FILMOWE ODKRYCIA 2018

Grzegorz Brzozowski:

„Jutro albo pojutrze” Binga Liu to niewątpliwie jeden z najciekawszych dokumentów roku, zadziwiająca opowieść coming-of-age, która stwarza jedynie pozory kolejnego filmu o skaterach. Rewelacyjnie nakręcone wyczyny trójki przyjaciół na desce są tu tylko punktem wyjścia do pogłębionej, wieloletniej obserwacji tego, jak radzą sobie oni na polu minowym wczesnej dorosłości – z pracą prekariacką, klęską pierwszych miłości, piętnem przemocy domowej czy wchodzeniem w role rodziców. Liu surowo, bez sentymentów ocenia zarówno trwałość więzi z kumplami, jak i własne brzemię wyniesione z domu. Jego film to przypowieść o tym, jak rozliczanie matek i ojców z błędów wcale nie musi prowadzić nowych pokoleń do ich uniknięcia.

Diana Dąbrowska:

Matteo Garrone, reżyser „Gomorry” [2008], powraca do Neapolu w filmie „Dogman”. Proponuje widzom współczesny tragikomiczny western, w którym istotne role grają nie tylko ludzie, lecz także psy. Filmowy Dogman – fenomenalny, nagrodzony na MFF w Cannes Marcello Fonte – to przede wszystkim troskliwy ojciec i opiekun, człowiek spokojny, serdeczny. Sam Garrone określał go w wywiadach jako współczesną wersję Bustera Keatona. Zastraszany i stale poniżany everyman wznosi się na wyżyny swoich możliwości (fizycznych i psychicznych) oraz dokonuje przełomu w życiu własnym i otoczenia. Film Garronego stanowi mityczną opowieść o „apokalipsie codzienności”, w której prosty człowiek urasta do roli wybawcy. Brutalna baśń, której siła oddziaływania jest uniwersalna.

Mateusz Góra:

Z wielkiego sentymentu do „Sabriny, nastoletniej czarownicy” i bez większych oczekiwań postanowiłem zobaczyć „Chilling Adventures of Sabrina”, mroczniejszą wersję serialu dla nastolatków, którą przygotował w mijającym roku Netflix. Oprócz idealnie obsadzonych ról i trzymających w napięciu losów tytułowej bohaterki, największą zaletą filmu jest to, co w kulturze popularnej jest najpiękniejsze – zdolność do delikatnego i sugestywnego negocjowania zasad społecznych. W świecie młodej wiedźmy kobiety związek dwóch chłopaków nie jest niczym zaskakującym, a Kościół (i ten „święty”, i „nieświęty”) staje się organizacją potrzebującą gruntownej zmiany, podobnie jak jego dogmaty.

Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz:

„Roma” Alfonsa Cuaróna to film na wskroś autorski. Twórca sam napisał scenariusz, wyreżyserował, robił zdjęcia i montował. Niemal każdą pieczołowicie nagraną scenę i drobiazgowo przygotowany kadr cechuje ogromny ładunek emocjonalny, a zarazem rzadko spotykana dziś w kinie sensualność. Reżyser opowiada o dwóch silnych kobietach przez pryzmat ich wrażliwości i subtelności. „Roma” to film ponadczasowy, niedzisiejszy – dzieło łączące ascetyczną formę z głębią skomplikowanych emocji bohaterek.

Karol Kućmierz:

„Homecoming” Eliego Horowitza, Micah Bloomberga i Sama Esmaila to serial idealnie skrojony pod widzów znużonych przytłaczającym nadmiarem produkcji w odcinkach. Trwa dokładnie tyle, ile powinien (10 półgodzinnych odcinków), a jego olśniewająca wizualnie forma doskonale współgra z precyzyjnie poprowadzoną fabułą. Całości dopełniają: wyjątkowa warstwa dźwiękowa (serial jest adaptacją popularnego podcastu, co nietrudno zauważyć i usłyszeć), pełna muzycznych odwołań do klasycznych filmowych thrillerów oraz świetne role Julii Roberts i Stephana Jamesa.

Tomasz Rachwald-Rostkowski:

Martin McDonagh nakręcił „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” w ubiegłym roku, jednak premierę w Polsce film miał w lutym roku 2018. Od tamtego czasu nie było w kinach dorównującej mu produkcji. To z trudem mieszcząca się w kategorii kina komercyjnego skromna opowieść o rozpaczy i miłosierdziu, o miasteczku, które reżyser, jak może się wydawać, przeniósł wprost ze znanej mu zachodniej Irlandii na amerykański Midwest. Film dźwigają doskonałe aktorskie interpretacje dialogów napisanych przez McDonagha, który jest klasykiem irlandzkiego teatru. Oscarowa Frances McDormand triumfuje w roli dobrej i upartej jak osioł kobiety demolującej małomiasteczkowe status quo. Sam Rockwell przekracza granice stereotypów w roli agresywnego rasisty, w iście katolickim stylu doznającego rozgrzeszenia. Po tym filmie socjalista zacznie nucić „The Night They Drove Old Dixie Down”.

FILMOWE ROZCZAROWANIA 2018

Mateusz Góra:

Dlaczego „Bohemian Rhapsody” Bryana Singera – film przeciętny, który choć nie wzbudza wielu refleksji, nie zadomawia się na długo w myślach, a przy pierwszym kontakcie nie sprawia, że chce się wyjść z sali kinowej – jest największym rozczarowaniem tego roku? Dlatego, że z dzieła mającego opowiedzieć historię jednego z tych muzyków XX wieku, których ogarniały najgorętsze wewnętrzne konflikty, zrobiono laurkę dla jego kumpli z zespołu, na dodatek ingerujących w treść scenariusza. Wyszła tu pulpa pełna frazesów i okropnych dialogów, pozbawiająca Freddy’ego Mercurego jego tożsamości.

Tomasz Rachwald-Rostkowski:

„Han Solo. Gwiezdne wojny: historie”, wyczekiwany, ale jak się okazało, zupełnie niepotrzebny film, najmniej zyskowny w historii należącej do Disneya gwiezdnowojennej franczyzy, przekreślił marzenia multimedialnej korporacji o wypuszczaniu jednej–dwóch superkasowych produkcji rocznie. Być może też zastopował karierę niezwykle uzdolnionego Aldena Ehrenreicha. Z powodu burzliwej realizacji, relacjonowanych konfliktów na planie, zmiany reżysera w trakcie zdjęć i przepisywania w pośpiechu scenariusza, zamiast spójnej historii otrzymaliśmy serię nieprzystających do siebie, mało logicznych epizodów. Na dokładkę w charakterze elementu komicznego poczęstowano nas droidką walczącą o równouprawnienie. Jedyny, niewystarczający jednak dla uzasadnienia powstania tego niewypału pozytyw, to znakomita rola Donalda Glovera jako Lando Calrissiana.

Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz:

Pokazywany w konkursie głównym na 42. FPFF w Gdyni „Atak paniki”, debiut Pawła Maślony, nazywany był przez krytyków „traktatem o naszej współczesności”. Mnie jednak reżyser nie przekonał, nie uwiódł, bo plątanina wątków, bohaterów i emocji nie tworzy harmonijnej, czy choćby składnej całości. To zbiór nowelek, których narastająca energia gaśnie w scenie finałowej.

Grzegorz Brzozowski:

Fetowany w stulecie urodzin głównego bohatera jako najlepszy dokument europejski „Bergman – rok z życia” Jane Magnusson okazuje się jedynie sensacyjną antylaurką. To opowieść rozpięta między dwoma skrajnymi ujęciami reżysera, wyglądającymi tak samo fałszywie. Z jednej strony mamy tu czołobitne, bezmyślne uwielbienie dla Wielkiego Twórcy – zawdzięczane głównie niezwykłej produktywności pewnego roku w jego karierze, nie zaś analizie jego dzieł. Z drugiej, poszukiwanie możliwie głębokiej skazy na domniemanym pomniku, czemu służą mniej lub bardziej sprawnie uargumentowane spekulacje na temat jego skłonności mitomańskich czy faszystowskich, mizoginizmu, autorytarności. Więcej niż o samym Bergmanie dowiemy się tu o tabloidowych obsesjach naszych czasów. Szczęśliwie jego filmy bronią się nadal bez takiego komentarza.

Diana Dąbrowska:

„Ocean’s 8” Gary’ego Rossa to największe rozczarowanie płynące z największych oczekiwań. Od kilku lat panuje w Hollywood trend przejmowania przez kobiety (pod)gatunków filmowych, które dotychczas opanowane były przez mężczyzn. W tym przypadku mowa o heist movie i buddy movie. Choć „Ocean’s 8” wyróżniała gwiazdorska obsada (od Cate Blanchett po Rihannę), intrydze zabrakło jakości, odwagi i zamysłu. Jak wiadomo nie od dziś, prawo i zasady można łamać niezależnie od płci. Tu jednak nie opowiada o tym trzymający w napięciu, wywrotowy scenariusz, brak też wartych zapamiętania i nietuzinkowych postaci. O wiele lepiej sprawdziły się w podobnej formule – zdecydowanie słabiej promowane – „Wdowy” Steve’a McQueena.

Karol Kućmierz:

Pierwszy sezon „Jessiki Jones” był najlepszym serialem Marvela, zgrabnie unikającym większości mielizn towarzyszących opowieściom o superbohaterach. W drugim sezonie z jakiegoś powodu postanowiono wszystko odwrócić: niuanse zostały uproszczone, fabuła rozwleczona, a niedopowiedzenia – dopowiedziane. W efekcie zniwelowano niemal wszystkie dotychczasowe osiągnięcia scenarzystów. Zupełnie jakby twórcy chcieli udowodnić, że wszystko, co dobre w tym serialu, było tylko wypadkiem przy pracy.

KLASYKI ODKOPANE W 2018

Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz:

W czasach po akcji #MeToo „Godziny” Stephena Daldry’ego wydały mi się filmem najbardziej godnym przywołania. Opowieść o trzech kobietach żyjących w różnych czasach, miejscach i społecznościach, które łączy poczucie niespełnienia, bycia poza własnym życiem, odklejenia od własnego jestestwa, wybrzmiewa silnie także dziś. Filmowe historie spaja bowiem powieść pierwszej bohaterki – Virginii Woolf, autorki, której pisarstwo wyrasta z traumy: była ofiarą nadużyć seksualnych swoich braci.

Karol Kućmierz:

Po obejrzeniu „Wszystkich ludzi prezydenta” Alana J. Pakuli z 1976 roku trudno uniknąć porównań. Różnice są znaczące – dziś w miejsce afery Watergate mamy serię afer, którą komik John Oliver określa jako „Głupie Watergate”, opinie i przekonania walczą z faktami o rząd dusz, a sam Bob Woodward, legendarny dziennikarz „The Washington Post”, traktowany jest przez republikanów jako twórca fake newsów. Współczesną wersję „Wszystkich ludzi prezydenta” mógłby zrobić już tylko Armando Iannucci.

Diana Dąbrowska:

Wśród klasyków filmowych odkryciem był dla mnie „Listonosz” [1994] Massima Troisiego i Michaela Radforda. Chilijski poeta Pablo Neruda (Philippe Noiret) przyjeżdża na południe Włoch wygnany z ojczyzny w 1952 roku. Jego obecność na Półwyspie Apenińskim prowokuje istne szaleństwo fanek i fanów – do tego stopnia, że potrzebny jest listonosz zajmujący się wyłącznie przesyłkami dla przyszłego noblisty. Tytułową posadę zgarnia Mario Ruoppolo (Massimo Troisi), który wyraźnie odstaje nieśmiałością od reszty mieszkańców wysepki. Znajomość ze znanym pisarzem stanie się jednak dla Włocha przełomowa– kontakt z Nerudą i jego rewolucyjnymi idea(ła)mi rozbudzi w Mariu świadomość obywatelską, wzmocni przywiązanie bohatera do – osłabionej przez ówczesne wybory polityczne – społeczności i wprowadzi go na arenę ważnych wydarzeń historycznych.

Mateusz Góra:

Każdy kolejny rok w świecie, w którym dziesiątki krajów łamią prawa człowieka, a osoby LGBTQ nie są akceptowane przez prawo i społeczeństwo, zasługuje na przypomnienie sobie filmu takiego jak „Happy Together” Wong Kar-waia. Reżyser pokazuje w neonowej estetyce emocje intensywne, spalające, ale dające też energię do życia. Opowiada o parze mężczyzn, całkowicie naturalnie podkreślając, że ich relacja nie jest wcale ani prostsza, ani trudniejsza od heteroseksualnej – jest równie ciężka, a zarazem niezbędna do funkcjonowania.

Tomasz Rachwald-Rostkowski:

W naznaczonej politycznie, bardzo nierównej filmografii Michaela Moore’a wyróżnia się jego debiut fabularny „Operacja Bekon” z 1995 roku. Czarna satyra na zdominowaną przez lobby zbrojeniowe politykę Białego Domu, choć pisana przeciw George’owi Bushowi seniorowi i Billowi Clintonowi, do dziś straszy i śmieszy. Alan Alda sprawdza się w roli niezbyt lotnego prezydenta cieszącego się jak dziecko z udanego bombardowania celów wroga (jego entuzjazm tylko troszkę stygnie, gdy dowiaduje się, że zamiast bazy wojskowej zniszczono szpital). Wizja konfliktu zbrojnego z Kanadą rozpętanego w celu zwiększenia zysków przemysłu zbrojeniowego, choć absurdalna, nie dziwi aż tak w czasach, gdy Stany Zjednoczone sprzedają Arabii Saudyjskiej broń służącą w wojnie z Jemenem. Film Moore’a może być miażdżącą krytyką zarówno prezydentury Donalda Trumpa, jak i Baracka Obamy. Tak jak w przypadku słynnej „Idiokracji” [2006] widzom pozostaje pomyśleć: „To miała być komedia, nie dokument” – i ciężko westchnąć.

Grzegorz Brzozowski:

„Śpioch” [1973] to klasyk dosłownie odkopany. Główny bohater budzi się po dwustu latach hibernacji, by odkryć w Stanach Zjednoczonych (anty)utopijną rzeczywistość rodem ze snu pijanego futurysty: wadliwe gadżety (w tym orgazmotron), roboty ze skłonnością do slapsticku, zmutowane warzywa, poetki grafomanki. To nie tylko jeden z najbardziej udanych filmów Allena, to także (dosłownie) ponadczasowa historia o tym, że przy patrzeniu w przyszłość warto uzbroić się nie tyle w nadmierny lęk czy optymizm, ile w zdrową dawkę (auto)ironii. Pod płaszczykiem komedii kryje się trzeźwe spojrzenie na utopijne projekty polityczne, które przyjmują tu oblicze rodem z Aldousa Huxleya na sterydach – społeczeństwa rozpasanej konsumpcji poddanego totalnej biopolitycznej kontroli. Mimo konieczności podjęcia walki z systemem, nie należy nastawiać się na żadne cudowne polityczne alternatywy: jedyne, w co wierzy Śpioch-Allen, to „seks i śmierć – dwie sprawy, które zdarzają się raz w życiu, przy czym po śmierci przynajmniej nie ma się mdłości”.