Stefan Kisielewski nie lubił Jarosława Iwaszkiewicza. Uważał go niebezpodstawnie za oportunistycznego pupila władzy ludowej. W dziennikach Kisiela znajduje się spora liczba złośliwych uwag na temat Iwaszkiewicza. Pisze on między innymi, w związku z jakąś oficjałką, której przewodniczył autor „Sławy i chwały”, że „i tak pewnie myślał tylko o swoich Maćkach i Julkach”. Teraz, kiedy otrzymaliśmy pełną edycję listów Iwaszkiewicza do Jerzego Błeszyńskiego, okazało się, że intuicja Kisiela była w tym przypadku bezbłędna – kilka z tych listów powstało podczas posiedzeń Sejmu, a w wielu innych Iwaszkiewicz pisze, że myśli o ich adresacie w każdej chwili, również podczas różnych imprez wysokiego szczebla. I to jak myśli!
Tytułu tego felietonu nie należy rozumieć dosłownie. Listy do wyśnionego efeba nie zawierają treści obscenicznych (choć wytrwali czytelnicy tego przeszło pięćsetstronicowego tomu doczekają się paru takich momentów), są natomiast pokazowym przykładem pornografii emocjonalnej.
Dziś, kiedy upadły wszystkie tabu, jakie jeszcze pod koniec zeszłego stulecia czyniły ten i ów tekst czy zbiór tekstów „kontrowersyjnym”, dyskusja o etycznym kontekście wydawania czyjejś intymnej korespondencji nie ma większego sensu. Nie ma go również pytanie, czy wydawcy tego korpusu listów nie uczynili ich autorowi większej szkody niż pożytku. O tym, że Iwaszkiewicz do końca życia miał emocje, reakcje i libido labilnego napalonego osiemnastolatka, wiemy od czasu publikacji jego dzienników. Ale w listach do Błeszyńskiego te cechy uwidaczniają się do granic karykatury, co dla niektórych może być problemem.
Jedną z ciekawszych stron tego wydarzenia wydawniczego jest historia tekstów. Listy odnaleziono w kolekcji przekazanej do Zamku Królewskiego przez Tomasza Niewodniczańskiego. Jak się znalazły w jego zbiorach, nie wiadomo. Ktoś musiał wynieść je ze Stawiska i wpuścić na rynek antykwaryczny. Układ zbioru nie pozostawia wątpliwości, że Iwaszkiewicz musiał je starannie uporządkować po śmierci kochanka (który je skrzętnie gromadził, włącznie z blankietami telegramów, i którego nieczęste odpowiedzi zniknęły – to też intrygujące), ale czy „wyszły” z jego domu za jego życia, czy po zgonie, i kto je stamtąd wyprowadził, zapewne z chęci zysku, nie sposób odgadnąć.
Jak to musiało wyglądać? Przeszło sześćdziesięcioletni pisarz kompletnie oszalał na punkcie dwudziestoparoletniego luja, który wyciągał od niego pieniądze w dużych ilościach i robił z niego durnia przez co najmniej dwa lata. Iwaszkiewicz przekonał się o tym ostatecznie dopiero po jego śmierci, kiedy rozmówił się z jego kobietami, ale podejrzewał to znacznie wcześniej, łudząc się mimo tego jak pierwsza naiwna. Jerzy Błeszyński jest zresztą postacią, która w pewnym sensie fascynuje; nie z powodu swojej urody, podobno powalającej, czego nie sposób dziś jednak ocenić po jedynej znanej światu fotografii legitymacyjnej (były inne, także zniknęły), lecz dlatego, że prowadził z Iwaszkiewiczem wyrachowaną grę. Przyciągał go do siebie nie tylko wyglądem, ale i pokazowo „bajroniczną” osobowością, zatrzymywał jego uwagę, przetrzymywał na dystans (co nie było łatwe wobec niegasnącej żądzy starca) i jednocześnie romansował z kilkoma na raz kobietami oraz dokonywał przelotnych podrywów, starannie i dość skutecznie ukrywając je przed swoim adoratorem. Ponieważ jego listy zaginęły, jest dla nas postacią niemą. Słyszymy jego słowa tylko wtedy, kiedy są cytowane w listach i dziennikach przez nieprzytomnego z miłości wielbiciela. Był to chyba człowiek o mocno powikłanej osobowości, może to jednak dziś kogokolwiek interesować wyłącznie dlatego, że interesował się nim Iwaszkiewicz. Nie nim jednym co prawda – raczej bardzo wieloma – nim jednak w stopniu zdecydowanie ponadprzeciętnym.
Wobec listów, które pisał do Błeszyńskiego w 1958 r. niemal codziennie, trudno pozostać obojętnym. Można wobec nich czuć zażenowanie (pisarz traci tu wszelkie hamulce – błaga, zaklina, skomle, płacze, wyje, tarza się po ziemi, uwielbia, adoruje, pożąda, tęskni, rozpacza, wścieka się itd., itd., itd.), radość (oto prawdziwe i totalne nieheteronormatywne uczucie w heterycznym świecie), przygnębienie (ile racji miał Sartre, pisząc, że człowiek to „wiązka bezsensownych pragnień”) albo irytację (wiele hałasu o nic…). Na pewno nie są one nudne, mdło romantyczne ani sentymentalne – siła emocji i popędów rządzących dyskursem tych listów jest zbyt duża na to, aby mogły być ckliwe. Podział na „duszę” i „ciało” zostaje radykalnie zburzony.
Można zauważyć pewną prawidłowość, co do której materiałów dostarczają też inne prywatne zapisy Iwaszkiewicza. Otóż wśród skarg i lamentów na wszystkie jego nieszczęścia, prawdziwe i urojone, nie ma jednej tylko: skargi na niemoc twórczą. Iwaszkiewicz, nawet w najgłębszym dołku psychicznym, kiedy tylko siada do maszyny albo bierze pióro czy długopis – natychmiast uwalnia wartką rzekę słów. Owszem, miewa lekkie obstrukcje, ale po nich pisze jeszcze więcej. Również w przypadku udręk, o jakie przyprawiał go „najlepszy tancerz w Brwinowie”, przejawiały się one wielosłowiem. „Dziecięcość” sfery emocjonalnej Iwaszkiewicza polegała między innymi na tym, że musiał on natychmiast wyrażać na zewnątrz wszystko, co odczuwał. Maksyma La Rochefoucaulda „hart mędrca jest umiejętnością zamykania swoich burz w sercu” nie ma w tym przypadku zastosowania (chyba, żeby uznać, iż Iwaszkiewicz jednak nie był mędrcem). Na jego szczęście i na szczęście literatury polskiej, natura, obarczając go tym emocjonalnym felerem, obdarzyła go też dla równowagi umiejętnością mistrzowskiego składania słów. Kiedy coś go zabolało, od razu płakał i żalił się, ale czynił to nader dźwięcznie.
Przypominają się też niezwykłe słowa, jakie skierowała matka Flauberta do syna, kiedy już zamknął się na odludziu w Croisset – „szaleństwo zdań wysuszyło ci serce”. Iwaszkiewicz miał na odwrót – szaleństwa jego serca sprawiały, że kwitły jego zdania. Jest jednak i druga strona tego bogactwa. Gdybyż tu faktycznie chodziło o serce tylko… Kursujące od dawna pieprzne opowiastki i obleśne żarty na temat Iwaszkiewicza okazują się po czasie bardziej realne niż szanujący go wielbiciele mogliby sobie życzyć. Obraz rozbuchanego starego pedryla pakującego łapy między nogi każdego chłopaka, który nieopatrznie znajdzie się w jego zasięgu, ma w sobie coś z prawdy. Iwaszkiewicz nie dbał o takie drobnostki jak normy społeczne czy opinia otoczenia – chociaż miał dość instynktu samozachowawczego, aby nie ujawniać się w życiu publicznym, bez czego nie mógłby w nim funkcjonować. Widocznie nie dbał też o to, by dopasować swoją bujną naturę do gorsetu tych norm. W listach od czasu do czasu, ale rzadko, zauważa, że chyba jego zachowanie może się innym ludziom wydawać dziwne… Zdaje się, że ktoś w aktualnej publicystyce już skojarzył, iż jego życie intymne znakomicie pasuje do pojęcia, które kilka lat temu zrobiło w Polsce sporą, acz krótką karierę – jest to poliamoria.
Znów – jak to musiało wyglądać? Iwaszkiewicz – mąż, ojciec, dziadek; pisarz, artysta, twórca; poseł, przewodniczący, delegat; autorytet, mentor, pan na włościach. Oraz: Iwaszkiewicz – łowca wrażeń erotycznych, nieprzepuszczający żadnej okazji, czujny zawsze i wszędzie; kochanek mężczyzn, zatracający się nie tylko w seksie z nimi, ale i w emocjach, jakie do nich czuje (w listach do Błeszyńskiego widać to doskonale). Mając rodzinę, i to rodzinę rozrodzoną, wielopokoleniową, zarządzając wielkim domem i gospodarstwem na Stawisku pozostającym na jego wyłącznym utrzymaniu, co musiało pochłaniać kolosalne kwoty, wypełniając masę obowiązków redaktorskich w „Twórczości” i reprezentacyjnych w kraju i za granicą, wytwarzając nieprzerwanie strumień tekstów literackich, eseistycznych i publicystycznych – jednocześnie nawiązuje i przeżywa nie tylko wiele przelotnych stosunków, ale i ten romans, który pasowałby bardziej do niemającego żadnych zobowiązań singla. Co więcej – wcale nie utrzymuje tego związku w tajemnicy. Przeciwnie, opowiada o swoim ulubieńcu wszystkim dokoła, zwierza się żonie i wielu bliskim, eksponuje go i chełpi się jego urodą, wreszcie wciąga go w swój rodzinno-domowy krąg. Taka sytuacja nawet w dzisiejszych sferach uznających poliamorię mogłaby być postrzegana za ekstremalną, a przecież rzecz działa się w epoce Gomułki. Można powiedzieć, że to się w pale nie mieści (no pun intended).
Panseksualność Iwaszkiewicza jest problemem dla jego biografów. Autor powołany do napisania pełnej biografii tego twórcy musiałby łączyć kompetencje literaturoznawcy obytego we wszystkich trzech rodzajach literackich (przypomnijmy, że nasz bohater uprawiał nie tylko seks, ale również, i to z powodzeniem, poezję, prozę i dramat), historyka idei, politologa, specjalisty od dziejów II RP i PRL oraz wytrawnego znawcy gender i queer studies (chociaż nie ma pewności, czy taka postać zmieściłaby się w jakichkolwiek teoretycznych ramach, nawet mocno przegiętych), a do tego wszystkiego musiałby jeszcze mieć Sitzfleisch rasowego archiwisty i epicki rozmach stylu. W ciągu ostatnich dwóch dekad powstało wiele cennych prac (biografie Radziwona i Romaniuka oraz prace edytorskie Papieskich są na czele), ale na wszechstronne ujęcie życia i twórczości Iwaszkiewicza przyjdzie nam jeszcze długo poczekać. I nie bez powodu.
Bo kiedy już opadnie zachwyt lub zażenowanie listami do Błeszyńskiego, można zadziwić się tym, co jest w Iwaszkiewiczu chyba najbardziej niezwykłe – bogactwem jego egzystencji. Jest to bogactwo niewiarygodne, nie do ogarnięcia. Ten człowiek chłonął, żarłocznie pochłaniał wszystko, co świat niósł w jego kierunku. Od dzieciństwa w carskiej Ukrainie, przez młodość w międzywojniu, dojrzałość w wojnie i w stalinizmie, starość w erze Gomułki i Gierka – doświadczał chciwie miejsc i ludzi, nastrojów i sytuacji, kultury i natury, ciał i dusz, wsi i salonów, polityki i kontemplacji; znał wszystkich, bywał wszędzie. Zapisał wiele tysięcy stron swoimi wrażeniami i myślami. Nie będąc intelektualistą, biorąc rzeczywistość jako żywioł zmysłowy, pozostawił jeden z najpełniejszych literackich i eseistycznych obrazów świata Europy Środkowej w XX w. z sobą samym i swoimi nieokiełznanymi emocjami i żądzami w jego centrum. (Oddalibyśmy wiele współczesnych powieści polskich – choć nie wszystkie – za jego jedno opowiadanie, które rozgrywałoby się po 1989 r.). Biblijna formuła „zmarł syty życia” pasuje do niego lepiej niż do większości z nas. Więc jak mamy opisać takie życie?
Książka:
„Wszystko jak chcesz. O miłości Jarosława Iwaszkiewicza i [«do» pasowałoby jednak lepiej] Jerzego Błeszyńskiego”, opr. Anna Król, Wilk & Król Oficyna Wydawnicza, Warszawa 2017.
* Zdjęcie użyte na stronie głównej pochodzi z okładki książki „Wszystko jak chcesz”, fot. SAP archiwum Muzeum w Stawisku, Fotonova.