Facebook odrabia straty

Podczas niedawnego przesłuchania przed komisją Senatu USA Mark Zuckerberg zrobił wspaniałe show. Publicznie przedstawił się jako odpowiedzialny profesjonalista, który ze skruchą przyznaje, że on i jego firma popełnili pewne błędy. Akcje Facebooka podczas jego występu zdążyły odrobić prawie 5 proc. z ponad 15 proc. spadku, który nastąpił po ujawnieniu wcześniejszych naruszeń prywatności użytkowników jego portalu.

Spektakl ten pokazał, że nawet w tak zaawansowanej cyfrowo gospodarce jak Stany Zjednoczone obywatele nie znają mechanizmu działania mediów społecznościowych, na co wskazywały pytania niektórych senatorów (dotyczące na przykład tego, w jaki sposób firma Zuckerberga zarabia!), oraz że wystarczy kolejna obietnica poprawy złożona przez szefa firmy, żeby rynek mu uwierzył. Czy jednak publiczne wzięcie na siebie odpowiedzialności wystarczy, by sprawa „wycieku” ponad 850 milionów danych użytkowników FB do prywatnej firmy Cambridge Analytica rozeszła się po kościach?

Wydaje się, że tym razem nie. To, co się bowiem stało, nie jest tylko zwykłym zaniedbaniem czy nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. Wycieki tego typu, handlowanie danymi, wykradanie ich lub ujawnianie, to w epoce społeczeństwa cyfrowego w zasadzie norma. Od Snowdena i WikiLeaks począwszy, a na kradzieży połowy danych klientów z Deutsche Telekom (2010 rok) czy z PlayStation Network (2011 rok, 77 milionów danych) skończywszy. Nowością w przypadku Cambridge Analytica jest ujawnienie, że pozyskiwane przez nią dane stosowano na szeroką skalę do profilowania przekazu politycznego, co mogło mieć przełożenie na decyzje wyborcze. Dopiero ta szersza perspektywa może odsłonić kondycję naszego cyfrowego społeczeństwa i pokazać wyłaniające się coraz wyraźniej zależności między zasadą prywatności a jakością demokracji.

Wycieki danych, handlowanie nimi, wykradanie ich lub ujawnianie, to w epoce społeczeństwa cyfrowego w zasadzie norma. | Rafał Wonicki

Politycy poza kontrolą?

Przemiany, którym ulega nasz system polityczny, widać wyraźnie w przypadku kampanii prezydenckiej Trumpa w USA. Cambridge Analytica nie tylko profilowała określone grupy wyborców, licząc, że pokazywanie/zakrywanie danych treści wpłynie na ich postawy lepiej niż normalne kanały komunikacji politycznej. Wyposażyła także lokalnych działaczy w dokładne informacje o preferencjach wyborczych konkretnych ludzi, których odwiedzali. Tego typu działania prowadzą wprost do osłabienia mechanizmów kontroli demokratycznej nad politykami.

Dzieje się tak, ponieważ następuje zatarcie granicy między sferą życia prywatnego i publicznego. Prywatność przestaje istnieć, ponieważ nasze dane bez naszej wiedzy zostają przekazywane różnym firmom, które wiedzą o nas niemal wszystko. Jeśli zaś nie ma prywatności, to i nie ma ochrony procesu podejmowania decyzji wyborczych przez obywateli. Sfera prywatna, będąc wcześniej miejscem niewidocznym dla władzy, wymuszała na politykach podejmowanie starań na rzecz wyjaśnienia swoich działań przed szeroką opinią publiczną. Teraz zaś relacja obywatel–władza uległa zmianie, co dobrze pokazała kampania na rzecz Brexitu.

Dzięki doniesieniom takich osób jak sygnalista Christopher Wylie wiemy, że komitety agitujące za wyjściem Wielkiej Brytanii z UE złamały prawo wyborcze, które w tym kraju opiera się na dwóch podstawowych regułach. Pierwsza dotyczy progu finansowania kampanii, a druga – ich jawności i przejrzystości. Oznacza to, że sztaby kampanijne nie mogą przekraczać pewnej sumy wydatków. Powinny one też tak oznaczać materiały wyborcze, by odbiorcy wiedzieli, przez kogo są one finansowane i że nie są to prywatne opinie innych użytkowników mediów społecznościowych. Możliwość przekazywania pieniędzy na mikrotargetowanie zaciemniła jednak zasadę jawności oraz limitów finansowania. Jeśli bowiem materiały agitacyjne były skierowane tylko do nielicznych wyborców w internecie i to w ten sposób, że często wydawały się po prostu prywatnymi opiniami, trudniej było namierzyć źródło ich pochodzenia, zwłaszcza jeśli pieniądze przechodziły przez firmy-pośredników. O wiele łatwiej też było w tych materiałach dokonywać nadużyć i przeinaczeń. Media społecznościowe nie są bowiem poddawane takiej samej kontroli jak media tradycyjne. W ten sposób władza uzyskała większą kontrolę nad opiniami obywateli.

W przykładach kampanii Trumpa czy kampanii za wyjściem Wielkiej Brytanii z UE nie chodzi tylko o kwestie regulacji finansowych czy o kontrolę treści, ale w takim samym stopniu o istotę procesu demokratycznego i wyborczego. Publiczne debaty są istotą demokracji. Mikrotargetowanie oddala nas od tej formy „władzy ludu”, jaką jest forum publicznej wymiany poglądów i przybliża do symulakry demokracji, gdzie dociera się jedynie do osób niezdecydowanych na podstawie pewnych wybranych kwestii, używając często fałszywych informacji, które nie są poddane publicznej kontroli. Cała grupa wyborców zdecydowanych, na kogo głosować, zostaje pominięta w tym procederze. To powoduje, że demokracja jako system wspólnego wybierania i publicznego debatowania przestaje po prostu istnieć.

Demokracja opiera się na założeniu wspólnie podzielanego świata, w którym odmienne poglądy są ucierane w procesie publicznego testowania różnych uzasadnień, co w efekcie prowadzi do wytwarzania kompromisu dotyczącego określonych polityk wdrażanych przez zwycięskie partie. Politycy, starając się w tym procesie dotrzeć do wyborców, muszą w przestrzeni publicznej pojedynkować się ze swoimi rywalami na narracje, argumenty i wizerunki. Ich niewiedza o konkretnych prywatnych poglądach obywateli powoduje, że przekaz polityczny robi się bardziej stonowany i uśredniony, po to, by jak najwięcej osób mogło go zaakceptować.

Wykorzystywanie danych do politycznego mikrotargetowania odsłoniło też mechanizm sprzężenia zwrotnego podtrzymującego atomizację społeczną i nadrzędność światów wirtualnych wobec idei jedności sfery publicznej. Pokawałkowana sfera publiczna świetnie bowiem nadaje się do zarządzania przez konflikt, separacji obywateli i wzajemnego ich antagonizowania. Obywatele w cyfrowych demokracjach dostają więc coraz bardziej pozór kontroli nad władzą i kapitałem, każdy z nich bowiem widzi jedynie wycinek całości. Tak więc nadzieje pokładane w cyfrowym świecie, rzekomo poszerzającym dostęp do partycypacji, aktywizującym obywateli i dającym szansę na bardziej demokratyczną politykę, głoszone przez zwolenników nowych mediów, jak na razie się nie spełniły.

Pokawałkowana sfera publiczna świetnie nadaje się do zarządzania przez konflikt, separacji obywateli i wzajemnego ich antagonizowania. | Rafał Wonicki

Narcystyczne lustro

Splot nowych technologii i personalizacji usług w internecie doprowadzi do wirtualizacji samych polityków. Polityk jako realny podmiot zaczyna zanikać. Patrząc na zwycięską kampanię Trumpa i wielość jego różnych, często sprzecznych wypowiedzi, rozszczepionych jak w pryzmacie i dopasowanych pod określonego konsumenta politycznego, można mieć wątpliwości czy polityk o spójnym wizerunku może się jeszcze liczyć w grze politycznej.

Odbiór Trumpa w mediach społecznościowych jak w soczewce pokazuje, że nieważne, co się mówi i robi – ważne, by skutecznie zarządzać emocjami określonych grup i by trafiało do nich odpowiednio wyprofilowane przesłanie. Każdy, siedząc w swoim wirtualnym bąbelku, powinien dostawać jedynie to, co sztab polityków pozwala mu zobaczyć, a dzięki zaawansowanym algorytmom nie widzieć tego, czego nie powinien zobaczyć. Jako obywatele poprzez usługę „personalizacji” dostajemy więc coraz bardziej narcystyczne lustro, w którym widzimy tylko podobnie czujących i myślących do nas samych. Mechanizm ten ma na celu wzbudzanie określonych emocji i wytwarzanie wirtualnego wroga zazwyczaj tam, gdzie go nie ma.

Takie bańki informacyjne nie komunikują się ze sobą i wypychają niewygodne poglądy. Tym samym obywatelom coraz trudniej już wyjść poza własne strefy komfortu. Wystarczy mała sprzeczka na portalu społecznościowym i już osoba myśląca inaczej wylatuje z listy znajomych. Brak konfrontacji z innymi poglądami powoduje również, że zanika krytycyzm i tolerancja na inność, szukanie argumentów i zawieranie kompromisów. Radykalizacja polityki poprzez sprowadzenie jej do starcia skrajnych emocji, które wykluczają jakąkolwiek dyskusję, jest już więc tylko efektem zaniku prywatności w świecie cyfrowej „emocjokracji”.

Patrząc z tej perspektywy na wyrażaną przed komisją senacką „skruchę” Zuckerberga – osoby, która stworzyła podwaliny współczesnego świata cyfrowego – należy pozbyć się naiwnej wiary, że media społecznościowe mogą naprawić się same. Uspokajające zapewnienia twórcy FB mogą brzmieć miło dla ucha, lecz są obietnicami bez porycia. Sama jego rozmowa z senatorami pokazała na dodatek, jak trudno dziś o zrozumienie konsekwencji wynikających ze splotu relacji między mediami społecznościowymi, prywatnością, sferą rynku i polityką. Innymi słowy, nie potrafimy jeszcze radzić sobie z nieprzejrzystymi formami wpływu w cyfrowej demokracji. Bez znalezienia odpowiedzi na te pytania demokracja nie może spełniać swojej roli.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Brian Solis, Flickr.com.