Josep Borell, wysoki przedstawiciel Unii Europejskiej do spraw zagranicznych, stwierdził w październiku coś, co wszyscy wiedzą, ale boją się wypowiedzieć to na głos: „Europa nie jest w stanie wypełnić luki po Ameryce”. W ten sposób skomentował przyjęty przez Kongres Stanów Zjednoczonych budżet, w którym nie znalazło się pierwotnie zapowiadane ponad 20 miliardów dolarów pomocy dla Ukrainy.

W podpisanym 16 listopada przez prezydenta Joe Bidena prowizorium budżetowym także próżno szukać pieniędzy, których Kijów desperacko potrzebuje. A to jedynie zapowiedź tego, co dla Ukraińców może oznaczać amerykańska kampania wyborcza. Zełenski niedawno odwołał w ostatniej chwili swoje wystąpienie w Senacie, bo ten wciąż nie jest w stanie podjąć decyzji w sprawie pomocy finansowej dla Ukrainy. Do tego sytuacja w Strefie Gazy sprawiła, że Waszyngton nie poświęca tyle uwagi Kijowowi, co poprzednio.

„Ukraina po prostu zniknie”

Jeśli do jakiejś sytuacji pasuje oklepane sformułowanie: Na Kremlu strzelają korki od szampana”, to właśnie do tej. Słowa Borella oraz klincz na Kapitolu z pewnością odczytano w Moskwie jako pierwszy poważny sygnał słabnięcia proukraińskiej koalicji, poprzedzony niepowodzeniem kontrofensywy Kijowa.

Ukraińcom nie trzeba tłumaczyć, co będzie dla nich oznaczać topniejące militarne wsparcie ze strony Stanów Zjednoczonych. Putin i jego akolici nie pozostawili w tej sprawie żadnych wątpliwości. „Ukraina po prostu zniknie” – powiedział wprost były prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew.

Jeśli ktoś w tym miejscu zastanawia się, co to może znaczyć, polecam sprawdzenie w Wikipedii, czym była nazistowska Intelligenzaktion w trakcie drugiej wojny światowej. Ukraińska idea narodowa i jej przedstawiciele będą zwalczani wszędzie tam, gdzie obecne będą rosyjskie wpływy. A Kreml – sądząc po jego retoryce – chciałby sięgnąć co najmniej po obszar zajmowany przez Ukraińską Socjalistyczną Republikę Radziecką sprzed 1939 roku. Gdyby zrealizował się ten scenariusz, to wojska rosyjskie znalazłyby się w odległości około 250 kilometrów od obecnej polskiej granicy.

Klęska Kijowa, to klęska naszego regionu

Co gorsza, porażka Ukrainy będzie oznaczać dodatkowe paliwo dla putinizmu. I przy okazji udowodni rosyjskiej elicie, że warto było zrezygnować z zakupów w Mediolanie i mieszkań w Londynie. W takim scenariuszu Rosja nie tylko postawiła się 54 krajom tworzącym grupę Rammstein – koalicji wsparcia dla Kijowa – ale i zdołała podporządkować sobie Ukrainę. Jeśli pamięć o „Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej” stała się ogromnym festiwalem militaryzmu i imperializmu podanego w kiczowato-romantycznej otoczce, to można sobie wyobrazić, jak będzie świętowana wiktoria nad mocarstwami Zachodu.

Z wygranej Kremla jednoznaczny wniosek wyciągną także przywódcy państw autorytarnych: wojny się opłacają, a prawo międzynarodowe jest dla słabych. Zademonstrował to niedawno Azerbejdżan, a Baku podkreśliło, że ma apetyt na więcej. Niedawna wizyta Putina w Zjednoczonych Emiratach Arabskich oraz pobyt Ebrahimiego Raisiego, prezydenta Iranu, w Moskwie jasno wskazują, że wciąż wiele państw na świecie nie zamierza izolować Rosji.

Co jednak zwycięstwo Rosji oznaczałoby dla naszej, środkowowschodniej części Europy? Kreml nie zrezygnuje z tego, co w grudniu 2021 roku zaproponowali jego dyplomaci Europie i Stanom Zjednoczonym. Moskwa chciałaby sprowadzić kraje NATO, które dołączyły do sojuszu po 1991 roku, w tym Polskę, do rangi członków drugiej kategorii.

W praktyce oznaczałoby to niemożność stacjonowania na ich terenie w żadnej formie wojsk sojuszu. W 2019 roku na szczycie G20 w Osace Putin powiedział Donaldowi Trumpowi, że nie zawaha się wzbudzić na świecie atmosfery nuklearnego strachu, by zmusić Amerykanów do współpracy w zakresie kontroli zbrojeń na swoich warunkach. O tym, że jest do tego zdolny, przekonaliśmy się w 2022 roku.

Europa nie wyciągnęła wniosków z wojny

Do wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych pozostał niecały rok. Na Kremlu z pewnością liczą, że w listopadzie 2024 roku wygra kandydat o sympatiach, horyzontach intelektualnych i osobowości Elona Muska. Europa – pomimo lekcji z prezydenturą Trumpa – nie wyciągnęła dotychczas wniosku, że bycie jedynie organizacją humanitarną i potęgą gospodarczą nie odpowiada na wyzwania dzisiejszego świata.

Borell ma rację, że UE nie zdoła wypełnić luki po Stanach Zjednoczonych. Ale z pewnością może pokonać Rosję, mobilizując i rozwijając przemysł zbrojeniowy na rzecz Ukrainy. Polska powinna wspierać takie inicjatywy. Nawet jeśli niektóre z nich na poziomie retorycznym bywają określane jako „alternatywa” dla aktywności amerykańskiej na Starym Kontynencie. Nie chodzi przy tym o tworzenie alternatywy dla NATO. Kluczem jest dywersyfikacja potencjału militarnego, czyli wzięcie większej odpowiedzialności przez Europę za wspólne bezpieczeństwo w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego.

By to osiągnąć, należy porzucić marazm i błędne przekonanie, że wojna wkrótce się zakończy, a Putin w końcu zrozumie swój błąd. Przekonanie tym silniejsze, im dalej posuwamy się na zachód od Odry.

Rosja – czego nie dostrzegają zwolennicy dialogu i negocjacji – weszła na ścieżkę rewolucyjną. Chce destrukcji systemu powstałego po 1945 roku. Jeśli Kreml wyjdzie z tej wojny z poczuciem zwycięstwa, koszt, jaki Europa będzie musiała za to zapłacić, wielokrotnie przekroczy cenę miliona pocisków artyleryjskich, których – jak ostatnio stwierdził niemiecki minister obrony narodowej Boris Pistorius – Unia Europejska nie zdoła dostarczyć Ukrainie.