Ale rozczarowania nie ma: drugi sezon „House of Cards”, który miał premierę 14 lutego 2014 r., wypada chyba nawet lepiej od pierwszego. Netflix udowadnia, że jest pieśnią przyszłości nie tylko w wymiarze technologiczno-dystrybucyjnym, lecz także artystyczno-estetyczno-producenckim. Piłka jest po ich stronie i to oni rozdają karty.

Szekspirowski film

Trzeba zacząć od tego, o czym rzadko się chyba mówi wprost: siła „House of Cards” wynika ‒ między innymi ‒ z tego, że jest on jednym z pierwszych dzieł w gatunku dotąd w kulturze nieobecnym i jednym z pierwszych zawodników w konkurencji dotąd nierozgrywanej. „House of Cards” to serial tylko z nazwy – de facto każdy jego sezon stanowi jeden trzynastogodzinny film fabularny. Są mocne argumenty za tym twierdzeniem: po pierwsze, społeczna praktyka oglądania (znaczna część widzów ogląda całość za jednym posiedzeniem), po drugie ‒ oczywiście ‒ sposób dystrybucji (wszystkie trzynaście odcinków dostępne jest w internecie od razu). Po trzecie, konstrukcja fabuły i sposób jej prowadzenia świadczą, że autorzy korzystają z tego wymiaru „filmowego” z pełną świadomością: podział na odcinki jest umowny, wszystko tworzy mocną całość zarówno logicznie, jak i chronologicznie (każdy odcinek stanowi bezpośrednią kontynuację poprzedniego, a sezon drugi zaczyna się wieczorem 1 listopada 2013 r. [czasu świata przedstawionego], kilkanaście minut po tym, jak skończył się sezon pierwszy).

O jakości serialu stanowi też siła drugiego planu. Postacie, które teoretycznie trzeba by nazwać „drugoplanowymi”, różnią się od samego małżeństwa Makbetów tylko tym, że dostają mniej czasu ekranowego: zarysowane bowiem zostały nie mniej wyraziście, a wątki z nimi związane są nie mniej fascynujące. Lucas Goodwin, Janine Skorsky, Edward Meechum, Catherine Durant (!), Rachel Posner, Remy Danton, Adam Galloway, Raymond Tusk, Donald Blythe, Tom „Hammer” Hammerschmidt (!) czy Freddy ‒ by wymienić tylko tych, których znamy jeszcze z pierwszego sezonu. Wielu z nich pojawi się ponownie, wielu ciekawie się rozwinie. Do tego dochodzi plejada postaci nowych, wprowadzonych w sezonie drugim, które wnoszą do serialu nową jakość, dobrze się zarazem komponując z jego najogólniej rozumianym pomysłem i „klimatem”. (Choć, z drugiej strony, gdyby chcieć wymienić minusy drugiego sezonu, to trzeba by ich szukać m.in. tutaj: niektóre z nowych postaci trzeba uznać za mniej dopracowane [Jacqueline Sharp?] czy chociaż mniej przekonujące niż postacie wymienione poprzednio).

Sezon drugi jest też bardziej brutalny i krwawy niż pierwszy. Różnica nieduża, ale daje się zauważyć ‒ im wyżej idą Frank i Claire, tym więcej w nich bezwzględności i mniej skrupułów. | Piotr Stankiewicz

Kolejną mocną – być może w ogóle najmocniejszą – stroną „House of Cards” jest łatwość i sprawność, z jaką umie on „uciekać do przodu”. Pod tym względem mamy tour de force: widać to zarówno na poziomie samego „strategicznego” planowania, czyli tego, co się dzieje i w którą stronę serial podąża (pod tym względem co najmniej dorównuje on najlepszym momentom „Homeland”), jak również śmiałości i odwagi, z jaką jego twórcy dają do zrozumienia, że nie będą wiązać się żadnym motywem, pomysłem formalnym czy nawet postacią tylko dlatego, że pojawiły się one w poprzednim sezonie, że się udały i spodobały widzom. Obejrzenie pierwszego odcinka drugiego sezonu wystarczy, by się o tym przekonać.

Sezon drugi jest też bardziej brutalny i krwawy niż pierwszy. Różnica nieduża, ale daje się zauważyć ‒ im wyżej idą Frank i Claire, tym więcej w nich bezwzględności i mniej skrupułów (jeśli to w ogóle możliwe). Zarazem jednak, cały czas dostrzec można we Franku wiele tej uroczej dwuznaczności, którą opisałbym następująco: oczywiście, Francis J. Underwood znajduje się na antypodach wszelkich wyobrażeń o szlachetności i bezinteresowności. Jednakże dzięki swej zręczności potrafi nie tylko przekonać widzów do swoich mrocznych racji, lecz także większość swoich działań upchnąć w granicach jeśli nie prawa, to szarej strefy. Innymi słowy, my, widzowie, obdarzeni bezpośrednim wglądem w jego motywacje i stan umysłu, widzimy, że to, co on robi, jest złe z punktu widzenia wszelkich standardów moralności. Jednak inni bohaterowie serialu, nie wiedzący tyle co my, miewają poważne problemy z jednoznacznym zaklasyfikowaniem jego czynów. Takie problemy może mieć zwłaszcza wymiar sprawiedliwości, który potrzebuje twardych faktów i dowodów mocniejszych niż quasi-hamletowski monolog o naturze władzy. To napięcie jest jednym z fundamentów tego serialu, tak sezonu pierwszego, jak i drugiego.

Przekonujące półprawdy

Jest jeszcze jeden element, który stanowi o nośności formuły „House of Cards”, a którego na ogół nie omawia się w recenzjach. Otóż: serial ten jest bardzo realistyczny, w znaczeniu dbałości o szczegóły, zgodności z waszyngtońskimi realiami, itp. Jednocześnie, umie z tym igrać, lekko przekraczać granicę wiarygodności i zaraz wycofywać się znad krawędzi farsy. Umie być zawsze o pół kroku przed tymi, którzy chcieliby oskarżyć go o śmieszność. Widać to zarówno w warstwie fabularnej (np. scena w której Frank przewodniczy obradom Senatu w odc. 3), jak i w grze Kevina Spacey’a ze stylizacją na akcent amerykańskiego Południa (np. wine-whine merger, czyli dodawanie „h” przed „w” na początku słowa: Hwat? Hwen and hwhere did that happen?).

To jest jednak tylko połowa tematu. Bo są też w „House of Cards” momenty, w których serial otwarcie wychodzi poza granice konwencji czysto realistycznej ‒ momenty nieliczne, ale mocne (jak choćby scena z Meechumem w odc. 11). Można je różnorako interpretować, również jako puszczenie oka do widza, że nie należy świata przedstawionego traktować w stu procentach poważnie. To jakby chwila groteski, oddechu, spuszczenie na chwilę z tonu. Chwilowa wycieczka poza granicę konwencji, która może się oczywiście nie podobać, ale która jest w jakimś sensie potrzebna, żeby uwiarygodnić resztę. Oczywiście, nie wszystkich to przekona. Wydaje się jednak, że ten zabieg można wziąć w przynajmniej podwójną obronę. Po pierwsze, żadna taka scena nie jest nigdy zawieszana w próżni i zostawiana samej sobie: każda zostaje dopięta gestem lub słowem, które kierują nas z powrotem ku kostiumowi realizmu. Po drugie, cóż, ironia jest przydatna w życiu, a z całą pewnością jej dawka i rodzaj serwowane przez twórców „House of Cards” są dalece bardziej strawne i przekonujące niż to, co proponuje Lena Dunham w „Girls”.

Reasumując, drugi sezon „House of Cards” można z czystym sercem polecić każdemu, komu podobał się sezon pierwszy – nie będzie zawodu. A całość serialu (na razie tylko dwa sezony, ale 4 lutego 2014 r. Netflix ogłosił, że kręcony będzie trzeci) można polecić każdemu, kto chce inteligentnej rozrywki, kto nie planuje być małostkowo ślepym na mroki natury ludzkiej, jak również każdemu, komu marzyła się filmowa wersja „Księcia”. Doprawiona dodatkowo humorem, którego ‒ nawiasem mówiąc ‒ w sezonie drugim uświadczymy chyba jeszcze więcej niż w pierwszym. I jeśli na zakończenie miałbym ujawnić treść jednej sceny, która dobrze streszcza zarówno ów humor, jak i – szerzej – sposób, w jaki twórcy serialu nie dają się zamknąć w pomysłach wymyślonych w sezonie pierwszym, to byłaby to scena z odcinka drugiego, w której Frank chce zagrać na swojej konsoli, ale okazuje się, że nie może grać online, bo nie ma internetu. Dlaczego nie ma? Bo ‒ jako wiceprezydentowi ‒ zainstalowano mu w tej przytulnej kiedyś piwnicy bunkier i centrum dowodzenia światem, odcinając zarazem wszystkie nieszyfrowane połączenia.

 

Serial:

„House of Cards”, scen. Beau Willimon, prod. USA 2013-

 

[yt]gBabKoHSErI[/yt]