Czy czwarty czerwca znów, jak 34 lata temu, oznacza przełom w historii Polski? Politycy lubią ogłaszać swoje wystąpienia jako historyczne – historycy z kolei są wstrzemięźliwi w ocenach, widząc ciągłości tam, gdzie inni dostrzegają wielkie zmiany. A tym bardziej parę dni po wielkim marszu od Alej Ujazdowskich do placu Zamkowego w Warszawie – każda ocena będzie pochopna. Spróbujmy jednak wyszukać elementy, które by wskazały na to, że jesteśmy świadkami początków zmian politycznych w Polsce.

Warszawa widziała tyle demonstracji w ostatnich latach, od Strajku Kobiet po marsze niepodległości, że być może wielki niedzielny marsz był tylko jednym z wielu. Przychodzą na myśl jednak tylko dwa poprzednie momenty w powojennej historii Polski, gdy wyjście na ulice i place Warszawy zmieniło bieg historii.

Pierwszy taki moment to wiec Gomułki na placu Defilad 24 października 1956 roku. Zupełnie inny kontekst, inne czasy. Ale kontrast z poprzednimi latami był dla uczestników (szacowano na 300–400 tysięcy) uderzający. Prawda, że nie mieli innych opcji niż wiwaty na cześć komunisty. Jednak wiec był momentem wolności – śpiewanie „Sto lat”, gdy Gomułka pojawił się na trybunie, jest dowodem tego poczucia, że odtąd Polska Ludowa będzie inna. Gomułka wprowadził nowy język w stosunki władza–społeczeństwo, a uczestnikom wydawało się, że stali się podmiotem w polityce. Przed nimi było jeszcze ponad trzydzieści lat komunistycznej władzy, jeszcze dużo będzie przemocy i nienawiści, ale już nie będzie stalinizmu.

Drugi moment, bardzo istotny w porównaniu z ostatnim marszem, to pierwsza msza prowadzona przez papieża Jana Pawła II na placu Zwycięstwa w Warszawie 2 czerwca 1979 roku. Po latach zmagań z kryzysem gospodarczym i rozczarowaniem (by cytować najnowszą książkę Marcina Zaremby), Polacy usłyszeli słowa nadziei i nawoływanie do wiary i jedności. Trudno wyobrazić sobie „Solidarność” bez tej pierwszej pielgrzymki papieża do Warszawy i innych miast.

Łatwo jednak wskazać takie momenty, a jakie możemy wyciągać wnioski? Po pierwsze, uczestnicy musieli pokonać strach. Nieważne, czy zagrożenie jest wyimaginowane, jeśli powstrzymuje nas od tego odważnego kroku, by jednak wyjść z domu i dołączyć do tłumu nieznanych ludzi. W 1956 roku ten strach był oczywiście najbardziej realny i fizyczny: że UB wszystkich zamknie lub gorzej, że Sowieci wywiozą na Syberię. Na mszę papieską też bano się pójść: bo szef zapowiada, że nie da wolnego dnia, bo sąsiedzi mówią, że SB na pewno wszystkich wylegitymuje. A w ostatnią niedzielę? Szczerość jednego z uczestników zapytanych przez „Politykę” uderza: „Myślałem: ktoś mi zrobi zdjęcie i wyjdę na libka”. Śmiać się można, ale obawy są uzasadnione: u jednych, że oceniać nas będą legiony szalonych feministek, a u innych, że będziemy łatwym łupem dla uzbrojonych narodowców. Po co się narażać na kłopoty?

Kiedy jednak wyjdziemy, nastąpi wielkie samopoznanie się. Widzimy ludzi podobnych do nas, sąsiadów i znajomych znajomych – lub też ludzi zupełnie nam obcych, a w tym tłumie już swoich, jak lokalni Wietnamczycy, którzy dumnie chodzili z plakatem. Tak samo na placu Zwycięstwa w 1979 roku, można było się zorientować, że jednak wiernych i odważnych jest nas całkiem sporo, a z ulgą można zrzucić z siebie strach. Już można wyjść i następnym razem, zwłaszcza jeśli rozpoznawaliśmy w tłumie kumpli ze szkoły lub znajomych z kościoła.

Drugi wniosek jest taki, że sam ton zgromadzenia jest ważny. Nie twierdzę, że nie ma miejsca na gniew i oburzenie. Bez na przykład Strajku Kobiet nie byłoby marszu 4 czerwca – wątpię, czy wyszłaby jedna trzecia tego, co było. Takie wydarzenia buduje się przez lata, mozolnie i oddolnie. Jednak jeśli celem jest zmiana kierunku politycznego w całym kraju, a nie tylko zmuszenie rządu do ustąpienia z zamierzonych ustaw, to ruch powinien stwarzać pozytywne nastawienie. Najczęściej używane słowo wyrażające doświadczenie z 4 czerwca to „życzliwość” – że pomagano sobie nawzajem, uśmiechano się, razem pokonano tych kilka kilometrów i kilka godzin w słońcu. Pół miliona osób wraca do domu z poczuciem, że fajnie było i że jednak lubi swoich rodaków. Już będzie łatwiej dołączyć do akcji lub słuchać racji liderów skojarzonych z tym przeżyciem.

Nie każde wielkie zgromadzenie prowadzi do zmian. Wiec fetujący powrót Gomułki nie miał takiego przesłania – słuchacze mieli wrócić do roboty i biernie popierać partię, opozycja była jeszcze w powijakach, a sam lider szybko się zniechęcił do akcji demokratycznych. Po pielgrzymce papieża natomiast kwitły inicjatywy i przy kościele, i poza nim, ponieważ kręgi niezależne były już dość rozwinięte.

Czy zatem Donald Tusk ma rację, ogłaszając radośnie, że „tej fali już nic nie zatrzyma”? Myślę, że tak. Protesty ostatnich ośmiu lat teraz znalazły ukoronowanie w twórczym ogólnospołecznym wydarzeniu, a władzy będzie o wiele trudniej zmniejszyć symbolikę i moc tego 4 czerwca.