyłącznie z opresji i dyskryminacji. I w związku z tym nic im się nie należy. W pewnym momencie przyszedł gość, który powiedział im: słuchajcie, to jest kompletna brednia. Jesteście w porządku, a wasza sytuacja jest fatalna i coś z tym trzeba zrobić. Macie swoje prawa, a tamci wchodzą wam na głowę. I na niego zagłosowali oczywiście. Po prostu – odmowa realnej rozmowy o zagrożeniach owocuje tym, że prędzej czy później pojawia się ktoś, kto na wyolbrzymianiu zagrożeń robi polityczny interes. Dlatego w Polsce potrzebujemy dziś przede wszystkim racjonalnej rozmowy, nie tylko o granicy.

Drugi powód do świątecznego smutku i lęku to inflacja oraz idące za nią wysokie ceny. Właśnie w czasie świąt poczujemy, że nas na mniej stać, a najgorsze może być dopiero przed nami. 

Pewnie będzie różnie w różnych domach. Najbogatsi w ogóle nie odczują tego problemu. Klasa średnia stąpa po kruchym lodzie. Przyzwyczaiła się do pewnego standardu wygodnego życia, a teraz mocno doświadcza skutków szalejących cen. Nie stać jej już na ten standard. Jest także grupa ludzi, którzy stali się ofiarami subtelnego, ale inwazyjnego marketingu, nieustannego intensyfikowania pragnień, wyobrażeń o tym, co jest niezbędne do funkcjonowania. Kolejne modele telefonów, kolejne dobra są w reklamach przedstawiane jako coś, co nadaje życiu wartość. Kiedy stają się trudniej osiągalne, frustracja się pogłębia.

Jest też wiele osób, które od lat funkcjonują na granicy wydolności finansowej i do perfekcji opanowały sztukę przetrwania za niewielkie pieniądze. Niektórym z nich ta starannie wyliczona struktura finansowa się posypie i zwyczajnie zabraknie im pieniędzy, żeby zapewnić sobie przetrwanie. Oczywiście, będą i tacy, którzy zaadaptują się do nowych warunków. Bo żyjemy w częściowo dzikim kraju, w którym emeryci stali się mimowolnymi ekspertami od survivalu i do perfekcji opanowali sztukę utrzymywania się za 600 złotych miesięcznie.

Zastanawiam się, ilu z nas, którzy gotują zupę na granicę, ugotowałoby zupę pod Pałac Kultury dla tych ludzi, którym się posypało.

To jest fundamentalne pytanie. Myślę, że trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że pod pewnymi względami atrakcyjnie jest być teraz zaangażowanym w sytuację na granicy. Daje to szybką moralną gratyfikację, pozwala poczuć się sprawczym i potrzebnym. Tymczasem nam brakuje codziennej, wzajemnej troski. Nie mamy etosu codziennej pomocy, uważności na tych, którzy są dookoła. Teraz spalamy się w emocjonalnym uniesieniu, które ma to do siebie, że jest bardzo wzmacniające, ale krótkotrwałe. Na koniec i tak zostaje kilka organizacji, które od lat zajmują się pomaganiem. Bardzo wiele zbiorowych uniesień w Polsce przebiega wedle dokładnie tego samego schematu. Oczywiście, istnieje również możliwość, że ten zryw stanie się początkiem jakiejś głębszej zmiany. Ostatecznie mnóstwo ludzi z ogromnym poświęceniem jeździło i wciąż jeździ na granicę, żeby bezinteresownie pomagać potrzebującym. Zasługują oni na najwyższy szacunek. Myślę, że dostrzeżenie człowieka, który tam jest głodny, śpi w lesie na mrozie i jest w katastrofalnej sytuacji, może nas uwrażliwić na osoby, które są bardzo blisko i też zasługują na pomoc.

Zdjęcie: adrianvidal, źródło: Canva;

Kolejny lęk towarzyszący nam w święta jest związany z pandemią. Myślę, że pogłębia go bezradność wobec śmierci, o której pisałeś w swojej ostatniej książce „Ucieczka od bezradności”, i nieodbyta żałoba po zmarłych, o której pisaliśmy w „Kulturze Liberalnej”.

Brak żałoby na poziomie państwowym jest symptomatyczny. Polska jest jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym krajem w Europie, w którym nie było żadnej uroczystości, żadnego oficjalnego upamiętnienia ofiar pandemii. A przecież wystarczyłaby tablica pamiątkowa, jakieś obchody z udziałem najwyższych władz. Wspólnota wysłałaby w ten sposób komunikat, że człowiek, który stracił kogoś bliskiego, nie jest sam w tym dramacie, że to się przydarzyło nam wszystkim, i że możemy wzajemnie na siebie i na instytucje naszego państwa liczyć. Z braku tego rodzaju manifestacji czy ekspresji symbolicznej, czujemy się po prostu pozostawieni sami sobie.

I czujemy lęk, że nikt nie zobaczy, jeśli i nam coś się stanie.

Brak symbolicznego uznania tej wielkiej straty – przypomnijmy, na covid w Polsce zmarło już ponad 90 000 ludzi – jeszcze bardziej rozsadza więzi oraz atomizuje już i tak zatomizowane społeczeństwo. Pogłębia poczucie samotności i przekonanie, że jeżeli na kogoś można liczyć, to ewentualnie na rodzinę, bo po stronie instytucji jest obojętność.

Skądinąd, nie dziwi mnie, że oficjalnego upamiętnienia ofiar pandemii w Polsce nie było. Podobnie jak wszystko inne, jak kwestie granicy czy inflacji, tak i to zostało u nas pochłonięte przez apokaliptyczny polityczny konflikt. Równoległe narracje dwóch stron perswadują, odpowiednio, że rząd w walce z pandemią odniósł albo wyłącznie wielki sukces, albo wyłącznie straszliwą klęskę. W efekcie nie mówimy o rzeczywistości, tylko o naładowanych emocjami konstruktach wyobrażeniowych. Problem polega na tym, że one są jednolite, a rzeczywistość zniuansowana i niejednoznaczna. Kiedy jednak naruszy się jednolitość konstrukcji po jednej stronie, powstanie luka, w którą natychmiast wejdzie druga strona, żeby rozmontować narrację pierwszej i zainstalować tam swoją. W psychoanalitycznej terapii par tego rodzaju impas nazywa się koluzją. Jest to specyficzny układ pomiędzy ludźmi, który jest dla nich destrukcyjny, ale nie są oni w stanie się z niego uwolnić.

Nie ma więc możliwości, żeby wspólnie uznać tę tragedię. Podobnie było ze Smoleńskiem. Tam też nie było katastrofy lotniczej, za którąś ktoś powinien ponieść odpowiedzialność, także polityczną, tylko albo zamach, albo efekt niefrasobliwości jednego albo drugiego straszliwego Kaczora. Po obu stronach kultywowano od początku jakieś przekonanie, broniono go niczym dogmatu – i nikt nie był de facto zainteresowany, co się naprawdę wydarzyło i jakie z tego należy wyciągnąć wnioski na przyszłość. Bo gdyby któraś ze stron dopuściła jakąkolwiek wątpliwość, druga natychmiast dokonałaby inwazji na tę lukę.

Dokładnie tak samo jest z pandemią. Paradygmat totalnej wojny sprawia, że obie strony nim złączone nie muszą brać żadnej realnej odpowiedzialności za skutki pandemii, każda przerzuca bowiem odpowiedzialność na swoich przeciwników. A ludzie tracą bliskich. To są często szokujące historie, ktoś dostał kataru i bólu gardła, po tygodniu nie mógł wstawać z łóżka, a po dziesięciu dniach zabrało go pogotowie i nie można było go odwiedzić w szpitalu, więc umarł w samotności. Dużo osób z powodu pandemii nie dostało odpowiedniej opieki przy innych chorobach i również zmarły bez pożegnania, w odizolowanych od świata szpitalach. Ich rodziny przeżyły głębokie traumy.

Święta, w których rytmika codzienności zostaje zawieszona, a jednocześnie dominuje imperatyw spotkania z rodziną, to moment, w którym to wszystko staje przed oczami. Jest mniej przestrzeni na działanie mechanizmów obronnych, więc pustka i strata są najmocniej widoczne i odczuwane. A zarazem dzieje się to w kulturze, która i tak masywnie wypiera żałobę i smutek. Panuje w niej swoisty nakaz pozytywnego myślenia, jak najszybszego radzenia sobie z trudnymi doświadczeniami, otrzepania się i wyruszenia do przodu po każdym załamaniu czy trudności.

Pandemia to też lęk, który nie wynika z bezpośredniego, tylko z potencjalnego zagrożenia. On jest gdzieś wysoko, nieuchwytny, nie wiadomo, jak rozwinie się sytuacja, co się stanie ze światem. To lęk globalny, z którym chyba najtrudniej walczyć. 

Tak, doświadczenie pandemii pozbawiło nas pewnej istotnej perspektywy, która miała działanie kojące na rozmaite nasze lęki i neurozy. Wcześniej można było powiedzieć sobie albo innym: owszem, doświadczasz dramatycznych fantazji, lęków, wizji, ale zobacz, tramwaje jeżdżą, ludzie chodzą do pracy, świat funkcjonuje swoim trybem. Więc odetchnij głęboko, uspokój się, jesteś bezpieczna.

W marcu 2020 roku ta z pozoru nienaruszalna struktura uległa totalnej destrukcji. Forma świata rozpadła się na naszych oczach. Tramwaje może i wciąż jeździły, ale sklepy, hotele, kina, szkoły, biura zostały zamknięte. Okazało się, że na tym świecie nie ma nic nienaruszalnego. I nawet teraz, kiedy już wszystko działa w miarę normalnie – choć na horyzoncie majaczy omicron – pozostaje w nas niepokój, bo bazowe poczucie przewidywalności zostało utracone. Oczywiście, to się zaczęło już wcześniej. Pandemia to tylko swoiste ukoronowanie procesu, który zapoczątkowało kilka przełomowych momentów w ostatnich dwóch dekadach. Przede wszystkim World Trade Center i kryzys finansowy w 2008 roku. Te wydarzenia głęboko naruszyły przekonanie, że świat jest przewidywalny i że jutro będzie lepiej. A kryzys klimatyczny i koronawirus dopełniły dzieła. Oczywiście, na intensywność lęku przed tym, że moje życie się zawali i zostanę z tym sam, wpływa w znacznej mierze również i to, w jakim żyjemy państwie. Najmniej dotkliwie ten lęku odczuwa się tam, gdzie jest stabilny system społeczny, gdzie rząd odpowiedzialnie podszedł do bezpieczeństwa bytowego obywateli, gdzie są poduszki dla przedsiębiorców, programy zabezpieczające. W Polsce powszechne jest przekonanie, że możesz liczyć tylko na siebie. Nie dziwi mnie, że w związku z tym mnożą się teorie spiskowe, ludzie wykupują witaminę C albo amantadynę, wierząc, że są to cudowne panacea na covid.

Obniżyły nam się też oczekiwania co do tego, co daje nam poczucie bezpieczeństwa. Na początku myśleliśmy, że dzięki szczepionkom pandemia wygaśnie. Potem okazało się, że nie chronią przed zarażeniem, tylko przed ciężkim przebiegiem choroby i śmiercią. Teraz robi się badania, czy w ogóle pomogą na nową mutację wirusa. 

Sceptycyzm wobec szczepień wynika także z tego – na co zwrócił mi kiedyś uwagę mój przyjaciel Paweł Boguszewski, neuronaukowiec z Instytutu Nenckiego PAN – że po raz pierwszy w historii, proces poznania naukowego odbywa się na publicznym widoku, w formule live przez 24 godziny na dobę. To uderza w wyobrażenie o nauce jako dostarczycielce treści stuprocentowo pewnych. Tyle, że nauka taka nie jest i nigdy taka nie była. Proces naukowy – najdoskonalszy sposób pozyskiwania wiedzy o świecie, jaki ludzkość kiedykolwiek wypracowała – polega na stawianiu hipotez i ich żmudnym weryfikowaniu. Nie ma natomiast nic wspólnego z mistycznym kontemplowaniem wiecznej prawdy. A tak go właśnie próbują karykaturalnie przedstawiać rozmaici pseudonaukowcy i hochsztaplerzy, którzy triumfalnie wytykają naukowcom każdą pomyłkę czy nieścisłość, czyniąc z tego koronny argument przeciwko nauce w ogóle. To kompletne pomieszanie porządków. Tak czy inaczej, dzięki nauce i tylko dzięki niej, udało się w ekspresowym tempie stworzyć coś, co zapobiega ciężkiemu przebiegowi choroby, ratuje codziennie życia milionów ludzi. Przy czym naukowcy od początku zastrzegali, że jest tu wiele niewiadomych, bo pandemia jest nieprzewidywalna, tak jak i wirusy.

Zarazem szczepienia stały się kolejnym narzędziem dystynkcji, wywyższania siebie i pogardzania innymi. To było pewnie nie do uniknięcia, ale jest na dłuższą metę przeciwskuteczne i tworzy absurdalne podziały. Tyle że tym razem stawką jest ludzkie życie i zdrowie.

Wychodzi mi na to, że my z tą naszą skłonnością do smutku, do narzekania w sytuacji pandemii czy innych kryzysów lepiej wychodzimy niż Amerykanie w sweterkach w renifery, bo my wiemy, jak się z tym zderzyć. Może nas ten nasz smutek ratuje?

Wygląda na to, że idą dogodne czasy dla polskiego społeczeństwa. Nasz naturalny defetyzm, przekonanie, że i tak się wszystko zawali, że będzie już tylko gorzej, mogą się okazać jak najbardziej adekwatną postawą. Znajoma psychiatra opowiadała mi, że jej pacjenci, którzy od lat leczyli się z zaburzeń lękowych, na początku pandemii doświadczali specyficznej satysfakcji. Mówili jej: „A nie mówiłam? Od początku czułam, że z tym światem coś jest nie tak, a wszyscy mówili mi ciągle, że przecież nie ma powodu do obaw, samochody jeżdżą, ludzie chodzą do pracy… No i co, kto miał rację?”.

Jak się wyrwać ze streamingowego marazmu? Najlepsze seriale 2021 roku

Jeżeli w 2020 roku dało się jeszcze wyczuć pewne drobne wahania na rynku audiowizualnej rozrywki – przesunięte premiery, przerywane zdjęcia, nieco mniej nowych tytułów – to już w 2021, drugim roku pandemii, wszystko wróciło do normy. A nawet ją przekroczyło, tak jakby najwięksi streamerzy (Netflix, HBO, Disney, Amazon, Apple) chcieli udowodnić sobie i nam, że są silniejsi niż kiedykolwiek i teraz zaleją nas taką liczbą premier, że po prostu w niej utoniemy.

Przez kilka ostatnich lat krytycy próbowali jakoś opisać kierunek, w którym podąża streaming i współczesna telewizja, ale teraz najczęściej wydają się tym po prostu zmęczeni i przytłoczeni. Być może to zasługa pandemii albo – co bardziej prawdopodobne – zwyczajnego przesytu. Na tym etapie Netflix, Disney i Amazon przerzucają się coraz większymi budżetami, które są w stanie wyłożyć na swoje seriale, najczęściej bazujące na już znanych tytułach (budżet pierwszego sezonu „Władcy pierścieni” Amazona jest szacowany na 465 milionów dolarów). Z kolei żywotność najnowszych produkcji w świadomości odbiorców jest coraz krótsza – w piątek premiera całego sezonu, w niedzielę dyskusja o finałowym odcinku, a w kolejnym tygodniu biegiem do następnego. Tylko nieliczne seriale pozostają obecne w dyskursie dłużej niż kilkanaście dni.

Można odnieść przygnębiające wrażenie, że jako widzowie staliśmy się częścią większego algorytmu, który nie tylko niezwykle sprawnie generuje kolejne produkcje wysokiej jakości, ale też odpowiednią reakcję na poszczególne tytuły. Wszystko toczy się przewidywalnym, stabilnym torem, pozostawiając coraz mniej miejsca na jakiekolwiek niespodzianki; niezwykle trudno jest odnaleźć przyjemność z oglądania czegoś wyjątkowego.

Poniżej przedstawiam listę dziesięciu seriali, które – w moim osobistym doświadczeniu – na różne sposoby zdołały jednak wymknąć się temu streamingowemu marazmowi:

 

 

  1. „Reservation Dogs” – sezon 1 (FX)

Stacja FX ma już na swoim koncie udane seriale opowiadające o konkretnym wycinku amerykańskiej rzeczywistości z osobistej perspektywy twórców, którzy znają go na wylot („Atlanta”, „Pose”). „Reservation Dogs”, stworzony przez Sterlina Harjo we współpracy z Taiką Waititim, to kolejna wartościowa produkcja w tym duchu. Akcja serialu rozgrywa się w Oklahomie, a jego główni bohaterowie to czwórka nastoletnich, zbuntowanych rdzennych Amerykanów, próbujących wrócić do równowagi po śmierci przyjaciela. „Reservation Dogs” to serial na pierwszy rzut oka niepozorny. Nastoletni bohaterowie odsłaniają się stopniowo, balansując między pozornym zblazowaniem a ukrywaną wrażliwością. Kolejne odcinki pulsują zgodnie z własnym wewnętrznym rytmem. Rzeczy dzieją się mimochodem i bez większej dramaturgii. Dopiero kiedy już dostroimy się do częstotliwości serialu, jego zalety stają się ewidentne. Sterlin Harjo opowiada o swojej społeczności własnym językiem, pozwala rdzennym Amerykanom błyszczeć przed i za kamerą. „Reservation Dogs” udowadnia, że nie potrzeba wcale aury przełomowego, ważnego serialu, żeby taki właśnie serial powstał.

  1. „We Are Lady Parts” – sezon 1 (Channel 4)

Nida Manzoor, scenarzystka i reżyserka „We Are Lady Parts”, nie traci czasu; już od pierwszych ujęć wiadomo, że mamy do czynienia z serialem, który jest w pełni ukształtowany. Główne bohaterki – londyńskie muzułmanki, które z czasem uformują tytułowy punkowy zespół – są charakteryzowane poprzez dynamiczną akcję, dzięki czemu szybko poznajemy ich odmienne osobowości i punkty widzenia. Serial ma wyrazisty styl, podkreślany przez chwytliwe refreny wykrzykiwane przez zespół podczas garażowych prób. Reżyseria Nidy Manzoor momentami przypomina popkulturową żonglerkę Edgara Wrighta („Wysyp żywych trupów”, „Baby Driver”), który także zaczynał w brytyjskiej telewizji. Ruchy kamery w podobny sposób podkreślają puenty żartów, nie brakuje tu także ukłonów w stronę konkretnych dzieł filmowych. Różnica pomiędzy stylami obu tych twórców polega na tym, że Manzoor za pomocą języka kultury popularnej oświetla świat i bohaterki, które nie były do tej pory należycie reprezentowane na ekranie. „We Are Lady Parts” działa zatem na kilku poziomach: jako opowieść o pięciu różnych kobietach, które muszą się ze sobą zgrać; jako rozbijająca stereotypy brawurowa komedia; jako pełen detali portret określonego środowiska; i wreszcie jako rozsadzające ekran widowisko muzyczne (piosenki Lady Parts, takie jak „Bashir With The Good Beard”, są oczywiście dostępne na YouTubie i Spotify).

 

 

  1. „Mare z Easttown” – miniserial (HBO)

 

Miniserial „Mare z Easttown”, napisany przez Brada Ingelsby’ego i wyreżyserowany przez Craiga Zobela, to małomiasteczkowy kryminał o wyrazistej tożsamości, która aż się prosi o solidne sparodiowanie (co też zrobili twórcy tego skeczu z „Saturday Night Live”). Twórcy „Mare z Easttown” wykazali się dużą zręcznością, stopniowo budując na naszych oczach złożony świat w zupełnie nienachalny sposób. Możemy zupełnie pominąć cały wątek kryminalny – same interakcje pomiędzy mieszkańcami Easttown w Pensylwanii to pełnowartościowy, fascynujący materiał na serial. Oczywiście nietrudno o uwagę widzów, kiedy możemy oglądać na ekranie Kate Winslet władającą filadelfijskim akcentem, ale nie chodzi tu tylko o znakomitą grę aktorską. Brad Ingelsby i Craig Zobel opanowali do perfekcji sztukę prawie niewidocznej ekspozycji. Każda scena serialu dawkuje nam niezbędne informacje o bohaterach, ich wzajemnych relacjach, przeszłości i motywacjach, ale nie robi tego w rozbudowanych dialogach czy monologach. Wystarczy rzucona mimochodem uwaga czy znaczące spojrzenie jednej postaci na drugą. „Mare z Easttown” to oczywiście również solidna historia kryminalna – ze zwrotami akcji, suspensem i ekscytującym rozwiązaniem. Najważniejszy pozostaje jednak sposób opowiadania. Jest coś niezwykle satysfakcjonującego w oglądaniu perfekcyjnego rzemiosła w działaniu.

  1. „Ted Lasso” – sezon 2 (Apple)

„Ted Lasso” wyrasta z tego samego pnia, co takie seriale jak „Parks and Recreation” czy „Dobre miejsce”. Ich scenarzyści wierzą, że ludzie mają w sobie jakieś dobro, nawet jeśli są aktualnie nieszczęśliwi, cyniczni czy złośliwi. Dla niektórych widzów taka wizja świata może być całkowicie niestrawna i jest to zupełnie zrozumiałe. Stąd zapewne wzięła się fala krytyki w reakcji na niespodziewany sukces „Teda Lasso” już w pierwszym sezonie. Druga odsłona serialu o tytułowym amerykańskim trenerze (Jason Sudeikis), który przeprowadza się do Wielkiej Brytanii, żeby poprowadzić lokalną drużynę futbolową, podejmuje temat zdrowia psychicznego i robi to w sposób zniuansowany i taktowny. Wraz z pojawieniem się postaci sportowej terapeutki, niemal każdy z wielu bohaterów dostaje szansę, żeby zostać lepiej zrozumianym i z sitcomowego stereotypu przeistoczyć się w pełnowymiarową postać. Cały drugi sezon jest również pełen empatycznego humoru, niebanalnych wzruszeń, dobrze napisanych dialogów oraz obserwacji na temat sportowego życia i biznesu – scenarzyści ewidentnie kochają piłkę nożną i dobrze znają ten specyficzny świat. Sercem całego serialu pozostaje jednak Jason Sudeikis w swojej jak do tej pory najlepszej roli. Taka postać jak Ted Lasso mogłaby łatwo osunąć się w karykaturę, ale jest to niemożliwe, kiedy Sudeikis obdarza ją tak ogromnymi zasobami wrażliwości.

 

 

  1. „For All Mankind” – sezon 2 (Apple)

„For All Mankind” z powodzeniem mogłoby powstać na początku XXI wieku i doskonale wpasowałoby się w ramówkę obok takich seriali jak „Deadwood” (2004–2006) czy „Sześć stóp pod ziemią” (2001–2005). Jego twórca Ronald D. Moore był zresztą aktywny w tym okresie, realizując swoją wersję „Battlestar Galactica” (2004–2009). Twórcy „For All Mankind” proponują nam alternatywną wersję historii, w której to radziecki kosmonauta jako pierwszy ląduje na Księżycu. Serial to próba wyobrażenia sobie szeroko pojętych konsekwencji tego wydarzenia, a także alternatywnej ścieżki rozwoju NASA i programu amerykańskich lotów kosmicznych. Ronald D. Moore to showrunner rodem z tradycyjnej telewizji, dlatego każdy odcinek jego serialu ma swoją własną, odrębną dramaturgię. Bohaterowie stopniowo przechodzą przemianę w ciągu całego sezonu, a wszystkie wątki fabularne dążą do kulminacji w finale. Brzmi jak przepis na serial sprzed dwudziestu lat, ale teraz, gdy większość produkcji jest niepotrzebnie rozdęta i zdaje się nie posiadać struktury, telewizyjne rzemiosło Ronalda D. Moore’a wydaje się świeże i nowoczesne. I nie ma w tym żadnego triku czy sprytnego konceptu – serial jest świetny ze względu na bardzo dobry, pełen społeczno-politycznych niuansów scenariusz, wielowymiarowych bohaterów, którym kibicujemy (nie ma tu żadnych gwiazd, które skupiają na sobie całą uwagę) oraz reżyserię w służbie opowiadanej historii. W drugim sezonie wszystkie wspomniane mechanizmy serialu działają na pełnych obrotach, co pozwala twórcom na najwyższe dramaturgiczne osiągi.

  1. „Biały Lotos” – sezon 1 (HBO)

Mike White to utalentowany scenarzysta i reżyser (napisał m.in. film „Szkoła rocka” i błyskotliwy, niedoceniany serial „Iluminacja” z Laurą Dern), który dość długo czekał na szersze uznanie. „Biały Lotos” zapewnił mu wreszcie sukces i trudno się temu dziwić. Serial doskonale trafia w swój czas, dotykając jednocześnie wielu szeroko dyskutowanych obecnie tematów. Akcja rozgrywa się w tytułowym ekskluzywnym hotelu na Hawajach, gdzie neurozy bogatych białych gości przecinają się z neurozami sfrustrowanej obsługi, co przekłada się na komiczne, satyryczne, ale i dramatyczne efekty. Mike White jest uważnym i czujnym obserwatorem ludzkich zachowań, szczególnie tych małostkowych – a w „Białym Lotosie” mamy ich całą symfonię, wspieraną hipnotyzującą ścieżką dźwiękową Cristobala Tapii de Veera. Perfekcyjnie dobrana obsada (m.in. Murray Bartlett, Jennifer Coolidge, Connie Britton i Steve Zahn) świetnie sprawdza się w obnażaniu hipokryzji, uprzywilejowania i krótkowzroczności rozkapryszonych gości. Mike White zręcznie prowadzi wszystkie wątki, precyzyjnie pokazując okrutne mechanizmy systemu nierówności, skrzętnie ukrywane za śnieżnobiałymi uśmiechami.

 

 

  1. „I Think You Should Leave” – sezon 2 (Netflix)

Komik Tim Robinson to zaangażowany performer, którzy daje z siebie wszystko w każdym, nawet najbardziej absurdalnym skeczu. „I Think You Should Leave” to idealny wehikuł dla jego stylu, który – powiedzmy to sobie od razu – nie jest dla każdego. Bohaterowie jego komediowych miniatur najczęściej brną w najbardziej ekstremalną, histeryczną reakcję, żeby tylko nie dać się upokorzyć, zranić czy złapać na kłamstwie. Zawsze idą o krok za daleko, wciągając wszystkich wokół w strefę dyskomfortu. Jednak tym, co czyni skecze Tima Robinsona wyjątkowymi, jest przejmujący egzystencjalny smutek, będący ukrytym składnikiem większości jego gagów. Bohater skeczu, który na antenie jakiejś zapomnianej przez Boga lokalnej telewizji prezentuje reality show polegający na pokazywaniu zwłok wypadających z trumien podczas pogrzebów, to spocony everyman schyłkowego kapitalizmu, walczący o przetrwanie. Inna postać grana przez Robinsona, zajmująca się prowokowaniem ludzi w programie z ukrytą kamerą, doznaje głębokiego kryzysu egzystencjalnego, krążąc po centrum handlowym w groteskowej masce i kostiumie. Jej przepełniony cichą desperacją szept: „Nie chcę już tutaj być” wyraża frustrację, z którą wielu widzów może się identyfikować. Tim Robinson dostrzega coś istotnego w naszej rzeczywistości i potrafi to wyrazić w taki sposób, że ludzie przerabiają jego skecze na memy i dzielą się nimi jeszcze długo po ich oficjalnej premierze.

  1. „Hacks” – sezon 1 (HBO Max)

„Hacks” opowiada o złożonej relacji dwóch kobiet – jedna jest boomerką, a druga millenialsem. Spotykają się na polu komediowym – Deborah Vance (Jean Smart) to legendarna stand-uperka, inspirowana postacią Joan Rivers, obecnie rezydująca w Las Vegas, gdzie regularnie występuje dla gości kasyna. Ava (Hannah Einbinder) to aspirująca scenarzystka, która po licznych porażkach w Los Angeles zostaje niespodziewanie zatrudniona, żeby pomóc Deborah w pisaniu żartów. Twórcy serialu umiejętnie rozgrywają nasze oczekiwania wobec tych dwóch bardzo różnych bohaterek, czasem flirtując ze stereotypami, a częściej – przełamując je. Historia Deborah Vance dobitnie pokazuje, jak trudną drogę musi przejść kobieta, żeby zrobić komediową karierę w Stanach Zjednoczonych i osiągnąć tak wysoką pozycję w branży. To jedna z najlepszych ról Jean Smart – zabawna, charyzmatyczna, wrażliwa, otwarta na przepływy skrajnych emocji. Nowicjuszka Hannah Einbinder, dzięki swojej minimalistycznej grze, okazuje się świetną partnerką sceniczną dla bardziej doświadczonej aktorki. Bohaterki ścierają się na ekranie, negocjują, co jest dla nich zabawne, a co nie, i w rezultacie tej wymiany doświadczeń w obu dokonuje się stopniowa przemiana. To najlepszy aktorski duet tego roku.

 

 

  1. „Sukcesja” – sezon 3 (HBO)

Trzeci sezon „Sukcesji” przetoczył się przez ekrany telewizorów jak burza, wzbudzając duże emocje i prowokując liczne dyskusje po każdym odcinku. Był to najlepszy jak do tej pory sezon serialu Jesse’ego Armstronga – nie ma w nim ani jednej straconej minuty. Twórcy serialu doskonale wykorzystują fakt, że to już nasz trzeci rok z rodziną Royów, obscenicznie bogatych magnatów medialnych, których łączy jedna wspólna obsesja – wygrywanie. Bazując na tym, co już wiemy o wszystkich postaciach, scenarzyści i aktorzy dodają im kolejne warstwy i charakterologiczne komplikacje. Royowie nie stają się dzięki temu ani trochę bardziej sympatyczni, ale coraz lepiej rozumiemy ich motywacje i słabości. Siła „Sukcesji” polega między innymi na tym, że serial w żadnym momencie nie zajmuje moralnego stanowiska wobec bohaterów. Twórcy ufają nam na tyle, że sami wyciągniemy właściwe wnioski, dzięki czemu sami mogą się skupić na konstruowaniu jak najlepszego serialu. W trzecim sezonie praktycznie każdy odcinek to aktorska, reżyserska i dramaturgiczna perełka, najczęściej zbudowana wokół jednego kluczowego wydarzenia – czterdziestych urodzin Kendalla Roya (Jeremy Strong), dorocznego spotkania z akcjonariuszami korporacji Waystar RoyCo czy ślubu matki Royów w Toskanii. Dialogi iskrzą, konflikty się mnożą, a forma serialu staje się coraz bardziej wyrafinowana. „Sukcesja” jest precyzyjnie napisana i zainscenizowana, ale reżyserzy i operatorzy kamer zachowują się niczym ekipa dokumentalistów, podążając za bohaterami i stwarzając pole do improwizacji i niespodzianek na planie. Dbający o spójną warstwę wizualną serialu reżyser Mark Mylod powtarza w wywiadach, że za wszelką cenę stara się zachować pewną bałaganiarską estetykę, która sprawia, że czujemy się, jakbyśmy byli razem z bohaterami w samym środku wydarzeń. Finał tego sezonu to swoiste ukoronowanie całego serialu. Jest pełen fantastycznych scen i sekwencji, które będziemy drobiazgowo analizować przez długie miesiące oczekiwania na kolejną odsłonę „Sukcesji”.

  1. „Kolej podziemna” – miniserial (Amazon)

Barry Jenkins to obecnie jeden z najbardziej utalentowanych amerykańskich reżyserów, który po sukcesie „Moonlight” i „Gdyby ulica Beale umiała mówić” mógł przebierać w projektach. Ostatecznie zdecydował się na widowiskową adaptację „Kolei podziemnej”, nagrodzonej Pulitzerem powieści Colsona Whiteheada. Premiera tego miniserialu na platformie Amazona okazała się obosiecznym mieczem. Z jednej strony Jenkins mógł wykorzystać pokaźny budżet, żeby w pełni zrealizować swoją autorską wizję, z drugiej: majowa premiera całości niestety przepadła pośród odsłon innych seriali. Wielka szkoda, bo „Kolej podziemna” Jenkinsa to jedno z najciekawszych dzieł opowiadających o niewolnictwie, płynnie łączące historyczne fakty ze specyficznym, metaforycznym językiem wizualnym. Miniserial Barry’ego Jenkinsa stanowi coś w rodzaju odysei po Stanach Zjednoczonych początku XIX wieku, oglądanych najczęściej oczami Cory (Thuso Mbedu), uciekinierki z plantacji w Georgii. Wizja reżysera jest wyjątkowa, także na tle innych opowieści o niewolnictwie. Jenkins nie stroni od pokazywania okrucieństw, ale dzięki wykorzystującym naturalne światło zdjęciom Jamesa Laxtona znajdziemy tu również oszałamiające i prozaiczne piękno. Twórcy serialu zadbali o zanurzenie w świat przedstawiony na każdym poziomie – wizualnym, dźwiękowym, a nawet ewokującym zapachy i smaki. Pomimo precyzyjnego planu zdjęciowego, twórcy pozwalali sobie na improwizację w tak zwanych złotych godzinach, żeby uchwycić bohaterów w tych szczególnych promieniach słońca – tak powstało wiele z najlepszych ujęć serialu. Barry Jenkins należy do elitarnego grona reżyserów, którzy potrafią wydobyć niesamowite właściwości z najbardziej klasycznego ujęcia – zbliżenia. To właśnie twarze bohaterów „Kolei podziemnej” pozostaną z nami najdłużej.

 

 

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: cottonbro, źródło: Pexels;

[Azja w zbliżeniu] Indyjskie służby zabijają cywilów bez konsekwencji

Obserwatorzy życia publicznego Indii zdążyli przyzwyczaić się już do wydarzeń nadzwyczajnych. Wiele z nich wykracza poza kategorie opisujące życie w krajach demokratycznych. Tak też jest w przypadku tragicznego wydarzenia, do którego doszło w Nagaland, niewielkim stanie w północno-wschodnich Indiach graniczącym od wschodu z Birmą.

Służby działają bez ograniczeń

Indyjskie siły specjalne dokonały ostrzału półciężarówki przewożącej cywilnych pracowników jednej z kopalń w dystrykcie Mon. W wyniku niczym niesprowokowanego ostrzału kilkunastu górników zostało zabitych, a kilku trafiło do szpitala w stanie ciężkim.

Ta tragedia wywołała falę oburzenia wśród mieszkańców Nagalandu i sąsiednich regionów i wznowiła dyskusję na temat działań indyjskich służb specjalnych. Wydarzenie to dobrze ilustruje fakt, że na pewnych obszarach Indii przysługują im specjalne prawa. Określa je Armed Forces (Special Powers) Act (AFSPA) wprowadzony w roku 1958 i obowiązujący w kilku częściach kraju do dzisiaj.

Obszary, na których władze mogą egzekwować AFSPA określane są mianem niespokojnych. Dotyczy to tych terenów, w których działają ruchy uznane przez władze za separatystyczne, rebelianckie lub terrorystyczne. Na tych obszarach wojsko i policja mogą używać broni bez ograniczeń, mają prawo dokonywać rewizji i aresztowań bez żadnych nakazów. Kontrolują też prywatne zabudowania i mieszkania, mają też prawo do zatrzymywania i kontrolowania wszelkich pojazdów. W żadnym z tych przypadków nie ma obowiązku wyjaśniania powodów kontroli, rewizji, czy nawet aresztowania osobie, której takie działanie dotyczy.

Jednocześnie funkcjonariusze i wojskowi działający na podstawie AFSPA zwolnieni są z odpowiedzialności karnej za błędy i pomyłki, do których dojdzie w trakcie służby. Według organizacji – zarówno międzynarodowych, jak i indyjskich – strzegących praw człowieka, zapisy AFSPA niejednokrotnie stoją w sprzeczności z zasadami wolności obywatelskich i podstawowymi prawami człowieka gwarantowanymi przez konwencje międzynarodowe.

Historia drakońskiego prawa

AFSPA po raz pierwszy wprowadzono w Indiach w roku 1958 na terenie stanów Manipur oraz Asam, czyli na części terytorium tak zwanych Indii Północno-Wschodnich. W krótkim czasie prawodawstwo to zaczęto stosować jednak we wszystkich siedmiu stanach tego terytorium: Asam, Arunaczal Pradeś, Nagaland, Manipur, Mizoram, Tripura, Meghalaja. Władze tłumaczyły to koniecznością zwalczania ruchów uznanych za rebelianckie i separatystyczne.

Z podobnych powodów w roku 1983 AFSPA wprowadzono w stanie Pendżab i na terytorium związkowym Chandigarh. W tym okresie rosły w siłę ruchy separatystyczne wśród Sikhów, czyli społeczności większościowej w Pendżabie. Przepisy obowiązywały w tej części Indii przez czternaście lat i zniesione zostały dopiero w roku 1997. W 1990 roku prawo wprowadzono również w Dżammu i Kaszmirze. W tym przypadku powodem były antyindyjskie wystąpienia ludności muzułmańskiej w Kaszmirze, gdzie AFSPA obowiązuje do dzisiaj.

Odmienna tożsamość powodem niepokoi 

Indie Północno-Wschodnie to obszar połączony z resztą subkontynentu jedynie wąskim pasem indyjskiej ziemi wciśniętym pomiędzy granice z Bangladeszem od południa i Chinami od północy. W najszerszym miejscu pas ten ma jedynie kilkadziesiąt kilometrów. Już samo położenie geograficzne północno-wschodnich obszarów Indii sprawia, że są one w pewien sposób odcięte od reszty kraju. Na to nakładają się jeszcze uwarunkowania sąsiedzkie. Stan Arunaczal Pradeś graniczy z Tybetem, zdominowanym przez Chiny, Nagaland, Manipur, Mizoram z Mjanmą, zaś Tripura, Meghalaja i Asam z Bangladeszem. Ziemie Indii Północno-Wschodnich czują na karku oddech chińskiego ekspansjonizmu.

Co więcej, mieszkańcy Indii Północno-Wschodnich pod względem cywilizacyjnym, kulturowym i obyczajowym różnią się ogromnie od ludności subkontynentu indyjskiego. Ogromna część z nich wywodzi się z zupełnie innego pnia cywilizacyjnego. Nie należą oni do ludów indoeuropejskich ani drawidyjskich. Wywodzą się z odrębnych kulturowo społeczności tybeto-birmańskich. Poza tym znaczna część mieszkańców Indii Północno-Wschodnich to ludność identyfikująca się przede wszystkim z własnym plemieniem czy grupą plemion, a nie z cywilizacją czy kulturą indyjską. Wielokrotnie zdarzało się mi się słyszeć w Indiach z ust rdzennych mieszkańców Indii północno-wschodnich: „A cóż my mamy wspólnego z Hindusami?”.

Nieprzypadkowo w niewielkim stanie Nagaland, znanym niegdyś jako ojczyzna łowców głów, 90 procent ludności wyznaje współcześnie chrześcijaństwo. Mieszkańcy tego obszaru przyjęli to wyznanie jakby w opozycji do hinduizmu. Podkreślają w ten sposób swą odmienność od Hindusów. Zresztą to zaznaczanie własnej odrębności od wzorców indyjskich można zaobserwować także w aktywności kulturalnej, choćby w tradycji muzycznej regionu. W Nagalandzie młodzi ludzie grają albo swe tradycyjne kompozycje plemienne, albo kopiują wzorce brytyjskie, rzadko odwołując się do indyjskich tradycji. Stany takie jak Nagaland, Mizoram czy Meghalaja to kolebki indyjskiego rocka. A w Shilongu, stolicy stanu Meghalaja, odbywają się rockowe festiwale, zaś rocznica urodzin Boba Dylana jest muzycznym świętem tego miasta.

Społeczności, w których poczucie odmienności od Hindusów stanowi ważny element tożsamości, już od kilkudziesięciu lat są inkubatorem ruchów na rzecz autonomii lub wręcz pełnej suwerenności obszarów indyjskiego północnego-wschodu. Część tych ruchów działa na poziomie politycznym, inne obrały formę zbrojnej partyzantki i podjęły walkę z obecnością indyjskich sił militarnych i policyjnych na rodzimych ziemiach. Nie można wykluczyć, iż część z nich wspierana jest przez siły spoza Indii, dążące do oderwania tych ziem od New Delhi. Trzeba jednak pamiętać, że wsparcie takie trafia na podatny grunt wśród sporych grup ludności autochtonicznej, która stawia sobie często przywoływane już przeze mnie pytanie: „A co my mamy wspólnego z Hindusami?”.

Starcie słonia ze smokiem

Tereny te są obszarem rywalizacji indyjskiego słonia z chińskim smokiem. Z tego wynika panujące w New Delhi przekonanie, że utrzymywanie w mocy przepisów Armed Forces (Special Powers) Act jest konieczne dla zachowania integralności państwa. Władze, przyznając służbom nadzwyczajne uprawnienia, muszą jednak liczyć się z tym, że będą one nadużywane, tak jak to miało miejsce ostatnio w Nagalandzie, gdzie zabito kilkanaście niewinnych osób. Co nie mniej ważne, stany wyjątkowe mają zwykle to do siebie, że łatwiej je wprowadzić aniżeli odwołać. W Indiach Północno-Wschodnich AFSPA działa już od 63 lat.

 

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Indian Air Force, GODL-India, źródło: Wikimedia Commons;

Doszło do rewolucji w myśleniu ekonomicznym. Wielu polskich ekonomistów tego nie dostrzega

Tomasz Sawczuk: Czy święta będą smutniejsze z powodu inflacji? 

Paweł Wojciechowski: Na pewno będą droższe i smutniejsze. Zarówno z powodu wysokiej inflacji, którą ludzie nazywają drożyzną, zamachu na wolne media, ale przede wszystkim z powodu kolejnych świąt w szczycie pandemii, z którą rząd zupełnie sobie nie radzi – co widać choćby w wysokiej liczbie zgonów z powodu covid-19.

Jeśli chodzi o samą inflację, warto zwrócić uwagę na najnowsze rekomendacje Międzynarodowego Funduszu Walutowego dla Polski, który wskazuje na przegrzanie polskiej gospodarki. Zdaniem funduszu mamy do czynienia z uporczywą inflacją, dlatego sugeruje on polskim władzom odejście od nadmiernie ekspansywnych polityk fiskalnej i monetarnej. To zresztą standardowa recepta, która wynika z każdego podręcznika do ekonomii.

Jak ocenia pan działania NBP w sprawie inflacji w ostatnim roku? 

NBP zlekceważył inflację, mimo że większość ekonomistów, w tym ja osobiście, już pół roku temu zwracała uwagę na możliwość wystąpienia zjawiska tak zwanej drugiej rundy. Polega ono na tym, że rosnące ceny wywołują większą presję płacową, a podwyżki płac przekładają się na kolejne wzrosty cen. Z bieżących badań ankietowych wynika, że ponad połowa pracowników żąda wyższych płac, a nowe kontrakty coraz częściej zawierają klauzule inflacyjne. W konsekwencji następuje zakotwiczenie oczekiwań inflacyjnych na wyższym poziomie.

Bank zareagował za późno?

Zawsze lepiej przeciwdziałać inflacji podwyżkami stóp procentowych wcześniej niż później, bo to jest mniej kosztowne dla gospodarki. Tymczasem NBP zaczął podwyżki za późno, a dodatkowo wspierał ekspansywną politykę fiskalną przez skup obligacji funduszy pozabudżetowych PFR i BGK.

Argument był taki, że miało to chronić gospodarkę przed załamaniem w czasie pandemii.

Nie kwestionuję potrzeby wsparcia przedsiębiorstw, zwłaszcza gdy rząd sam dokonuje blokady gospodarki – nawiasem mówiąc, mocno na wyrost, zwłaszcza przy pierwszej oraz drugiej fali pandemii. Natomiast mam zasadniczą uwagę co do metody. Część finansowania wypchnięto do funduszy pozabudżetowych, czyli poza reguły demokratycznej kontroli.

A jaki sposób byłby lepszy?

Jeżeli rząd uważa, że określone w Konstytucji i ustawach limity zadłużenia są złe, to powinien bardzo szybko rozpocząć dyskusję na ten temat i zaproponować zmiany. Zamiast tego, wykorzystuje argument pandemii do tworzenia specjalnych funduszy, co jednocześnie umożliwia ominięcie reguły społecznej kontroli nad wydatkami publicznymi. Świadczy o tym między innymi użycie środków z tak zwanego funduszu antycovidowego nie tylko do walki z pandemią, ale również do finansowania inwestycji samorządowych według klucza partyjnego.

Jako że jest to tak zwanych fundusz przepływowy, limity wydatków można zmieniać bez kontroli parlamentu. To rodzi pokusę dowolności w wydatkowaniu środków oraz wpisywania polityki wydatkowej w cykl polityczny. A przecież po to są reguły fiskalne, aby temu przeciwdziałać – aby polityka fiskalna była przeciwcykliczna, aby kontrolować ryzyko nadmiernego zadłużenia czy ograniczać koszty obsługi długu.

Tymczasem już sam fakt wypychania wydatków do funduszy oznacza wyższe koszty. Obligacje BGK, mimo że są gwarantowane przez skarb państwa, mają wyższą rentowność niż zwykłe obligacje skarbowe. Przy prawie 300 miliardach wydatków wypchniętych poza budżet, zwiększają koszt obsługi długu o prawie miliard złotych rocznie, tylko z tego powodu, że rząd chce finansować wydatki w nieprzejrzysty sposób poza budżetem państwa.

Zaczynał pan działalność publiczną na początku lat dziewięćdziesiątych. W tamtym czasie wysoka inflacja była codziennością. Jak pan to wspomina?  

Wtedy wychodziliśmy z hiperinflacji, którą nakręciła między innymi zła polityka makroekonomiczna. Pamiętamy towarzysza Edwarda Gierka, który zadłużył Polskę i w ten sposób stworzył podstawy wysokiej inflacji. Wraz z tak zwaną terapią szokową przyszła restrykcyjna polityka monetarna i podnoszenie stóp procentowych, co doprowadziło do jej zduszenia. Koszt był wysoki, zwłaszcza dla tych polityków, którzy przeprowadzali nas przez ten trudny okres.

Nie ma alternatywnej historii, żeby można było ocenić słuszność tamtej polityki gospodarczej, ale uważam, że zbyt wiele czasu poświęca się krytyce zastosowanej kuracji nazywanej terapią szokową, zamiast źródłom hiperinflacji, którą należy przypisać właśnie towarzyszowi Gierkowi. Skoro mamy demokratycznie wybrany rząd, który korzysta z wiedzy ekonomicznej, to jeszcze do niedawna sądziłem, że wysoka inflacja nam nie grozi. Ale dziś mam wrażenie powrotu do przeszłości, w której nie ma niezależnego od rządu banku centralnego, bo NBP bardziej pomaga rządowi niż dba o wartość pieniądza.

Co będzie, jeśli wrócimy do takich czasów jak w latach dziewięćdziesiątych? 

Dla ludzi oznacza to utratę poczucia bezpieczeństwa, co podważa zaufanie do rządzących, staje się paliwem niepokojów społecznych. Po pierwsze, inflacja przekłada się na spadek siły nabywczej pieniądza, czyli za tę samą kwotę możemy kupić mniej. Po drugie, inflacja to również cios w tych, którzy oszczędzają. Ludzie wolą wydać swoje pieniądze niż je gromadzić. Panuje przekonanie, że lepiej kupić teraz, bo za chwilę będzie drożej.

Jako że ludzie przestają odkładać pieniądze w bankach, powstaje presja na sektor bankowy, gdzie brakuje depozytów. Więcej osób poszukuje alternatywnych form inwestowania, na przykład kupują bitcoiny, złoto lub mieszkania na kredyt. Mamy już oznaki przegrzania na rynku nieruchomości, a wzrost stóp procentowych wkrótce stworzy ryzyko dla sektora bankowego, gdy pogorszy się jakość portfela kredytów hipotecznych. Rośnie ryzyko dla stabilności finansowej.

Wreszcie, inflacja tworzy dodatkowe ryzyko dla przedsiębiorstw. Szybki wzrost cen oznacza, że nie wiadomo, jak w przyszłości będą kształtowały się koszty, jakie będą ceny materiałów do produkcji, a to utrudnia firmom planowanie. Rośnie też zmienność kursów na rynku walutowym. Z drugiej strony, mało kto wie, że na inflacji zyskuje rząd w postaci wyższych podatków. Przy ośmioprocentowej inflacji budżet zyskuje co najmniej 10 miliardów złotych dodatkowych dochodów podatkowych rocznie, spada też realna wartość długu publicznego.

Przyjął pan właśnie funkcję głównego doradcy ekonomicznego Szymona Hołowni, ale ma pan szerokie doświadczenie w instytucjach publicznych: Bank Światowy, OECD, ZUS, minister i wiceminister w dwóch rządach. Czego dowiedział się pan w ten sposób o polskim państwie?

Współpraca z politykami dała mi przede wszystkim wiedzę na temat tego, czego oni nie rozumieją i z czym się borykają.

I co to jest?

Ulegają fałszywym uproszczeniom. Mówią, na przykład, że obniżą albo podniosą jakąś stawkę podatku, a nie zwracają uwagi, jakie jest całościowe obciążenie podatkami. Często ignorują to, że świat jest trochę bardziej złożony.

Ja wywodzę się ze szkoły ekonomicznej badań strukturalnych, czyli zajmuję się rozpracowaniem wszystkich elementów gospodarki na zależności między nimi. Jeśli wprowadzimy zmianę w jednym miejscu, to jakie inne efekty ekonomiczne to wywoła?

Czyli potrzeba szerszej perspektywy?

Im bardziej system jest skomplikowany – jak prawo podatkowe albo zielona transformacja – tym bardziej politycy jadą w koleinach i trudniej ogarnąć im całość. Do tego z polskim rządem jest obecnie kłopot, bo już dawno odszedł od, nazwijmy to, ekonomii rozumu. Teraz mamy ekonomię propagandy, w której dobiera się dane do tezy, którą chce się przedstawić, żeby pokazać rzekome sukcesy.

A jaka jest pana opowieść o III RP?

Każdy rząd działa w określonych warunkach, dlatego nie lubię ogólnych ocen. Dla mnie ważny jest trend – co jest siłą napędową reform i w którym kierunku zmierzamy. A zatem, najpierw był okres transformacji, czyli odejście od starego, zgniłego już systemu, który nie miał nic wspólnego nawet z gospodarką centralnie planowaną, bo tam nikt nic nie planował. To był totalny chaos i trzeba było sprawę uporządkować. Okres transformacji to był czas trudnych decyzji, ale cel był jasny: chcemy być członkiem OECD, NATO, UE.

A potem?

Był czas reform napędzanych akcesją do organizacji międzynarodowych, żeby być w klubie państw demokratycznych, praworządnych i wspierających gospodarkę rynkową.

To było do 2004 roku, gdy wstąpiliśmy do Unii Europejskiej.

To przypieczętowało nasze wysiłki. A potem jest czas, można powiedzieć, długofalowego budowania instytucji, aż do ostatnich sześciu lat, kiedy nastąpił okres rozwoju regresywnego, cytując profesora Wilkina – odchodzenie od budowania instytucji na rzecz psucia instytucji, które przeszkadzają w utrzymaniu władzy.

A jak pan rozumie źródła tej zmiany? Bo w tej opowieści, że zmieniało się na lepsze, aż się załamało, jest ten minus, że trudno wyjaśnić, dlaczego się załamało. 

Byłoby nieprawdą powiedzieć – i chyba nikt tego nie twierdzi – że wszyscy równo skorzystali na transformacji. Powstały obszary biedy, część ludzi była wykluczona. Jednocześnie media społecznościowe nakręciły w ostatnich latach takie wrażenie, że może coś poszło nie tak. A Polacy zawsze mają tendencję do rozpamiętywania przeszłości.

Andrzej Lepper przy każdej okazji mówił, że „Balcerowicz musi odejść” i z czasem transformacja przybrała twarz prof. Balcerowicza. Potem wszyscy politycy, którzy chcieli zawładnąć wyobraźnią uciśnionych, tych w niedoli, niedopieszczonych wyborców, musieli pójść w jego ślady. To niewątpliwie nakręciło pewien sposób myślenia o sprawach społecznych, a PiS wypełniło tę lukę ze swoim dużym programem socjalnym. Inne opcje nie były w stanie tego zrobić. Nie były w stanie nadążyć za tym społecznym oczekiwaniem. PiS rzeczywiście potrafiło dobrze zdefiniować, rozpoznać rzeczywistość, ale też zdefiniować ją na nowo, wprowadzając nowy język, zresztą bardzo dzielący Polaków.

A jaki kierunek rozwoju to wyznacza? Jest w obecnym rządzie ogromne przekonanie, że należy przede wszystkim utrzymać władzę za wszelką cenę, a tym samym przejąć i psuć instytucje demokratyczne. Bo jak ktoś chce głównie utrzymać władzę, to musi je psuć. Z jednej strony polaryzowanie społeczeństwa, choćby nakręcanie emocji przeciwko mniejszościom, a z drugiej strony niszczenie instytucji.

W 2006 roku był pan przez trzy tygodnie ministrem finansów w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza. Jak to się stało i jak pan teraz o tym myśli?

To było ważne dla mnie doświadczenie. Miałem okazję zapoznać się z tymi, którzy dzisiaj rządzą. Ale nie mam w zwyczaju opowiadać o swoich byłych szefach.

Ale ma pan refleksje po latach? 

Kazimierz Marcinkiewicz poznał mnie jako osobę, która przygotowała dużą część planu rządzenia Platformy Obywatelskiej.

To jest ten program, który PiS symbolicznie pokazał w kampanii wyborczej w 2005 roku jako pustą lodówkę? 

Nie, to nie był program wyborczy PO, tylko plan dla przyszłego rządu przygotowany pod kierunkiem Jana Rokity, który miał wówczas, nie wiem, czy pan pamięta…

Miał być „premierem z Krakowa”.

I to był program przygotowywany przez dwa lata. Na końcu byłem osobą, która trzymała ołówek. Wspólnie ze Stefanem Kawalcem mieliśmy w związku z tym największy wpływ na przygotowanie tego planu przyszłego rządu PO–PiS-u, choć wcześniej pracowało przy nim kilkudziesięciu wybitnych ekspertów.

Ale jak pan wchodził do rządu, to chyba już nie było wizji PO–PiS-u? 

Najpierw w 2005 roku ówczesny premier Kazimierz Marcinkiewicz powierzył mi zadanie kontynuowania prac programowych z wizją przyszłych rządów koalicyjnych.

Potem został pan ministrem finansów na miejsce Zyty Gilowskiej. Wtedy pozycja Marcinkiewicza była już słaba, a Jarosław Kaczyński miał chyba inne plany?

Nie wiem, jakie miał. Wie pan, można to sprowadzić do różnych pomruków politycznych, które z czasem wychodzą na powierzchnię. Ale ja zajmowałem się programowaniem polityk publicznych, a nie polityką partyjną.

To nie był element pana kalkulacji?

Mnie wtedy i jeszcze przez wiele lat interesowało, aby wspierać prace programowe wszystkich rządów, trochę według zasady, że rządy się zmieniają, a eksperci pozostają ci sami. Jeszcze zanim zostałem poproszony o przyjęcie funkcji ministra finansów, już wtedy przygotowałem koncepcję, która dzisiaj wróciła po latach w ruchu Szymona Hołowni, czyli projekt jednolitej daniny.

Ale bezpośrednią przyczyną powołania mnie na stanowisko ministra finansów było ujawnienie teczek, z których wynikało, że wicepremier Gilowska mogła być tajnym współpracownikiem. I wówczas premier Marcinkiewicz ją zdymisjonował, bo taka była wówczas zasada w tej formacji, że jak ktoś był TW, to był natychmiast odsuwany do czasu wyjaśnienia sprawy.

Potem był pan jeszcze wiceministrem oraz ambasadorem przy OECD w czasach PO–PSL. Dlaczego teraz Hołownia, a nie Platforma Obywatelska? 

Przez ponad trzydzieści lat współpracowałem z wieloma politykami. Byłem doradcą premierów, ministrów. Pracowałem w cieniu.

Szymon Hołownia pana zaprosił czy pan się zgłosił?

Zaprosił mnie do współpracy. Może po prostu wiele osób z jego otoczenia dostrzegło w moich tekstach dobre pomysły, które pasują do wizji polityki gospodarczej ruchu Polska 2050.

Czyli pan jest ekspertem gotowym doradzać politykom, ale to nie jest tak, że zobaczył pan projekt polityczny Szymona Hołowni i pomyślał, że to jest właśnie najlepsza propozycja dla Polski? 

Zapoznałem się oczywiście ze strategiami Polski 2050. I dostrzegłem w nich szansę na dalsze poszukiwanie trzeciej drogi, bez elementów ideologicznych – nie liberalnie, nie socjalnie, tylko pragmatycznie. Bo dzisiaj nie ma miejsca na dywagacje ideologiczne. Jest przede wszystkim potrzeba odwrócenia zniszczeń dokonanych w ładzie instytucjonalnym w Polsce, a po drugie odblokowania motorów rozwojowych dla gospodarki. To nie jest tak, że ruch przyjmuje moje koncepcje, jest raczej odwrotnie – ja próbuję wpasować się w kierunek wyznaczony przez lidera. W ludziach należących do ruchu Polska 2050 można poczuć pozytywną energię, która zjednuje ekspertów z różnych środowisk. Dostrzegłem w tym szansę dołączenia do zespołu, który wie, dokąd zmierza.

Zdjęcie: JLGutierrez, źródło: Canva;

Porozmawiajmy o ogłoszonym właśnie programie gospodarczym Polski 2050. Szymon Hołownia dołączył w Parlamencie Europejskim do frakcji liberalnej Renew Europe. To dobry ruch?

Myślę, że przynależność do frakcji bardziej liberalnej niż chadecka EPP to przemyślany wybór, dlatego że europejscy liberałowie są inni niż polscy. Są tam tacy wybitni politycy jak Macron, wywodzący się z rządu socjalistycznego, były belgijski premier Verhofstadt czy współrządząca obecnie z socjalistami niemiecka FDP. Ta frakcja charakteryzuje się przede wszystkim tym, że jest bardzo proeuropejska.

Verhofstadt to idea Stanów Zjednoczonych Europy. 

W obliczu frywolnej polityki NBP wiele osób, zwłaszcza przedsiębiorców, oczekuje więcej przewidywalności, wykorzystania szans rozwojowych płynących z głębszej integracji. Szansę dla Polski upatruję we wzmocnieniu więzi z Unią, ale też wzmocnieniu pozycji Polski w Unii. Stąd jasna deklaracja w naszym planie dla gospodarki, że chcemy wejść do strefy euro. Wiele partii opozycyjnych w ogóle ucieka od tego tematu.

Jest w nim również postulat szybszej transformacji energetycznej i klimatycznej. Powinniśmy spojrzeć na zieloną transformację jako szansę dla Polski, a nie traktować ją jako wielki koszt, jak to przedstawia Kancelaria Premiera. Istnieją badania, które pokazują, że bilans korzyści i strat związanych z zieloną transformacją jest korzystny. Nie można zaprzeczać dowodom naukowym i rysować obrazu, że ktoś komuś coś narzuca – to jest nasza szansa, którą powinniśmy wykorzystać.

W programie nie ma jednak przewodniej idei, która poruszałaby wyobraźnię podobnie jak 500 plus. 

To jest program gospodarczy, a nie społeczny – i nie jest to program wyborczy. Na razie koncentrujemy się na tym, aby pokazać, jak można odblokować motory rozwojowe Polski, czyli poprawić sytuację pracowników na rynku pracy i skłonność przedsiębiorców do inwestowania. W tej chwili stopa inwestycji prywatnych jest na poziomie najniższym od blisko trzech dekad.

A co jest dla pana najważniejsze w tym programie? 

Dla mnie osobiście to jest dostrzeżenie roli człowieka, co jest zupełnie inne niż w obecnej polityce. Człowiek jest w centrum tego planu. Polska gospodarka jest oparta przede wszystkim na pracownikach. Jeżeli chcemy podnosić naszą pozycję konkurencyjną, to jest istotne, żeby zainwestować w człowieka. To jest edukacja i ochrona zdrowia, czyli wszystkie te usługi publiczne, które są dzisiaj w dramatycznym stanie. Jest ewidentne, że inwestycje w edukację i zdrowie stwarzają szanse na rozwój i podnoszą produktywność – zdrowi pracownicy pracują lepiej niż schorowani albo zastraszeni. To oznacza również poprawę stosunków pracy, na przykład przeciwdziałanie mobbingowi.

Platforma Obywatelska zwykle mówi o przedsiębiorcach, a Lewica o pracownikach. Was wyróżnia, że łączycie jedno z drugim? 

Do tego dochodzi budowa kapitału społecznego. Polacy nie ufają sobie nawzajem, a dodatkowo nie mają zaufania do rządu. To trzeba zmienić. Wszystkie te sprawy mają znaczenie ekonomiczne.

W programie można znaleźć propozycje zmniejszenia danin dla najuboższych, obniżenia VAT-u do 20 procent, jest też mowa o pilnowaniu poziomu zadłużenia. A jednocześnie mówicie o inwestycjach w edukację i zdrowie. Jakie to by miało skutki dla budżetu? 

Przede wszystkim chcemy mieć bardziej przewidywalne i przejrzyste finanse publiczne, a także wzmocnić motory rozwojowe. Bez inwestycji kraj nie będzie się rozwijał. Będziemy jeszcze pracować nad polityką fiskalną i makroekonomiczną. Niedawno nie było wysokiej inflacji ani pandemii, co też trzeba uwzględnić. Im bliżej wyborów, tym pełniejszy będzie program.

Program polityczny nie byłby kompletny bez debaty publicznej. Teraz chodzi więc o to, żeby ożywić debatę na temat propozycji programowych, które już zostały przygotowane. Dzisiaj taka debata nie istnieje w instytucjach, które są do tego powołane – nie rozmawia się ani w Radzie Dialogu Społecznego, ani nawet w Sejmie. Czasami rozmawia się na konferencjach, ale one są zdominowane przez tych, którzy je finansują, czyli przez spółki skarbu państwa, więc wiadomo, jaki jest efekt takich konferencji.

Partie zwykle ujawniają w programach własną wrażliwość ideową. Na przykład, partia Razem jasno powie, że chce podnieść podatek dochodowy dla najbogatszych, co pokazuje pewną koncepcję sprawiedliwości. 

Ale operowanie takimi konkretnymi stawkami to są właśnie fałszywe uproszczenia.

W tle zawsze jest jakaś koncepcja sprawiedliwości. 

Tak, ale właśnie o to chodzi – podniesiemy jeden podatek i co w związku z tym? Obecny rząd mówi, że podnosi kwotę wolną do 30 tysięcy złotych. A dlaczego nie mógł tej kwoty podnieść do 8 tysięcy złotych, co obiecał sześć lat temu? Wiadomo, że powód jest taki, że w międzyczasie mógł zabrać z innej kieszeni.

Dlatego pytam o filozofię rządzenia, a nie stawki. 

To prawda, że wielu polskich ekonomistów nie nadąża za myślą ekonomiczną, która kiełkuje w miejscach, takich jak MFW, OECD czy Bank Światowy. Nie dostrzegają, że doszło do rewolucji w myśleniu ekonomicznym. Na przykład, przyjmuje się, że nierówności szkodzą gospodarce. Progresja podatkowa, którą OECD zaleca Polsce od kilkunastu lat, też jest dobra dla gospodarki, ponieważ sprzyja powstawaniu tak zwanych automatycznych stabilizatorów koniunktury, co wzmacnia popyt.

I pan doradzał to politykom?

Oczywiście, tylko widzę ewolucję poglądów w tej mierze w organizacjach międzynarodowych, w Unii Europejskiej, ale nie widzę jej w Polsce. Problem polega na tym, że niektórzy pozostają na swoich utrwalonych pozycjach i przyjmują, że jedyny dobry ekonomista to jest ten, który ma poglądy jak Adam Smith. Niewidzialna ręka rynku, niepotrzebne regulacje, niepotrzebna rola państwa – to jest myślenie, które dominowało przez lata i jest tak trochę do dzisiaj. A jest ono całkowicie błędne, w tym sensie, że zupełnie oderwane od szybko zmieniającej się rzeczywistości.

Można mieć progresywny system podatkowy, a jednocześnie degresywny system składkowy. Tak jest dzisiaj, co powoduje, że system jako całość jest garbaty, na początku progresywny, a potem degresywny. Dlatego trzeba zawsze patrzeć na całość.

Jarosław Kaczyński powiedział niedawno, że za Szymonem Hołownią stoją środowiska jeszcze gorsze niż za Platformą Obywatelską. Co pan o tym myśli? 

Myślę, że boi się prawdy, czyli ekonomii rozumu. Wolałby ekonomię opartą na pobożnych życzeniach, podlaną propagandowym sosem. Ja zachęcam wszystkich ekspertów do współpracy, a wiele środowisk już deklaruje chęć współpracy. Jesteśmy bardzo otwarci na dialog i przede wszystkim to nas odróżnia od tych, którzy od razu szufladkują, a co tylko szkodzi debacie publicznej. Zachęcam również do krytyki planu dla gospodarki. Sam też zbieram dzisiaj wszelkie krytyczne uwagi, szukam nowych pomysłów.

Najlepsze książki pod choinkę dla dzieci małych, dużych i prawie dorosłych [KL dzieciom]

„Opowieść nieznajomego Chińczyka” Magdaleny Wiśniewskiej – poleca MAGDALENA FURMANIK-KOWALSKA 

Kiedy przypadkiem spotkasz nietypowego staruszka w muzealnej sali, to na pewno jest to zapowiedź niezwykłej opowieści. W każdej bowiem muzealnej gablocie kryje się mnóstwo historii i świadectw ludzkiego życia. Nie mogło być też inaczej w pekińskim muzeum, które przechowuje cenne zabytki z wielu stuleci, a nawet tysiącleci – cesarskie korony, wyrafinowane przybory do kaligrafii czy najpiękniejsze przykłady szlachetnej porcelany, ale też proste gliniane bądź drewniane naczynia. Wśród reliktów przeszłości znajduje się również porcelanowy ptasi szkielet. Ten wyjątkowy obiekt staje się powodem rozmowy z nieznajomym Chińczykiem, który przenosi nas w dawne czasy i opowiada historię pewnej niecodziennej przyjaźni pomiędzy człowiekiem a ptakiem. Między garncarzem Tao Zhongiem i wilgą Huang Li.

Słuchając opowieści, obserwujemy wędrówki i przygody ubogiego garncarza, który pokonuje wiele przeciwności losu, aby zrealizować swoje marzenia. Wsparciem służy mu ptasi towarzysz. Ich podróże oglądamy, jakbyśmy przyglądali się pionowemu zwojowi malarstwa chińskiego obrazującemu górskie krajobrazy. Stopniowo przemierzamy kolejne wzniesienia, podziwiamy przyrodę i architekturę. Naszą wyobraźnię pobudzają świetnie wykonane ilustracje Marcina Minora, inspirowane dawną sztuką chińską. Nie tylko malarstwem, ale również rzemiosłem. Mamy wśród nich odniesienia do form wachlarza czy parawanu. Wybrana kolorystyka podkreśla baśniowość przedstawień.

„Opowieść nieznajomego Chińczyka” to książka o przyjaźni i poświęceniu. Wzruszająca i skłaniająca do refleksji nad losami człowieka i ptaka. Inspirująca historia o dążeniu do realizacji marzeń pomimo przeszkód. Opowieść o miłości i umiejętności dostrzegania piękna wokół nas. Jej niezaprzeczalną zaletą jest także to, że wprowadza młodego czytelnika w świat dawnej kultury i sztuki chińskiej.

Książka:

Magdalena Wiśniewska, „Opowieść nieznajomego Chińczyka”, il. Marcin Minor, wyd. Dwukropek, Warszawa 2021.

Proponowany wiek odbiorcy 10+

 


„Drugi mąż czwartej żony. Małżeństwa świata” Waldemara Kuligowskiego – poleca ANNA OLMIŃSKA

„Drugi mąż czwartej żony. Małżeństwa świata” Waldemara Kuligowskiego, profesora i kierownika Zakładu Antropologii Kulturowej UAM w Poznaniu, to dość nietypowa książka na prezent dla młodych czytelników. Autor neguje w niej nośną dziś tezę, że małżeństwo przeżywa kryzys, pokazując, że dotyczy ona jedynie zachodniego typu małżeństwa monogamicznego, gdy tymczasem inne typy związków funkcjonujące na świecie (których jest multum!) mają się całkiem dobrze.

Głównym celem książki jest uwrażliwienie czytelnika na różnorodność świata. Bazując na źródłach naukowych, autor przybliża modele związków w różnych krajach – od Kanady, przez Indie, Tybet czy Malezję, aż po Chiny. Zaskoczą one niejednego dorosłego. Sama dowiedziałam się z lektury na przykład o istnieniu ginegamii (związek łączący dwie kobiety, w którym jedna, zazwyczaj ta starsza i bogatsza, ma legalny status oraz rolę społeczną męża i ojca) praktykowanej wśród niektórych ludów afrykańskich, czy też o stosunkowo popularnej w Nepalu poliandrii braterskiej (związek jednej kobiety z co najmniej dwoma braćmi z tej samej rodziny). Kuligowski analizuje każdy opisywany typ związku i tłumaczy przyczyny jego funkcjonowania w danym środowisku, uświadamiając czytelnikowi, że żaden z nich nie jest „wymysłem”, przeciwnie: powstanie każdego jest czymś uzasadnione.

„Drugi mąż czwartej żony” nadaje się dla młodzieży już prawie dorosłej. Dlaczego? Po pierwsze, autor porusza (sporadycznie, ale jednak) temat seksu – przy okazji opisywania koncepcji związku otwartego czy fenomenu małżeństw ludzi z robotami i halogenami [sic!], gdzie przywoływana jest między innymi postać androida RealDoll, którego podstawową funkcją jest… bycie partnerem seksualnym człowieka. Po drugie, języka, którym posługuje się Kuligowski, raczej nie zrozumieją młodsze nastolatki; w dodatku tekstu jest tu tyle, co w „zwykłej” książce dla dorosłych, a świetne ilustracje Marianny Sztymy stanowią jedynie jego uzupełnienie.

Jak pisze Kuligowski we wstępie, przedstawienie różnych typów związków jest jego „sposobem na przyczynienie się […] do wzmocnienia «stabilnych i humanitarnych społeczeństw»”, w których chyba wszyscy chcielibyśmy żyć. Nie tylko od święta.

Książka:

Waldemar Kuligowski, „Drugi mąż czwartej żony. Małżeństwa świata”, il. Marianna Sztyma, wyd. Albus, Poznań 2021.

Proponowany wiek odbiorcy: 15+

 


„Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata” Benjamina Alire Sáenza – poleca ANNA MIK

Ari (imię odziedziczone po dziadku, choć właściwie – po znanym filozofie, Arystotelesie) od zawsze czuł się inny w gronie swoich rówieśników. W zasadzie nie miał przyjaciół, choć samotność, przynajmniej pozornie, mu nie przeszkadzała. Jednak podejście chłopca do relacji międzyludzkich drastycznie się zmienia po poznaniu Dantego, z którym połączyło go coś więcej niż tylko oryginalne imiona po wielkich umysłach. Chłopcy (Amerykanie meksykańskiego pochodzenia) nie potrafią się do końca odnaleźć w społeczeństwie wielokulturowym, w którym różnorodność z założenia powinna być przecież normą. Obaj próbują zrozumieć świat pełen sprzeczności, a droga ku odkryciu własnej tożsamości jeszcze bardziej zacieśnia więzy między nastolatkami.

„Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata” to historia miłosna opowiedziana przepięknym, lirycznym językiem, przywodzącym na myśl poetykę popularnych na Zachodzie verse novels. Narracja pierwszoosobowa prowadzona z perspektywy Ariego jest intymna, wrażliwa, poetycka, a jednocześnie wyzbyta rzewnego czy patetycznego tonu. Uczucie, którym chłopiec darzy Dantego, nie wybucha nagle i nie płonie żywym ogniem. To powoli rodząca się więź, idąca w parze z odkrywaniem swojej tożsamości – zarówno psychoseksulanej, jak i kulturowej. „Wszechświat” zawarty w tytule powieści jest również istotnym motywem narracji. Nastolatkowie nieustannie zastanawiają się nad sensem istnienia, tak siebie samych, jak i rzeczywistości ich otaczającej. Niezwykle interesujące jest również przedstawienie rodziców obu chłopców: wspierających i kochających, choć jednocześnie zagubionych w świecie dorastających dzieci.

Obsypana nagrodami powieść Benjamina Alire Sáenza będzie z pewnością trafionym prezentem dla młodych ludzi, szukających odbicia siebie w literackich kreacjach i języku przesiąkniętym szczerymi emocjami. Jest to książka dla młodzieży pragnącej autentyczności oraz głębi, które ostatecznie powinny przecież być elementem nie tylko świąt, lecz także codzienności. O tym właśnie przypomina historia Ariego i Dantego.

Książka:

Benjamin Alire Sáenz, „Arystoteles i Dante odkrywają sekrety wszechświata”, przeł. Agnieszka Brodzik, wyd. We need YA, Poznań 2021.

Proponowany wiek odbiorcy: 14+ 

 


„Brud. Cuchnąca historia higieny” Piotra Sochy i Moniki Utnik-Strugały – poleca KRZYSZTOF RYBAK

Najnowsza książka Piotra Sochy i Moniki Utnik-Strugały już od samej okładki fascynuje: z jednej strony widać na niej wytwornie ubraną monarchinię, z drugiej – uderzający tytuł „Brud”, a także pokazane na tylnej okładce liczne elementy tworzące piękną aparycję tak naprawdę niezbyt urodziwej damy. Taka jest właśnie „cuchnąca historia higieny”, którą autorzy prezentują młodym odbiorczyniom i odbiorcom – pełna ohydy, a równocześnie piękna i pomysłowości, które sprawiły, że dzisiaj możemy cieszyć się kanalizacją i zdrowym uzębieniem. Kolejne rozdziały tej wielkoformatowej publikacji mówią o wybranych zagadnieniach związanych z brudem i czystością towarzyszącym ludzkiej cywilizacji: od kosmetyków starożytnego Egiptu i rzymskich łaźni przez wodowstręt średniowiecznych świętych aż po związki higieny z medycyną i eugenikę. Autorzy świetnie wprowadzają różnorodne tematy, jasno wyjaśniają nierzadko skomplikowane zagadnienia biologiczne, technologiczne, kulturowe i religijne i tym samym ułatwiają zrozumienie „cuchnącej historii higieny”. Całości towarzyszą liczne ilustracje, wypełniające kolejne strony – choć „Brud” wydany został w nieco mniejszym formacie niż „Pszczoły” i „Drzewa” Sochy, nie wpływa to negatywnie na odbiór całości, bogatej graficznie i świetnie przemyślanej edytorsko.

Zachwycająca jest odwaga Utnik-Strugały, która nie boi się pisać wprost o seksie, menstruacji, kwestiach rasowych (którym poświęcony jest rozdział „Kolorowe i czarno-białe”) czy nierównościach ekonomicznych. Uderzające są zwłaszcza zamieszczone na początku cytaty ukazujące różnice w podejściu do higieny – nie tylko w różnych epokach, ale też kulturach, grupach wyznaniowych i społecznych – a wśród nich słowa brytyjskiej działaczki politycznej z przełomu XIX i XX wieku Lady Fry: „Łazienki są tylko dla służby”. Na kartach „Brudu” pojawia się także problem braku dostępu do toalet, dotykający aż 700 milionów ludzi na świecie! Co warto docenić, książka jest mocno związana z najnowszymi zjawiskami społecznymi i przez to zaangażowana społecznie: pojawia się i pandemia covidu, i ruch #MeToo, i zanieczyszczenie rzek, i smog. Wszystko to czyni z „Brudu” wspaniałą książkę informacyjną, która z pewnością wciągnie zarówno dzieci, jak i dorosłych!

 

Książka:

Piotr Socha, Monika Utnik-Strugała, „Brud. Cuchnąca historia higieny”, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2021.

Proponowany wiek odbiorcy: 10+

 

„Szczęśliwe przypadki. O niezamierzonych wynalazkach” Soledad Romero Mariño i Montse Galbany – poleca AGNIESZKA SAWALA-DOBERSCHUETZ

Świetnie wydana i ciekawie ilustrowana książka o „błędach”, które w myśl powiedzenia – „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – okazały się szczęśliwymi przypadkami. Pomyłki, niedopatrzenia, niespodziewany zwrot zdarzeń mogą być nazywane porażką, ale mogą też okazać się inspiracją prowadzącą do „Eureka!”.

Gdyby nie pewne „pomyłki” być może nigdy nie zostałaby odkryta penicylina, promieniowanie rentgenowskie, baterie, kawa czy szampan!

Gdyby owoce dziwnie pobudzające kozy etiopskich pasterzy ok. 600 roku n.e. nie smakowały obrzydliwie, mułła zapewne nigdy nie cisnąłby ich w ogień. Palone ziarna zaczęły tak kusząco pachnieć, że uratowano je z płomieni i sporządzono napój, bez którego wiele osób na całym świecie nie wyobraża sobie dzisiaj udanego poranka…

Gdyby szkocki lekarz Alexander Fleming nie zraził się chwilowo niepowodzeniami swoich badań nad lekiem antybakteryjnym, porzucone na miesiąc laboratorium nie zostałoby skażone zarodnikami pleśni. A ta nie zabiłaby hodowanych bakterii. W efekcie dziś nie znalibyśmy antybiotyków (o ile ludzkość byłaby w stanie przetrwać bez nich ostatnie sto lat…).

 

 

W moim odczuciu książka „Szczęśliwe przypadki” jest o tym, jak pozorną porażkę przekuć w sukces. Koleżanka biolożka tłumaczyła mi kiedyś istotę badań laboratoryjnych – nawet gdy założona hipoteza się nie sprawdzi, eksperyment nie poszedł na marne. Dostarczył cennych informacji, z których można wyciągnąć wnioski i nie popełnić błędu w kolejnym podejściu. A to może prowadzić do wielkiego odkrycia! Tak więc – padłeś? Powstań i się nie poddawaj!

Książka:

Soledad Romero Mariño i Montse Galbany, „Szczęśliwe przypadki. O niezamierzonych wynalazkach”, wyd. Muchomor, Warszawa 2021.

Polecany wiek odbiorcy: 5+

 


„Trzeba ratować święta!” Benjamina Rennera – poleca KAROLINA STĘPIEŃ

Benjamina Rennera znamy już w Polsce ze współtworzenia nominowanej do Oscara animacji „Ernest i Celestyna”, a także z wydanego u nas w 2018 roku komiksu „Wielki zły lis”, którego ekranizację – zrealizowaną zresztą przez samego autora – można było obejrzeć podczas jednej z edycji festiwalu „Kino Dzieci”. Ostatnio Kultura Gniewu wypuściła na rynek tłumaczenie świątecznego komiksu rysownika z udziałem znanych z poprzedniej publikacji bohaterów. Tym razem mieszkańcy małej farmy stają przed niezwykle trudnym wyzwaniem – muszą zdecydować, czy lepiej ratować święta, czy własną skórę.

Komiks Rennera to prosta, pełna gagów oraz slapstickowego humoru opowieść o zmaganiach poukładanego i ostrożnego prosiaka z jego lekkomyślnymi i szalonymi przyjaciółmi, królikiem i kaczką. Kryje w sobie jednak także rozległe złoża czułości i prostych mądrości (a także kulturowych nawiązań, choćby – co może wydawać się zaskakujące – do filmografii braci Coen). Każdy z bohaterów, przeżywając świąteczną przygodę, ostatecznie uczy się czegoś nowego, jak choćby tego, że „sztuka niemartwienia się polega na rozluźnieniu palców stóp” oraz że Święty Mikołaj to nie tylko potencjalnie realna postać, ale też symbol – „szczodrość wyrażająca się w dawaniu radości naszym bliskim”. Wszystko to opakowane w rozkoszne ilustracje i świetnie przetłumaczone, pocieszne dialogi.

Należy uczciwie przyznać, że „Trzeba ratować święta!” nie jest komiksem lepszym od „Wielkiego złego lisa”. Osoby nieznające jeszcze twórczości Rennera odsyłam zatem czym prędzej do oryginalnej opowieści. Gwarantuję natomiast, że tym, którzy czytali już poprzednią część, nowość od Kultury Gniewu pozwoli na powrót do miejsca radosnego, przytulnego, swojskiego i zarazem jedynego w swoim rodzaju – a czy nie w takim właśnie zakątku większość z nas ma ochotę zaszyć się w grudniowy wieczór?

Książka:

Benjamin Renner, „Trzeba ratować święta!”, przeł. Krzysztof Umiński, wyd. Kultura Gniewu, Warszawa 2021.

Proponowany wiek odbiorcy: 6+

 


„Gwiazdkowy Prosiaczek” J.K. Rowling – poleca PAULINA ZABOREK

W dzieciństwie często oglądałam bajki na rzutniku, a moją ulubioną były „Zabawki spod choinki”. To wzruszająca świąteczna historia, w której zabawki małej Zosi ożywają. Motyw wyeksploatowany niemal do cna, ale wciąż lubiany i dający możliwości snucia kolejnych historii, czego najlepszym przykładem jest wydany przez Media Rodzinę „Gwiazdkowy Prosiaczek”.

Jack bardzo przeżywa rozwód rodziców i wyprowadzkę z domu. Na szczęście w trudnych chwilach towarzyszy mu ukochana świnka-przytulanka – Daj Proś (zwany dalej DP, co mnie akurat przeszkadza – anglosaskie upodobanie do skrótowców nie pasuje do języka polskiego; jak to czytać na głos, DePe, DiPi?). Gdy wieczorem chłopiec wtula się w przybrudzony, wytarty materiał maskotki, czuje, że ciężar całego dnia już go tak nie przytłacza. Daj Prosiowi może wszystko powiedzieć, powierzyć największe sekrety. Jack nie potrafi wyobrazić sobie niczego straszniejszego od utraty prosiaczka. Niestety właśnie to się pewnego dnia wydarza. A wszystko przez rodzinne perturbacje – w domu pojawiają się nowy partner mamy i jego nastoletnia córka Holly i wszystko wskazuje na to, że święta zmienią się w koszmar.

J.K. Rowling opowiada historię poszukiwań Daj Prosia – desperackich, pełnych nadziei i poświęcenia. Jack zrobi wszystko, by odzyskać ukochaną przytulankę. W zmaganiach towarzyszy mu inna zabawka – tytułowy Gwiazdkowy Prosiaczek, niechciany zamiennik, który jednak, jak się ostatecznie okaże, odegra w całej historii ważną, jeśli nie najważniejszą rolę.

Autorka „Harry’ego Pottera” tworzy w tej opowieści Krainę Zgub, alternatywny świat, barwny i tajemniczy, do którego trafiają zgubione przez dzieci zabawki. „Mamo, ale ona potrafi pisać!” – osądził mój syn, gdy otarł już łzy, nie pierwszy zresztą raz podczas naszej wspólnej lektury tej książki. To prawda. Różne rzeczy można ostatnio powiedzieć o J.K. Rowling, ale bez wątpienia potrafi pisać, porywać czytelnika w stworzone przez siebie uniwersum, doprowadzać go do łez i do nagłych wybuchów śmiechu. „Gwiazdkowy Prosiaczek” oferuje to wszystko i dużo więcej, między innymi świetne ilustracje Jima Fielda, które jednak bardzo chciałoby się zobaczyć w kolorze.

Książka: 

J.K. Rowling, „Gwiazdkowy Prosiaczek”, przeł. Małgorzata Hesko-Kołodzińska, Piotr Budkiewicz, wyd. Media Rodzina, Poznań 2021.

Proponowany wiek odbiorcy: 5+

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.

Kolory więzi. O wystawie „Moja matka, moja córka” w krośnieńskim BWA

Czy relacja między matką a córką zawsze musi być trudna? W szczególności, gdy jedna z nich lub obie są artystkami? Jakie barwy i odcienie przybiera ich więź? W 1984 roku Luce Irigaray w „Ethique de la difference sexuelle” [An Ethic of Sexual Difference] pisała o potrzebie zmiany dotychczasowego, a kulturowo uformowanego schematu rywalizacji między kobietą a jej potomkinią. Irigaray twierdziła, że rywalizacja ta w patriarchalnej strukturze jest warunkiem tworzenia się kobiecej podmiotowości:

„W pewien sposób wymiar wertykalny jest zawsze odejmowany od stawania się kobietą. Więź między matką a córką, córką a matką musi zostać zerwana, aby córka stała się kobietą. Genealogia kobiet musi zostać stłumiona w imię relacji syn–ojciec oraz idealizacji ojca i męża jako patriarchów”.

Czy XXI wieku udało się przełamać schemat, który opisała francuska feministka? Czy relacje pomiędzy rodzicielką i jej żeńskim potomstwem przybrały więcej form – lub barw? Z pytaniami tymi zmierzyło się kilkanaście artystek. Efektem jest wystawa „Moja matka, moja córka”, która odbywa się w krośnieńskim BWA. Wśród wypowiadających się twórczyń znalazły się: Bettina Bereś, Dorota Bernacka, Alicja Bielawska, Dominika Borek, Agnieszka Drwal-Dziurawiec, Pola Dwurnik, Teresa Gierzyńska, Aneta Grzeszykowska, Dorota Hadrian, Zuzanna Janin, Zofia Karpowicz, Barbara Kasprzycka-Łosiak, Bogdana Ligęza-Drwal, Justyna Łuczaj-Salej, Cecylia Malik, Małgorzata Markiewicz, Barbara Porczyńska, Katarzyna Sobczuk, Teresa Starzec, Agula Swoboda, Klaudia Urbanek-Kękuś, Marta Wojciechowska. Są to artystki kilku generacji, pracujące w różnorodnych mediach od malarstwa i grafiki, poprzez instalacje i sztukę nowych mediów, po performance. Ich dzieła wybrały i zakomponowały w spójną całość dwie kuratorki – Agnieszka Bartak-Lisikiewicz i Magdalena Ujma. Twórczyniom udało się ukazać wielopłaszczyznowość oraz „wielobarwność” tytułowej relacji, lecz kilka symbolicznych kolorów dominowało – dlatego przyjrzyjmy się im bliżej.

Kobiece krzątactwo, jak określała je Jolanta Brach-Czajna w „Szczelinach istnienia”, definiuje jej społeczną rolę. Opieka nad potomstwem, którą szal może także symbolizować, nie ma końca. Bo przecież wszyscy znamy i często śmiejemy się ze słynnego zdania „Załóż szalik, bo się przeziębisz”, a które wyraża nieustanną troskę kobiet o ich dzieci lub wnuki.

Magdalena Furmanik-Kowalska

Czerwień

Kolor najbardziej kojarzony z kobiecością. Barwa krwi. Symbol miłości, silnych emocji, ognia, więzi, życia, ale jednocześnie przemocy i bólu. Dominuje w wielu pracach prezentowanych na wystawie. Małgorzata Markiewicz wybrała go, aby wydziergać instalację „To nic to nic v.3.” [2018]. Wykonała kilkumetrowy szal rozwieszony tak, aby przywodził na myśl sztandar. Druty, którymi go robiono, pozostawiono, co sugeruje, że praca nie została ukończona. Dopowiada to także ciągnąca się po podłodze nić włóczki, biegnąca od jednego końca szala do drugiego. Zamyka ona również pracę w okręgu, który nie ma początku i końca – jak wąż pożerający swój własny ogon. Szal powstał w ramach performansu, podczas którego artystka dziergała go, a inna kobieta go pruła, podając pierwszej nić, aby ta nadal kontynuowała swoje dzieło. Kobieca aktywność nigdy się nie kończy. Często jest niewidoczna – dotyczy to w szczególności domowych prac, które powtarzane są w nieskończoność, a ich efekt za chwilę znika. Kobiece krzątactwo, jak określała je Jolanta Brach-Czajna w „Szczelinach istnienia”, definiuje jej społeczną rolę. Opieka nad potomstwem, którą szal może także symbolizować, nie ma końca. Bo przecież wszyscy znamy i często śmiejemy się ze słynnego zdania „Załóż szalik, bo się przeziębisz”, a które wyraża nieustanną troskę kobiet o ich dzieci lub wnuki. Czasem wręcz zbyt silną i przytłaczającą.

Małgorzata Markiewicz, „To nic to nic v.3.”, 2018. Fot. Magdalena Furmanik-Kowalska

Czerwień wykorzystuje również Alicja Bielawska. Na wystawie można obejrzeć jedną pracę z serii „Wycinanki”, która powstała w 2019. To zawieszona w przestrzeni kilkumetrowa ażurowa tkanina w kolorze krwistej czerwieni. Powiększona do ogromnych rozmiarów tytułowa wycinanka powstała z inspiracji żydowskimi dekoracjami papierowymi, z których tradycyjnymi formami zapoznała artystkę jej babcia. Bielawska przeniosła charakterystyczne dla tej kobiecej sztuki żydowskiej wzory i motywy do swoich realizacji artystycznych, komponując w oparciu o nie przestrzenne instalacje. Zawieszona na ekspozycji „Wycinanka” koresponduje w interesujący sposób z akrylami matki artystki, Teresy Starzec. Na jej trzech abstrakcyjnych obrazach z 2019 roku, które zostały pokazane na wystawie, dostrzec można floralne formy – bliskie kształtom obecnym w pracach jej córki.

„Moja matka moja córka”;, widok wystawy z pracami Cecylii Malik, Alicji Bielawskiej, Teresy Starzec i Bettiny Bereś. Fot. Damian Wojtowicz

Wśród kolaży Aguli Swobody prezentowanych na wystawie najbardziej skupia uwagę ten, w którym dominuje czerwień. To jedna z grafik z serii „Matkość” [2000]. Kolor ten wypełnia większość tła, jest to także barwa uproszczonych kształtów umieszczonych w miejscu oczu i ust portretowanej postaci. Artystka nawiązuje do stylistyki dziecięcych rysunków, ale jednocześnie gra z dadaistyczną estetyką – na przykład tułów postaci buduje ze zdjęć kobiecych bioder i nóg. Z prac zdają się wyłaniać pytania o relację pomiędzy kobiecą seksualnością a macierzyństwem. Czy matka może być kobietą wciąż wzbudzającą pożądanie? Atrakcyjną i pociągającą? Czy jedna rola społeczna musi niwelować wszelkie inne? Czy konieczne jest, aby kobieta straciła swoją indywidualność, aby być dobrą matką?

Czy matka może być kobietą wciąż wzbudzającą pożądanie? Atrakcyjną i pociągającą? Czy jedna rola społeczna musi niwelować wszelkie inne? Czy konieczne jest, aby kobieta straciła swoją indywidualność, aby być dobrą matką?

Magdalena Furmanik-Kowalska

Barbara Kasprzycka natomiast nie pyta, a dokumentuje. Na jednej z galeryjnych ścian eksponowana jest kompozycja złożona z jej kilkunastu małoformatowych obrazów, w większości wykonanych na szklanym podłożu. To biologiczno-artystyczny dziennik artystki, obrazujący między innymi etapy ciąży („Historia płodu. 1999.04” czy „Podróż do wnętrza. 1999.05”); znajdziemy tu również wizerunki powiększonych tkanek i komórek. W zestawieniu wybija się czerwień podkreślająca kobiecą fizjologię, a nawet szerzej: człowieczą biologiczność. Wizerunki ludzkiego wnętrza, krwiste i mięsiste, często wzbudzające uczucie wstrętu, przeobrażone zostają przez artystkę w estetyczne obiekty – w abstrakcyjne obrazy.

„Moja matka moja córka”, widok wystawy z pracami Barbary Kasprzyckiej. Fot. Damian Wojtowicz

Biel

Symbolizująca czystość i niewinność biel dominuje w kilku znakomitych dziełach pokazywanych na wystawie. Wchodzących do sal ekspozycyjnych wita siedząca na krzesełku dziewczęca postać („Franciszka 2018” [2016]). Tuż obok niej znajdują się jeszcze dwie – stojąca („Franciszka 2026” [2016]) i leżąca „Franciszka 2027” [2015/2016]) wykonane tą samą techniką przez Anetę Grzeszykowską. To inspirowane wizerunkiem córki artystki „miękkie rzeźby” [soft sculptures]. Dziewczęce figury zostały ręcznie uszyte i ubrane w sukienki wydziergane na drutach przez artystkę, która kontynuuje tradycje kobiecego rzemiosła, ale jednocześnie wchodzi z nimi w dialog. Choć zostały wykonane z „ciepłych” materiałów, postacie dzieci budzą niepokój. Pozbawione kolorów oraz wyjęte z kontekstów gesty i układy ich ciał, tworzą wieloznaczność, wywołują zaniepokojenie, ale również ciekawość. Kim one są? Co je spotkało? Białe figury – czyste (bez śladów swojej historii) czy martwe? Czy są to po prostu lalki naturalnej wielkości imitujące życie?

Aneta Grzeszykowska, instalacje z serii „Franciszka”. Fot. Magdalena Furmanik-Kowalska

Z mitem sielskiego dzieciństwa rozprawia się w metaforyczny sposób Marta Wojciechowska. Pluszowy miś będącym symbolem bezpieczeństwa, ciepła i opieki został przez artystkę przeobrażony. Jej „Duży miś” [2019] wykonany został bowiem ze szklanych kawałków. Porzucony w kącie sali galerii wydaje się prosić o podniesienie i przytulenie, co niestety grozi zranieniem się lub okaleczeniem. Tym samym traci on wszelkie swoje „misiowe” cechy – pobudza do nieprzyjemnej refleksji nad losem dzieci, którym zabrakło tego, co on symbolizuje. Kryształowa powłoka przyciąga wzrok, kusi swoim wizualnym pięknem, ale zarazem uniemożliwia ciepły bezpośredni cielesny kontakt. Taki, jaki dostrzec można w innej instalacji obecnej na wystawie. „Struktura kryształu” [2017] autorstwa Doroty Hadrian ukazuje więź pomiędzy matką a jej dziećmi: bliską, choć chwilami też trudną i męczącą dla rodzicielki, która często (także metaforycznie) dźwiga potomstwo na swoich plecach. Rzeźba wykonana z kryształków cukru związanych syntetyczną białą masą jest krucha – taka, jaką potrafi być relacja pomiędzy bliskimi, jeśli się o nią odpowiednio nie dba. Ta nietrwałość tworzy silny kontrast z brązową rzeźbą „Wilczycy kapitolińskiej”, do której praca Hadrian nawiązuje. Od tysiącleci historia kobiety się nie zmienia, to ona głównie niesie na swoich barkach los dzieci. Współczesna matka nadal musi wykarmić młode i zapewnić im bezpieczeństwo – w szczególności ta samotnie je wychowująca.

Marta Wojciechowska, „Duży miś”,2019. Fot. Magdalena Furmanik-Kowalska

O relacjach opowiada również praca Bettiny Bereś „Stół rodzinny” [2012]. Przy nakrytym białym obrusem tytułowym meblu ustawiono tylko jedno krzesło, również obleczone w biel. Na jego obszyciu dostrzec można archiwalne zdjęcie śmiejącej się małej dziewczynki – matki artystki, krakowskiej performerki i rzeźbiarki Marii Pinińskiej-Bereś. Nad nim wyhaftowany został złotą nicią napis: „Dziewczyna w złotej klatce”. Choć przy stole jest tylko jedno krzesło, to na jego blacie położonych jest kilka serwet. Na nich zaś niebieską nicią wyszyte zostały opisy członków rodziny, a właściwie krótkie opowieści na ich temat. Wydaje się, że zaaranżowane przyjęcie jest formą upamiętnienia już nieobecnych. Nie znamy rodzajów pokrewieństwa między nimi ani ich wyglądu, dowiadujemy się o nich tylko jednej informacji, która ich określa. Są to bliscy, których artystka i jej matka zapamiętały w taki właśnie sposób. Krewni, których takimi słowami opisywano podczas rodzinnych spotkań przy świątecznym stole – co może przywoływać osobiste wspomnienia zwiedzających, gdyż każdy z nas ma wuja lub ciocię znanych tylko z opowieści dziadków lub rodziców. Bettina Bereś haftuje własne. Jedyną osobą, której nie jest w stanie zamknąć w jednym zdaniu, jest jej matka. Uniemożliwia to ich złożona relacja.

„;Moja matka moja córka”, widok wystawy z pracami Doroty Hadrian, Aguli Swobody i Doroty
Bernackiej. Fot. Damian Wojtowicz

Błękit

Rzeki, jeziora, strumienie: woda i symbolizujący ją błękit od prawieków powiązane były z kobiecością. Obrazowały zmianę, płynność, przeobrażenie. Do tych znaczeń nawiązują realizacje Cecylii Malik. Artystka prezentuje instalacje przestrzenną oraz dokumentację fotograficzną performansów o wspólnym tytule „Warkocze Białki” [2013]. Projekt łączy wrażliwość artystyczną z postawą aktywistyczną twórczyni: powstał w celu ratowania rzeki Białki przed regulacją i pogłębieniem. Malik wzywała do włączenia się w akt kreacji, będący jednocześnie wyrazem proekologicznej postawy: „Uplećmy razem warkocz długości rzeki Białki i obrońmy ją przed regulacją! Niech wspólna praca nad warkoczem połączy nas tak, jak łączą nas rzeki, woda i wspólna odpowiedzialność. Dzięki temu, że działamy w ramach projektu artystycznego, możemy podjąć tak idealistyczne i piękne wyzwanie. Uratujmy rzekę za pomocą dziewczyńskiego warkocza!”.

Na krośnieńskiej ekspozycji uplecione barwne warkocze z przewagą błękitu spływają od sufitu, rozlewając się wzdłuż sali jak rzeka. Warkocze przywodzą na myśl nie tylko relacje między kobietą a wodą, ale również międzypokoleniową – plecenie włosów małym dziewczynkom przez ich mamy lub babcie, bliskość i wspólnie spęczany czas we własnym towarzystwie.

Wielobarwność

Prezentowana w BWA w Krośnie wystawa została świetnie zakomponowana. Instalacje, obrazy, grafiki, kolaże, fotografie, nagrania wideo rozmieszczone zostały z wielkim wyczuciem, dzięki czemu prace korespondują ze sobą. Można między nimi dostrzec zależności i podobieństwa formalne, jak w przypadku prac Starzec i Bielawskiej, matki i córki. W innych miejscach są to pokrewieństwa tematyczne – Swoboda i Hadrian, bądź Grzeszykowska i Wojciechowska. Istotną wartością wystawy jest udział lokalnych artystek z Krosna i Tarnowa, których nazwiska nie są znane wśród szerokiego grona odbiorców, a nawet krytyków i krytyczek. Wielobarwność i wielogłosowość tej prezentacji powoduje, że jest ona wartą obejrzenia i zapamiętania, a eksponowane na niej prace są w stanie pobudzić każdego do refleksji nad jedną z najważniejszych – i najtrudniejszych – relacji: więzi między matką a dzieckiem.

 

Wystawa:

„Moja matka, moja córka”
2 października 2021 – 9 stycznia 2022
BWA Krosno.