Miałem pewne nadzieje względem samobójstwa, które wydarzyło się w kwietniowy poranek, a które krótka notatka prasowa podsumowuje tak: „Do tragicznego w skutkach wypadku doszło w miejscowości Błonie koło Warszawy. Utrudnienia w ruchu trwały kilka godzin”. Liczyłem, że da pewien obraz Dawickiego, że załatwi interpretację jego prac. Zaledwie wczoraj przecież o tym mówiliśmy, on cytował Ciorana i mówił o jego pragnieniu śmierci, sam siliłem się na odpowiadanie o Canettim i te wszystkie donkiszoterie, aby to zrównać. Ale wyszło gdzieś pośrodku, bo kogo ostatecznie obchodzi śmierć?

Tylko PKP nie radzi sobie z samobójstwem. Na małej ławce stacji Ożarów Mazowiecki to już tylko drobna niedogodność, którą opędza się kawą w barze. Także, hej ty tam, Dawicki – rzucałem w wyobraźni w jego stronę – my, ludzie normalni i zdrowi, nie zaprzątamy sobie tym głowy. A ty? Przecież wiadomo; artyści potrzebują, żeby coś się działo, ale też nic na serio.

Może widać u niego przejęcie sprawą: miał próby samobójcze, cierpiał i jak opisują go w swojej książce Gorczyca i Ronduda – chodził po mapie Stargardu Gdańskiego, a jego szlak świadomie układał się w jeden napis „h-e-l-p” wysłany w kosmos. Pomocy – krzyczał. Ale przecież z drugiej strony jest całe jego confetti pomysłów o charakterze wdzięcznym, lekkim, schodzącym do reklamowego („Czy nie masz wrażenia, że to jest wykoncypowane, opracowane jak w reklamie?” – „O, nie.”). Od video z odbitymi w nowym AGD sylwetkami bohatera, które do nas machają, betonowe koło ratunkowe zwisające z sufitu, po wystawione pieniądze w witrynie galerii – bo za tyle miała być zrobiona wystawa.

Patrzę zresztą jak z tej lekkości opowiadania odlatuje. Czarny elegancki but za kostkę porusza się wdzięcznie do rytmu słów, ego unosi się i Dawicki powoli odbija od ziemi. To radosny człowiek! „Niektórzy twierdzą, że jestem profetą… Kiedy powtórzyłem rozstrzelania Wróblewskiego, to zaraz potem zaczęli się strzelać na Ukrainie…, a jak robiłem pracę, że skończą się pieniądze, zaraz zaczął się kryzys finansowy”. Trudno widzieć w tym proroctwo, po chwili zaczyna się głośno i rozbrajająco śmiać sam z siebie, to najpiękniejszy moment rozmowy. Już widać; to cesna, dwu, maksymalnie czteroosobowa awionetka, tylko siedzieć obok i się śmiać. Kapitan w środku wie, czym lata, jaka to mechanika i ile potrzebuje podziwu. Profetą może jest, może takie czasy. Mimo to dalej mówi z lekkością, którą i ja czuję się podniesiony.

„Mówią, że najtrudniej jest się przebić, potem utrzymać, ale skończyć to jest dopiero problem”. I on się teraz zastanawia, jak wylądować – w życiu i artystycznie. Jeśli nie nauczanie, jeśli nie… – no właśnie, no właśnie nie co… – to może wycofanie, chatka jak u swojego mistrza Warpechowskiego w Sandomierzu – „rozlewiska Wisły jak u van Eyck’a, to może być rozwiązanie”, marzy.

Sukces przyszedł za późno i choć dziesięć lat wcześniej byłby zadowolony, teraz jest zaledwie OK. Póki co stan równowagi widać w tym śmiechu, detalach, naszyjniku z plastikowych czaszek, białych okularach z ciemnymi szkłami – to Młoda Polska sto lat później. Jakby po tych krzykach o pomoc przed startem, przyszła tylko ironia. Dlaczego tak się osłaniasz? Dlaczego rezygnujesz z powagi? Odpowiada coś serio o bólu – „że to podstawowe doświadczenie człowieka”, a potem już tylko cytuje z książki o sobie – że no taki właśnie jest: „ustępuje, jest zawsze drugi” i mówi, jakby przyzwyczaił się do roli bohatera literackiego. Rezygnacja, zacięta płyta, ponadgryzane wszystkie jabłka w sadzie.

W książce o nim jest tłumaczenie, że ten pomysł z jabłkami wykonał specjalnie na biennale w Wenecji. Chciał spróbować wszystkiego, choć niczego ze smakiem, aby bronić się przed dyskursem o sztuce, który koroduje wszystko, czego się dotknie. Ale to też figura jego życia. Nic serio, nic z głodu. I nagle nawet przypadkiem, coś znowu wychodzi na poważnie. Podobno pokaleczył dziąsła, kiedy gryzł te jabłka, bo były niedojrzałe, a do sztuki poszedł, bo „…no wolność. To było najlepszą reklamą dla tej branży”.

I choć mówi o strategiach, o konieczności jadania obiadów z ważnymi ludźmi co jakiś czas, bez czego bieda byłaby bardziej dotkliwa, to w jego życiu nie ma mowy o żadnej pomyłce, rozgoryczeniu. Sam środek życia, lotu. Nawet jeśli mówi o karierach („ty jesteś taki wannabe”), definicji sztuki („doznanie estetyczne plus znaczenie”), to całej rozmowie towarzyszy poczucie lekkość, dryf.

To nie z niego zrobiono bohatera literackiego, to raczej człowiek, który potraktował siebie serio i tak został bohaterem jakiejś sztuki. Dlaczego zatem miałby martwić się o koniec?

Idzie po chodniku wzdłuż Poznańskiej w Warszawie i widzę linię, którą wytycza i przypomina mi się aforyzm Kafki: „Słuszna droga idzie po linie, która nie jest rozpięta wysoko, ale tuż nad ziemią. Ludzie, zdaje się, więcej się o nią potykają, niż po niej chodzą”. Więc ja po jednej stronie dałbym wszystkie jego performance, które są zabawą, ciężką jak ironiczne betonowe koło ratunkowe (które podobno odlał), a po drugiej stronie wszystkie te, które wprost mówią o rozpaczy, wszystkie „help”. Oskar idzie pośrodku, potykając się czasem w jedną, czasem w drugą stronę, i choć martwi się o koniec, to patrząc na niego, mam wrażenie, jakby ten nigdy miał nie nadejść. Jakby dopiero co zaczął się dzień.

O godzinie piątej po południu, na czczo po dwóch lampkach wina, kilku papierosach i pewnie joincie znika w świetle ulicy.

Ikona wpisu: Oskar Dawicki, Po tysiąckroć o tak. 2015, Fundacja Sztuki Polskiej ING, CC BY-NC-ND 3.0.