0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Dokumenty miłości i...

Dokumenty miłości i mroku. Festiwal Millennium Docs Against Gravity 2018

Grzegorz Brzozowski

Romans z internetowym oszustem, zaręczyny w grupie terapeutycznej czy przegląd nieszczęść rosyjskich kochanków – to tylko niektóre z dokumentalnych ujęć miłości w programie zakończonego właśnie festiwalu.

Kolejną edycję festiwalu Millennium Docs Against Gravity można opisać jako przegląd światowej klasy dokumentów, imponujących zarówno tematyką, jak i poszukiwaniami formalnymi. Można też skupić się na filmach nagrodzonych – w tym roku triumfowało między innymi „Jutro albo pojutrze”, film Binga Liu o dojrzewaniu grupy wielbicieli deskorolki (Nagroda Banku Millennium), oraz „Ostatnie dni lata”, film Maryam Goormaghtigh, o losach trzech kumpli – irańskich imigrantów w Paryżu (Nagroda Fiction/Non-Fiction). Można wreszcie wybrać inny klucz – czyli przyjrzeć się temu, jak dokumentaliści podeszli do tematu miłości. Jak się okazuje, z wielością odcieni tego uczucia korespondowało spektrum metod dokumentalnych, przydatnych, by oddać także mroki kochania.

„Dina”, czyli demony intymności

Jeden z najciekawszych, choć zwodniczo prostych obrazów miłości to „Dina”, która zdobyła Nagrodę Jury na zeszłorocznym festiwalu Sundance. Śledzimy walkę 49-letniej wdowy o uczucie do Scotta, cierpiącego na zespół Aspergera kolegi z grupy terapeutycznej. Z bliska przyglądamy się ich nieporadnym randkom, przygotowaniom do przyjęcia zaręczynowego z obowiązkowym karaoke czy wyprawie nad ocean, gdzie ostatecznie nie udaje im się dotrzeć. Polem największych napięć jest życie intymne pary: Dina próbuje dodać partnerowi odwagi – czy to sugerując masaż stóp na wzór tego, który oglądają w „Seksie w wielkim mieście”, czy to prezentując bestsellerowy poradnik o seksie. Reżyserom udało się postawić pytanie o proces wspólnego ustalania potrzeb erotycznych przez osoby z napięciami psychicznymi: obok przywołania minionych traum pojawia się tu chociażby dociekliwie dopytywanie o masturbację. Takiej otwartości Scottowi i Dinie mogłaby pozazdrościć niejedna para.

Dan Sickles i Antonio Santini wykazali się wielkim talentem, ofiarując widzom wgląd w delikatną materię uczuć ludzi zranionych i szczególnie wrażliwych, którzy otwierają się na miłość pomimo wciąż doświadczanych lęków. Dzięki świadomości tego, z jaką ceną wiąże się codzienne funkcjonowanie bohaterów, zaczynamy doceniać także wartość najdrobniejszych gestów czułości, na jakie się ważą. To romans opowiedziany najprostszymi czynnościami – myciem zębów czy układaniem się w łóżku, na którym Scott kuli się jak zranione dziecko. Nie jest to jednak miłosna sceneria z bajki, lecz krajobraz parkingów, pokątnych barów, w których bohaterów stać na urządzenie przyjęcia, czy porannych autobusów, gdzie zwierzają się nieznajomym. Dla większości zarysowanych problemów film nie dostarcza rozwiązań. Być może Scott, który na potrzeby związku po raz pierwszy wyprowadził się od rodziców, do końca będzie potrzebował napomnień Diny, by okazywać jej czułość. Pomimo delikatności materii nie zabrakło tu ironii, jak choćby w momencie, gdy Scott dzwoni na wieczór panieński Diny zaniepokojony tym, że jedna z uczestniczek wrzuciła na Facebooka zdjęcia ze striptizerem. Być może to właśnie zgrane poczucie humoru bardziej niż harmonia życia intymnego pozwoli parze przetrwać kolejne lata związku. Jedną z niezapomnianych scen jest ta, w której Dina i Scott zażegnują kolejny kryzys domowym karaoke. Odtwarzając ze smartfona „I will be right here waiting for you” Richarda Marxa, próbują zgrać swoje niedostrojone głosy.

„Lubow – miłość po rosyjsku”

Całą paletę uczuć przedstawiła widzom Swietłana Aleksijewicz, przeprowadzając przed kamerą wywiady do książki o doświadczaniu miłości w rosyjskim kręgu kulturowym, którą właśnie przygotowuje. Temat ten wymaga od noblistki niebagatelnej zmiany stylu. Po opowieściach o traumach postanowiła zanurzyć się w materii, na brak której zwróciła uwagę w wywiadach do dotychczasowych książek – w opowieściach o szczęśliwym uczuciu, do których jej rozmówcom najczęściej brakowało języka. Przyczyn tego niedostatku można doszukiwać się w ograniczeniach narzuconych przez rosyjską literaturę – na czele z Dostojewskim, którego portret wisi nad biurkiem noblistki. Okazuje się, że trudno w tej tradycji znaleźć obraz miłości innej niż ta nieuchronnie i ściśle spleciona z rozmaitymi odcieniami cierpienia. Aleksijewicz tworzy na potrzeby filmu niesamowicie złożoną galerię postaci. Znajdzie się tu nieoczekiwany sojusz byłych partnerek zmarłego ukochanego, malarz wychowujący niepełnosprawną córkę kobiety, która go porzuciła, czy wreszcie para młodych rodziców cieszących się uczuciem pomimo dramatycznej biedy. W poprzek filmowego medium, w pamięci zostają literackie metafory, które autorka wydobywa z bohaterów: jeden z nich określa swoje kochanie jako cukiernicę, do której należy dokładać z każdym drobnym, serdecznym gestem po kryształku cukru, ze świadomością, że któregoś dnia partnerzy mogą mieć potrzebę wybrać z niej całą zawartość.

Reżyser Staffan Julén nie rozpieszcza widzów formalnymi eksperymentami, skupia się na przeplataniu serii wywiadów nieco konwencjonalnymi widokami postsowieckich osiedli. Można to usprawiedliwiać pragnieniem pozostania możliwie najbliższym metodzie pracy Aleksijewicz. Nie zabrakło tu miejsca nawet dla postaci jej współpracowniczki, cierpliwie spisującej wywiady na maszynie do pisania z kasetowego dyktafonu. Najciekawszą, choć paradoksalnie najbardziej wycofaną postacią tego zbiorowego portretu pozostaje sama noblistka. To jej rozmowa z przyjacielem, w której zaczyna odsłaniać się z własną potrzebą miłości, nadaje opowieści niebywałego dramatyzmu. Aleksijewicz sama wciąż czeka na uczucie, które będzie jak „porażenie światłem” – i w tym kontekście jej dociekliwość w dopytywaniu o splot miłości z nieuchronnym cierpieniem nabiera jeszcze większej wymowy.

„Obcy w sieci”, czyli zranione zaufanie

Amanda, główna bohaterka „Obcego w sieci”, wydaje się świadoma ryzyka cierpienia, jakie może przynieść uczucie: jej styl życia młodej mamy singielki ulega jednak zmianie, gdy zaczyna odbierać w mediach społecznościowych wiadomości od tajemniczego mężczyzny i jego znajomych. Źródłem napięcia okazuje się tu nie tyle otwieranie się na rozkwitające uczucie, ile tożsamość Obcego, która okazuje się wyjątkowo płynna. Oscyluje on między odrzuconym dziedzicem dynastii milionerów, handlarzem narkotyków a sfrustrowanym mitomanem zamieszkałym w piwnicy u dziadków. Repertuar tych ról okazuje się rosnąć, w miarę jak bohaterka dowiaduje się o innych sprowokowanych przez niego skandalach i uwiedzionych partnerkach. Okazuje się ponadto, że Obcy tworzy całe konstelacje starannie podtrzymywanych fikcyjnych postaci na potrzebę uwierzytelnienia kolejnych tożsamości.

Film Nicole Horanyi daje nie tylko wgląd w spis męskich łajdactw i metodologii spektakularnych oszustw. Najciekawsze wyzwanie zawarte jest w samej metodzie przyjętej przez reżyserkę do odtworzenia historii felernego romansu. Amanda odgrywa tu samą siebie przechodzącą kolejne etapy związku; w roli Obcego obsadzony zostaje aktor, a w rolach wszystkich jego ofiar pojawiają się rzeczywiście napotkane przezeń postaci. Choć smutnego zakończenia historii spodziewamy się od początku, nie możemy przestać się jej przyglądać: jak czuje się sama bohaterka, występując w sceneriach, w których doświadczała zawiedzionego zaufania? Które z tych ról są dla niej szczególnie bolesne, a które mogą przynosić satysfakcję rewanżu na okrutnym kochanku? Choć kunszt, z jakim Obcy lowelas omotał kolejną wybrankę, może sprawiać wrażenie niebagatelnej intrygi, Amanda ma możliwość, by skorzystać z filmu jako narzędzia do odegrania się na byłym kochanku. Duch „Niebezpiecznych związków” w epoce nowych mediów okazuje się trwać w najlepsze.

„Nim nadejdzie wojna”, czyli miłość do broni

Bohaterowie „Nim nadejdzie wojna” to paramilitarna grupa Słowackich Rekrutów. Debiutujący reżyser Jan Gebert zdołał zdobyć jej zaufanie w stopniu pozwalającym na prześledzenie oszałamiającego rozwoju: od kanapowych zakrapianych zebrań przywódców po wstrząsające nagrania nocnych sesji szkoleniowych, na których testują na bieżąco wymyślane metody dyscyplinującego treningu (włącznie z zastąpieniem imion ochotników wypisanymi na czas treningu na opaskach numerami). Profil społeczny ochotników oddziałów wymyka się prostym diagnozom: to często dobrze wykształceni ludzie, nierzadko starsi od swoich domorosłych przełożonych, których pomysły treningowe akceptują bez zastrzeżeń; sprawni w organizowaniu przemarszów przez miasta, podczas których śpiewają pieśni na cześć swoich „słowackich mamusiek”, które zachęcają do bycia „dumnymi ze swoich pięknych synów” (rodzice z kolei nierzadko kibicują nowym pasjom swoich dzieci). Być może jest to grupa, dla której zabawy z bronią są okazją do zadzierzgnięcia więzi, której nie znajdują nigdzie indziej?

Trudno rozstrzygnąć, która ze scen bardziej zapada w pamięć: czy są to wątki zaznaczające związki przywództwa z rosyjskimi obozami treningowymi; sceny, w których bojówkarze wylewają nienawiść na napotkanych uchodźców, czy bezradność ich dyskutantów, którzy do krytykowania grupy używają jedynie zapisu groźnych profili przeglądanych na Facebooku. Być może jądro ciemności leży w osobliwie charyzmatycznej postaci głównodowodzącego Rekrutów: charyzmatycznego dwudziestokilkulatka. Pod świadomie prowadzoną grą z dziennikarzami ukrywa on duże polityczne ambicje i z dezynwolturą internetowego trolla rozsiewa autorytarne pomysły, za które zdaje się nie brać odpowiedzialności. Nietrudno tu przywołać ducha bezwzględnego politycznego karierowiczostwa z „Jak to się robi” Marcela Łozińskiego, który jednak doprawiony został lekkością kreatywnego okrucieństwa rodem z „Władcy much” Williama Goldinga oraz błyskotliwością w kształtowaniu swojego wizerunku na miarę „Wideokracji” Erika Gandiniego. Paliwem dla dowództwa grupy pozostaje rosnąca uwaga dziennikarzy i zawodowych polityków, przy cichym przyzwoleniu reszty społeczeństwa, które zdaje się nie traktować paramilitarnych pomysłów inaczej niż jako niewinnej zabawy. W przypadku „Nim nadejdzie wojna” można mówić przede wszystkim o szalonej miłości do władzy i własnego wizerunku, zgrabnie ubranej w kostium patriotycznych gestów; miłości, o której niszczycielskiej mocy łatwo – jak się okazuje – zapominamy.

 

Wydarzenie:

15. Festiwal Millennium Docs Against Gravity
11–20 maja 2018 roku w Warszawie (odbywa się także we Wrocławiu, w Lublinie, Gdyni i Bydgoszczy)

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 489

(21/2018)
22 maja 2018

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj