Helena Anna Jędrzejczak

„Janek Wiśniewski padł”. Po prostu

„Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”. Bez woli padnięcia i bez bohaterstwa. Bez sensu. Padł po prostu, tak, jak było w Grudniu ’70. Przypadkiem. W drodze do pracy, po zakończeniu strajku, w drodze na poranną zmianę. Bez (nadmiernego) patosu, bez upiększania i bez (radośnie) uprawianej ostatnio martyrologii.

To nie jest film o bohaterze. Próżno tu szukać postaci krystalicznych i zaangażowanych, księży Popiełuszków albo generałów Nilów. Tu nikt nie jest z marmuru i nikt nie występuje w barwach ochronnych. I nie ma z kogo brać przykładu.

Nie jest też istotny spór o to, czy Polska Rzeczpospolita Ludowa była państwem totalitarnym czy też jedynie ofiarą totalitaryzmu. Dla ludzi pracujących w stoczni, dla tych, którzy wyszli na ulice i spalili gdański komitet i – zaryzykuję – dla miejskich struktur partyjnych, to naprawdę bez znaczenia. Nawet jeśli PRL-owski system nie był samodzielnie totalitarny (a raczej nie był – wystarczy wspomnieć stężałe twarze członków KC po informacji o „telefonie z Moskwy”), to totalnie wpływał na postrzeganie świata.

Marzenia zredukowano do mieszkania w bloku i szynki w puszce. Wiedzę o świecie – do informacji z „Dziennika” i relacji wyjeżdżających „na Zachód”. Ludzką chęć pomocy drugiemu człowiekowi, chrześcijańską caritas – do kluczowej kategorii „załatwienia”.

Ten, kto decyduje się obejrzeć „Czarny czwartek” raczej wie, że nie będzie happy endu. Że władza będzie zła. I że jedni ludzie stracą człowieczeństwo, a inni życie. Antoni Krauze właściwie – by użyć kategorii Marca Ferro – „w poszukiwaniu niecodziennych wydarzeń (…) jedynie odtwarzał rzeczywistość”1.

A jednak – choć tylko odtwarza rzeczywistość – to zaskakuje. Przecież Wajda albo Holland też tylko „odtwarzali rzeczywistość”. Przecież Jarosław Kruszyński albo Jerzy Michałowski też mogliby żyć i ich losy także były najzupełniej prawdopodobne. To nie prawdziwość historii Brunona Drywy stawia go w zupełnie innym miejscu niż bohaterów kina moralnego niepokoju. Oni ponoszą klęskę – próbując przeciwstawić się systemowi albo po prostu mu ulegając. On też ponosi klęskę – choć nic, poza znaną historią wydarzeń Grudniowych, tego nie zapowiada. Nie ulega systemowi ani mu się nie przeciwstawia. Podjęte decyzje nie mają żadnego znaczenia. Stanie się to, co ma się stać – a niebohaterski bohater i tak zginie. Trochę tak, jakby postanowił wyciągnąć wnioski z lektury Iwaszkiewicza („Bitwa na równinie Sedgemoor”!), ale na nic się to nie zdało.

Historia jest ważna. I dla moralnego niepokoju, i dla „Czarnego czwartku”. I tu, i tam bywa daleko i bywa bardzo blisko. Bywa „wielka” – gdy podczas partyjnej narady towarzysze ustami Zenona Kliszki stwierdzają, że „z kontrrewolucją się nie rozmawia – do kontrrewolucji się strzela”. I wydają rozkaz krwawego spacyfikowania strajków spowodowanych aktualizacją cen. I wtedy, gdy oddychają z ulgą po zakończeniu rozmowy z Moskwą, która postanawia jednak w Polsce nie interweniować. I bywa też „mała”, gdy rodzina Drywów obchodzi święta Bożego Narodzenia, cieszy się z otrzymanego mieszkania w bloku (tylko dwie stacje SKM-ki od stoczni!). I kiedy już po śmierci Brunona Drywy musi w pośpiechu opuścić Trójmiasto, by uniknąć przesiedlenia. Żadna z nich nie jest ważniejsza od drugiej. Żadna nie jest wymyślona, a przez to mniej tragiczna. Splatają się ze sobą w przewidywalny, ale niezbędny przecież sposób.

Splatania się mogłoby być swoją drogą więcej – o ile na początku filmu wydaje się, że mowa będzie przede wszystkim o rodzinie Drywów, czyli o codzienności zwykłego człowieka w oparach absurdu systemu, to w środkowej jego części uwaga kieruje się ku samemu systemowi i wydarzeniom grudniowym, Drywów pozostawiając samym sobie. Łatwo jednak zrozumieć, że narracja tak tragicznego i budzącego emocje okresu może się trochę rwać, bez szkody dla całego filmu.

Fascynująca, choć przecież znana, jest sama historia – ta „wielka” i ta „mała”. Interesujące jest, jak wiele jej zapisów się zachowało – Krauze umiejętnie łączy współczesne nagranie z Kroniką Filmową i, co chyba najciekawsze, z zapisem rozmów milicji i wojska, obserwujących pochód z niesionymi na drzwiach i fladze zwłokami „Janka Wiśniewskiego” (Zbyszka Godlewskiego). To stąd wiemy, że pochód został określony mianem „tej grupy z tym trupem”. A do tego wszystkiego na koniec Kazik śpiewa „Balladę o Janku Wiśniewskim”. Tak jak na Kazika, a nie mdlejącą Krystynę Jandę, przystało. Jest dynamicznie, wręcz agresywnie i mało balladowo. Ale sprawia, że w czasie trwania napisów widzowie siedzą w fotelach, a nie w pośpiechu opuszczają kinową salę.

Nie twierdzę, że „Czarny czwartek” jest wybitny. Jest po prostu bardzo dobry. Interesująco pokazuje Grudzień ’70 i tym, którzy pamiętają go bardzo dobrze (i podczas filmu komentują wydarzenia – trudno się dziwić ich emocjom) i tym, którzy dopiero z ekranu dowiedzą się, czym była Masakra na Wybrzeżu. Pokazuje też, że historia to przede wszystkim życie codzienne, w które wielkie wydarzenia mogą się wedrzeć i zmienić nieodwracalnie. Zwykły człowiek nie jest dobrowolnym straceńcem za Narodową Sprawę. I Janek Wiśniewski, i Bruno Drywa, i każda z pozostałych 37 ofiar zginęli bez sensu, bez woli zostania bohaterami i tylko dlatego, że ludowa władza „pacyfikację” i „uspokojenie” miała za synonimy.

Film:
„Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”, reż. Antoni Krauze, Polska 2010

Przypisy:

1 Marc Ferro, „Film. Kontranaliza społeczeństwa?” [w:] „Film i historia. Antologia”, pod red. Iwony Kurz, WUW 2008. str. 86.

* Helena Anna Jędrzejczak, historyk idei, socjolożka, doktorantka w Katedrze Historii Idei i Antropologii Kulturowej ISNS UW.

„Kultura Liberalna” nr 115 (12/2011) z 22 marca 2011 r.