Jeszcze niedawno przed Ryanem rysowała się wspaniała polityczna przyszłość – był intelektualnym filarem swojej partii, autorem jej planu gospodarczego (sprowadzającego się zasadniczo do obniżek podatków dla najbogatszych, ale umiejętnie sprzedawanego przez Ryana jako „całościowa reforma”) oraz jej nadzieją, dobrze ocenianym kandydatem na wiceprezydenta u boku Mitta Romneya w 2012 roku, liderem, który pewnego dnia sam mógłby zawalczyć o Biały Dom. I nagle ten niemający jeszcze 50 lat polityk, dość niespodziewanie wycofuje się (przynajmniej na razie) ze sceny politycznej.
To prawda, że Ryan tak naprawdę nigdy nie chciał być liderem republikanów w Izbie Reprezentantów, z ogromnymi oporami zgodził się przyjąć to stanowisko w październiku 2015 roku, po rezygnacji Johna Boehnera, który padł ofiarą walki zwaśnionych skrzydeł partii – tracących grunt pod nogami „establishmentowców” i coraz agresywniejszych „trumpowców”. Ryan miał być jedynym politykiem, który mógł je pogodzić. To mu się nie udało.
Ogłoszenie przez Ryana swojej decyzji teraz, pół roku przed kluczowymi wyborami do Kongresu, mówi bardzo wiele o stanie w jakim – na własne życzenie – znalazła się Partia Republikańska. Choć kontroluje wszystkie trzy gałęzie władzy – Izbę Reprezentantów, Senat i Biały Dom – osiągnięcia legislacyjne ma mizerne. Jedynym sukcesem GOP jest „reforma podatkowa” z grudnia ubiegłego roku, czyli gigantyczne obniżki podatków dla korporacji i najbogatszych Amerykanów. Cała reszta programu ryanowskiego konserwatyzmu (reforma zasiłków, wolny handel, zbilansowanie budżetu), jest dziś tylko mrzonką. Choć republikanie, z Ryanem na czele, od lat gardłowali przeciwko „lekkomyślnemu zadłużaniu kraju”, wedle wszelkich szacunków ich plan „reformy” podatkowej sprawi, że dług kraju w 2020 roku zwiększy się o… 1 bilion dolarów.
Ryana nie opuszcza jednak poczucie humoru. „Jestem pewien, że zostawiam partię w dobrych rękach i czeka ją wspaniała przyszłość”, oświadczył – ale jego decyzja wysyła wyraźny sygnał: utrata większości w Izbie Reprezentantów (23 miejsca) jest już prawie pewna, kapitan opuszcza tonący okręt, ratuj się, kto może.
Póki co, przejście na polityczną emeryturę zapowiedziała już rekordowa liczba republikańskich kongresmenów – 43 – i to przeważnie w okręgach, które w 2016 roku Trump wygrał o włos. Zagrożenie czekało na nich z dwóch stron – z jednej narastająca „błękitna fala” coraz wścieklejszych i coraz bardziej zmobilizowanych działaczy Partii Demokratycznej, którzy w serii wyborów uzupełniających udowodnili swoją rosnącą skuteczność; z drugiej, jak zawsze, niebezpieczne prawybory, w których „trumpowcy” zaatakowaliby ich za nie dość wierne wspieranie prezydenta, który wciąż cieszy się ogromnym wsparciem republikańskiej bazy. Nic dziwnego, że atrakcyjniejszą propozycją wydało się „wycofanie na z góry upatrzone pozycje”, czyli mówiąc prościej – kapitulacja. Całkowita kapitulacja przed „trumpowcami” – i samym Donaldem Trumpem – to właśnie dziedzictwo, jakie zostawia po sobie Paul Ryan, zapewne ostatni republikański spiker z nietrumpowskiej frakcji partii. Reprezentacja republikanów w kolejnym Kongresie będzie mniejsza, ale znacznie spójniejsza ideologicznie.
W zaistniałej sytuacji kierownictwo GOP – i jej sponsorzy – zapewne uznają, że nacisk w kampanii wyborczej należy położyć na uratowanie republikańskiej większości w Senacie, co wciąż jest możliwe. Kontrola nad Senatem jest ważna nie tylko z powodów legislacyjnych – izba wyższa dysponuje potężnymi możliwościami śledczymi i jeśli demokraci przejmą Senat, śledztwo w sprawie ewentualnej współpracy ludzi z otoczenia Trumpa z Rosjanami, blokowane i ograniczane przez republikanów, ruszy z kopyta.
Oczywiście do tego czasu sytuacja może wyglądać zupełnie inaczej, bowiem rozwija się nader dynamicznie. W ubiegłym tygodniu FBI, na wniosek specjalnego prokuratora do sprawy Russiagate, Roberta Muellera, weszło do biura Michaela Cohena, osobistego prawnika Donalda Trumpa i jednego z jego najbliższych współpracowników, człowieka, który wie o Trumpie pewnie nawet więcej niż sam prezydent. Cohen to człowiek, który prowadził negocjacje w sprawie budowy w Moskwie Trump Tower; który przyjmował „datki” na kampanię wyborczą Trumpa od ukraińskiego oligarchy; który wreszcie, jakoby z własnej inicjatywy, zapłacił 130 tysięcy dolarów za milczenie Stormy Daniels, gwieździe porno, która przed laty miała mieć romans z Donaldem Trumpem.
Prezydent zareagował na to w typowy dla siebie sposób: serią tweetów oskarżających FBI o spiskowanie przeciwko niemu, Muellera o chodzenie na pasku demokratów, wejście do biura Cohena nazwał „hańbą” i „atakiem na kraj” [sic!]. Jakby tego było mało, za kilka dni do księgarń trafi książka znienawidzonego przez Trumpa Jamesa Comeya (byłego dyrektora FBI, zwolnionego za zbytnie angażowanie się w śledztwo na temat Russiagate), którego dymisja zapoczątkowała śledztwo Muellera. Czytając między wierszami tego, co mówią Trump i jego współpracownicy, widać, że Biały Dom szykuje się do zwolnienia Roda Rosensteina, zastępcy prokuratora generalnego, który obecnie nadzoruje śledztwo Muellera. Ten krok ma, rzecz jasna, doprowadzić do całkowitego zakończenia śledztwa, które Trump nazywa „polowaniem na czarownice”.
Gniew i frustracja prezydenta na Muellera, FBI, Rosensteina, Departament Sprawiedliwości, sięga masy krytycznej, która niebawem znajdzie swoje ujście w czymś więcej niż tylko furiackim publikowaniu postów na Twitterze. | Piotr Tarczyński
Jest to jednak bardzo naiwne podejście – amerykański system polityczny to nie reality show „The Apprentice”, w którym Trump mógł bez żadnych konsekwencji zwalniać, kogo chce. Choć trudno powiedzieć, jak zachowa się w tej kwestii republikańskie kierownictwo, dla niektórych republikanów w Senacie, już dziś ostrzegających prezydenta, by nie próbował utrudniać śledztwa Muellerowi, zwolnienie prokuratora byłoby przekroczeniem granicy za którą majaczy „słowo na «i»”. Choć większość Demokratów marzy o usunięciu Trumpa ze stanowiska, rozpoczęcie dyskusji o impeachmencie teraz, przed listopadowymi wyborami, wcale nie byłoby dla nich wygodne. Kierownictwo GOP miałoby jak zaktywizować nawet rozczarowanych wyborców swojej partii („wszystkie ręce na pokład, musimy bronić naszego prezydenta”), którzy zacisnęliby zęby i mimo wszystko poszli do urn.
Gniew i frustracja prezydenta na Muellera, FBI, Rosensteina, Departament Sprawiedliwości, sięga masy krytycznej, która niebawem znajdzie swoje ujście w czymś więcej niż tylko furiackim publikowaniu postów na Twitterze.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Gage Skidmore, Flickr.com, (CC BY-SA 2.0).