Donald Trump zapowiedział, że jeśli Korea Północna nie przestanie rozwijać swojego programu atomowego, spotka się z „ogniem i furią” w skali, „jakiej ten świat nigdy nie widział”. Wiele wskazuje na to, że odpowiedź prezydenta nie była konsultowana ze współpracownikami. Fakt, że Trump „poszedł na żywioł”, w pewnym stopniu potwierdziła rzeczniczka Białego Domu, Sarah Huckabee Sanders, która powiedziała, że w szerszym gronie konsultowano jedynie „ton” oraz „siłę” komunikatu, nie zaś dobór konkretnych słów.

A tymczasem to właśnie słowa mają w tym przypadku zasadnicze znaczenie. Przez tę improwizację prezydent zastawił na siebie pułapkę. Znalazł się bowiem w położeniu identycznym jak to, za które krytykował Baracka Obama przy okazji konfliktu w Syrii – wyznaczył „czerwoną linię” i de facto zapowiedział, że jej przekroczenie spotka się z odpowiedzią zbrojną o potężnej skali. Jeśli za jego słowami nie pójdą czyny, skutkiem będzie nadszarpnięcie wizerunku Stanów Zjednoczonych w całym regionie i zapewne ośmielenie Korei Północnej; jeśli zaś prezydent zrealizuje swoją obietnicę, grozi nam konflikt, który może wywrócić cały światowy porządek do góry nogami.

Wśród najwyższych funkcjonariuszy administracji nie ma zgody, która z opcji powinna przeważyć. Sekretarz obrony, generał James Mattis, wezwał Koreę do zaprzestania „wszelkich rozważań nad podjęciem działań, które doprowadziłyby do końca jej reżimu i zagłady jej obywateli”. Z kolei sekretarz stanu, Rex Tillerson, zapewniał, że prezydent użył ostrych słów, bo tylko taki język może zrozumieć Kim Dzong Un, lecz Amerykanie mogą „spać spokojnie”.

Najwyraźniej Kim słów Trumpa nie zrozumiał, bo dzień później, w czwartek, 10 sierpnia, prezydent posunął się jeszcze dalej. Pytany, czy jego zapowiedź nie była zbyt ostra, odpowiedział: „Już czas, żeby ktoś stanął w obronie tego kraju i obywateli innych krajów. A więc jeśli już, to być może tamto twierdzenie nie było wystarczająco ostre”. Pytany z kolei, czy jego słowa należy traktować jako wyzwanie rzucone Korei Północnej, odpowiedział, że to nie żadne wyzwanie, ale „stwierdzenie jak się sprawy mają”.

I choć Trump nie chciał powiedzieć dziennikarzom, co dokładnie musiałaby zrobić Korea, by wywołać zapowiadane „ogień i furię”, ani czy zdecyduje się na uderzenie wyprzedzające, to nie ulega wątpliwości, że rzucił autorytet Stanów Zjednoczonych na szalę. Jeśli nie zrobi nic, amerykańska wiarygodność poważnie ucierpi, jeśli zdecyduje się na atak, ryzykuje życiem milionów mieszkańców regionu, w tym setek tysięcy Amerykanów – żołnierzy i cywilów (w samej Korei Południowej jest ich przynajmniej 200 tys., a wyspa Guam, której zbombardowaniem grozi Kim Dzong Un, to kolejnych 170 tys. osób). Jak przypomina była ambasador USA przy ONZ, Susan Rice, Seul – aglomeracja licząca ponad 20 mln mieszkańców – leży zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od północnokoreańskiej granicy. W jaki sposób Trump zamierza chronić jej mieszkańców?

Nie wiadomo – podobnie jak nie wiadomo, jak w tej sytuacji zachowają się Rosja i Chiny. 30 lipca Trump wyraził swoją opinię na temat relacji z Chinami za pośrednictwem – a jakże – Twittera: „Jestem bardzo zawiedziony Chinami. Nasi niemądrzy, byli przywódcy pozwolili im na zarobienie miliardów dolarów na handlu, a mimo to nie robią dla nas NIC w sprawie Korei Północnej, tylko gadają. Nie pozwolimy, by tak było dalej. Chiny mogłyby łatwo rozwiązać ten problem!”. Następnie, podczas spotkania swojego gabinetu, Trump pytany o sytuację odpowiedział: „Poradzimy sobie z Koreą Północną…. Załatwimy to. Załatwiamy wszystko”.

Czy to uspokoi Amerykanów? Według ostatniego sondażu dla CNN 62 proc. ankietowanych uważa Koreę za bardzo poważne zagrożenie, zaś równo 50 proc. chce podjęcia wobec tego kraju działań zbrojnych (43 proc. jest przeciw).
Lecz jednocześnie, w innym sondażu dla tej samej stacji, tylko 24 proc ankietowanych odpowiedziało, że wierzy w większość komunikatów wypływających z Białego Domu! Po sześciu miesiącach prezydentury w skandalicznych okolicznościach ze swoich stanowisk odchodzili – doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, szef FBI, rzecznik prasowy, dyrektor ds. komunikacji i szef sztabu. Od maja toczy się śledztwo FBI dotyczące powiązań pracowników kampanii Trumpa z rosyjskimi politykami i oligarchami. Niedawno śledczy przeszukali dom byłego szefa kampanii, Paula Manaforta, a media ujawniły szczegóły spotkania Donalda Trumpa Jra, Jareda Kushnera i właśnie Manaforta z rosyjską prawniczką, która w czasie miała dostarczyć kompromitujących materiałów na Hillary Clinton.

Administracja jest nieustannie nękana przez przecieki poufnych informacji do prasy, które nie tylko pokazują nielojalność pracowników Białego Domu, ale także dowodzą braku kompetencji intelektualnych prezydenta do sprawowania urzędu – jak choćby wówczas, gdy urzędnicy narzekają, że nie są w stanie skupić uwagi prezydenta na przedstawianych mu raportach, które z konieczności skracają do jednej strony, a w celu przykucia uwagi głowy państwa dodają w możliwie wielu miejscach jego nazwisko! To nie pogłoska z serwisu plotkarskiego, lecz informacja podana przez agencję Reuters.

O życiu i śmierci milionów ludzi będzie więc decydował człowiek, który przygodny seks grożący złapaniem chorób wenerycznych nazwał swoim „osobistym Wietnamem”. | Łukasz Pawłowski

W czasie kampanii wyborczej wielu amerykańskich dziennikarzy, intelektualistów i polityków – także tych głosujących na Partię Republikańską – pytało, czy wyborcy naprawdę chcą, by ktoś taki jak Trump miał prawo decydować o użyciu amerykańskiej armii, w tym broni nuklearnej. Wielu specjalistów ds. wojskowości ostrzegało, że jego wybór będzie zagrożeniem dla bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych.

Część mediów i ekspertów próbuje dziś szukać w słowach prezydenta drugiego dna i dopatruje się w nich tzw. strategii szaleńca [ang. madman strategy], z której mieli korzystać Henry Kissinger i Richard Nixon. Zgodnie z nią to właśnie radykalizm i nieprzewidywalność głowy państwa miała skłonić przeciwnika do ustępstw. Pomijam w tym miejscu pytanie, czy w przypadku polityki zagranicznej Nixona ta strategia okazała się skuteczna. O ile jednak w przypadku jego działań można było dopatrywać się jakiejś strategii, o tyle Trump wielokrotnie już udowadniał, że żadnego „drugiego dna” nie ma.

O życiu i śmierci milionów ludzi będzie więc decydował człowiek, który kłóci się z dziennikarzami na Twitterze; który uparcie twierdzi, że Obama go podsłuchiwał, a jego inaugurację uświetniły największe tłumy w historii; który swoją karierę polityczną zaczynał od twierdzenia, że po zamachach z 11 września na ulicach New Jersey widział tłumy wiwatujących muzułmanów; który zapewnia, że w czasie ostatnich wyborów oddano nawet 5 mln nielegalnych głosów; który kłamie nawet na temat tego, ile razy znalazł się na okładce tygodnika „Time” i który przygodny seks grożący złapaniem chorób wenerycznych nazwał swoim „osobistym Wietnamem”.

Kryzys wokół Korei Północnej jest najpoważniejszy od lat. Amerykańska administracja jest do niego najgorzej od lat przygotowana.

 

* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Evan Guest (CC BY 2.0); źródło: Flickr.com