Chodzę od czwartku nieswój, jakby zabrakło kogoś ważnego, z kim chciałoby się spędzać czas, kto jest po prostu i samo to w zupełności wystarczy. No bo zabrakło kogoś dokładnie takiego. Wiadomość o śmierci Tadeusza Konwickiego przyszła w nocy ze środy na czwartek. Najpierw w postaci esemesa od znajomego. Czy coś wiem, bo ponoć Konwicki nie żyje. Nie wiedziałem, bo i skąd. Zacząłem wertować internet w jego różnych zakamarkach, bo dziś podobne informacje dobrze potwierdzać kilkakrotnie. Po chwili było jasne, że to prawda. Długo nie mogłem zasnąć. W końcu sięgnąłem po „Małą apokalipsę”.

Konwicki miał 88 lat. Napisał ktoś, że jego odejście jest bardzo smutne, ale w końcu przez ostatnie lata o niczym innym stary pisarz nie marzył. Najpierw pożegnał Gustawa Holoubka, potem Andrzeja Łapickiego – najbliższych przyjaciół. Przed szesnastu laty odeszła żona artysty, Danuta. Ktoś wspominał, ze kiedy Konwicki wychodził z kościoła po pogrzebie swej młodszej córki, trzymając w rękach urnę z jej prochami, wyglądał jak współczesny Hiob. Albo Lear, choć takie pompatyczne porównania były mu zawsze jak najbardziej obce. Ktoś kiedyś stwierdził, że starość zaczyna się wtedy, gdy wokół ciebie zaczyna brakować ludzi, dzielących pamięć o ludziach, miejscach, zdarzeniach. Mam pewność, że Tadeusz Konwicki czuł coś podobnego przez ostatnie lata.

Dzień później mówił mi Maciej Englert, że był Konwicki najważniejszym pisarzem jego dorosłego życia. „Moim też” – odparłem. Podobne deklaracje słyszałem później wielokrotnie. Zestawił Englert „Wniebowstąpienie” z „Mistrzem i Małgorzatą” Bułhakowa, nie tylko dlatego, że obie ukazały się w 1967 r. Istotniejsze dla szefa warszawskiego Teatru Współczesnego było, że obaj wielcy autorzy pokazali, jak wyobraźnią i śmiechem walczyć ze smokiem komuny i jak w tej walce odnosić niejakie sukcesy.

Pisano wielokroć, że stał się Konwicki niepostrzeżenie i na długie lata częścią warszawskiego pejzażu, nieodłącznym fragmentem Nowego Światu, pl. Trzech Krzyży, Wiejskiej, bo tym szlakiem z podziwu godną regularnością – oraz punktualnością, co nie mniej ważne – zmierzał codziennie na obiady do Czytelnika. Pamiętam, że w czasach licealnych chadzaliśmy tam i my. Zaczytywaliśmy do upadłego książki, wyciągane od rodziców albo kupowane w antykwariatach, gdzie wcale nie cieszyły się szalonym powodzeniem. Mam je do dziś – „Zwierzoczłekoupiora”, „Dziurę w niebie”, „Nic albo nic”. No i wydane właśnie po raz pierwszy w oficjalnym obiegu „Kompleks polski” oraz „Małą apokalipsę” – obie z rysunkami Jana Lenicy na okładce. Na obu mam autografy autora. Rozdawał je w księgarni na Nowym Świecie – tej, w której przez całe lata w oknie wystawowym wylegiwał się kot. Wszystko złożyło się więc na spójny obrazek.

Chodziliśmy więc do Czytelnika na licealne wagary, obiadów nie jadaliśmy, popijaliśmy chyba tylko jakieś oranżady. Nie miało to zresztą większego znaczenia, bo chłonęliśmy stolik, ten stolik, napawając się po sztubacku tym, że jesteśmy blisko. Nie podsłuchiwaliśmy, ale zdarzało nam się wyłowić strzęp rozmowy. Bardzo byliśmy wtedy z siebie dumni, czuliśmy się nawet jakby – naznaczeni.

Potem zdarzało mi się widywać Konwickiego. Jak przemykał Nowym Światem, w zielonej kurtce i opuszczonym na czoło kaszkiecie. Kiedyś zadzwoniłem, żeby zaproponować pisanie felietonów do prowadzonego przeze mnie pisma. Odmówił bardzo grzecznie, tłumacząc się słabym zdrowiem, ale pogadał ze mną chwilę, a ja do dziś pamiętam tę rozmowę.

Był „moim” pisarzem i nim pozostanie. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Tylko już więcej go nie spotkam. Żal.