Nawet jeśli Nowe Horyzonty pulsują spokojnym rytmem wyznaczanym przez filmowy neomodernizm, to festiwal oferuje również bardzo szerokie pobocza. To właśnie na nich można często znaleźć najciekawsze propozycje programowe. Część z nich to ekstrema, które co rusz przesuwają kolejne granice: dobrego smaku, emocjonalnego ekshibicjonizmu i wyznaczanej fizjologią (oraz kulturą) kinowej percepcji. Szokujący i czarujący reżyserzy tych filmów udowadniają, że kino bywa sztuką tworzoną przez ludzi z dużym ego. Prawdziwymi bohaterami ich opowieści są oni sami – traktujący kamerę jako przedłużenie własnego ciała i intelektu.
Epopeja o penisie
Tak czyni Kim Ki-duk, który w koreańskim „Moebiusie” po raz kolejny stara się przełożyć swoje obsesje i perwersje na język wyrazistych obrazów. Z każdym filmem wychodzi mu to jednak coraz mniej subtelnie. Dosadność, wymieszana w poprzedniej „Piecie” z religijną symboliką, stała się w „Moebiusie” jedynym sposobem kreślenia relacji między bohaterami. Matka kastruje swojego syna, choć jest wściekła na jego ojca (i swojego męża), który ją zdradza. Chłopak ukrywa wstydliwą ułomność, by w pewnym momencie zacząć osiągać satysfakcję seksualną alternatywnymi sposobami. Ojciec z kolei bez przerwy surfuje po Internecie z nadzieją, że gdzieś na świecie medycyna jest na tyle zaawansowana, że przywróci jego synowi utraconą męskość.
Wyglądający na partyzancki, kręcony w pośpiechu projekt grupy szalonych aktorów z offowego teatru, „Moebius” jest istną epopeją o penisie: jego braku, możliwości przeszczepienia, drastycznego usunięcia, zastąpienia czy też pobudzenia do aktywności. Kim zrezygnował zupełnie z dialogów, dlatego też jego film ma charakter sadystycznej pantomimy: orgazm przypomina w nim torturę, a miłość wygląda jak gwałt. Całość jest tak wulgarna, że przyłożenie do niej klucza psychoanalitycznego byłoby oznaką interpretacyjnego miłosierdzia. Film Kim Ki-duka nadaje się od biedy na kultowy seans po północy dla pełnoletnich widzów. Wówczas niezamierzone śmieszności i fabularne absurdy stałyby się częścią ceremonii, która w samym zamierzeniu jest dziwaczna i głodna ekscesu.
[yt]RDLFcqUehVE[/yt]
Historia mówiona
Jeśli Kim zafascynowany jest władzą ciała nad resztą człowieka, to Claude Lanzmann od dekad tworzy kino intelektualne, w które wpisana jest pewna gorycz: Holocaustu i innych zbrodni nigdy nie uda się w pełni pojąć. Najnowszy film Lanzmanna, trwający trzy i pół godziny „Ostatni niesprawiedliwy” stanowi wspaniałą kulminację jego poprzednich prac. Złośliwi twierdzą, że Lanzmann wciąż odcina kupony od „Shoah” z 1985 r., monumentalnego dokumentu o Zagładzie, w którym nie użył on żadnych materiałów archiwalnych. „Ostatni niesprawiedliwy” kreśli sylwetkę Benjamina Murmelsteina, rabina Wiednia i przewodniczącego Judenratu w obozie w Terezinie. Z konieczności – ale też dzięki celnym zabiegom Lanzmanna – dokument przyjmuje formę hybrydyczną, różniąc się pod kilkoma względami od „Shoah”.
Wciąż jest to wciągająca historia mówiona, która dzięki cierpliwej rejestracji zapisuje nie tylko słowa rozmówcy, lecz także jego głos, mimikę i mnóstwo innych informacji, dzięki którym czujemy się, jakby ktoś dawał nam osobisty wykład o minionych czasach. Tym razem jednak Lanzmann włączył do narracji materiały archiwalne, w tym propagandowy filmik nazistowski pokazujący rzekomy błogostan, jaki zapewnia życie w Terezinie. Czyżby francuski reżyser przyjął polemikę z „Shoah” pióra Georges’a Didi-Hubermana zamieszczoną w książce „Obrazy mimo wszystko”, w której autor broni najdrobniejszych śladów po tamtejszej rzeczywistości jako bezcennych świadectw? Didi-Huberman uważa, że kilka obrazów pokazujących „niewyobrażalne” pozwoli nam się z nim naprawdę zmierzyć, a nie zwolnić z myślenia i powtarzać tezy o niewypowiadalności Zagłady. Lanzmann, choć dyskretnie, poszedł tym tropem.
„Moebius” Kim Ki-duka jest tak wulgarny, że przyłożenie do niego klucza psychoanalitycznego byłoby oznaką interpretacyjnego miłosierdzia. | Sebastian Smoliński
Rozmowy z Murmelsteinem nakręcił on w 1975 r., czekał więc ze zrobieniem filmu blisko cztery dekady. Nawet kilka minut spędzonych z bohaterem uświadamia, dlaczego nie włączył tych nagrań w obręb „Shoah” – żywiołowy, gadatliwy, ekspresyjny Murmelstein rozsadziłby każdy film, w którym nie byłby głównym bohaterem. W przypadku „Ostatniego niesprawiedliwego” przytaczającego wiernie świadectwo Murmelsteina, oskarżanego o kolaborację z hitlerowcami, centralną postacią jest także sam Lanzmann. Reżyser ma chyba słabość do własnego wizerunku na ekranie, pojawia się na nim w pojedynkę nadzwyczaj często. Forma historii mówionej wymusza pewną powolność i żmudną konsekwencję: wszystko, co istotne, musi na ekranie zostać wypowiedziane. Pokazanie samego obrazu i pozbawienie go komentarza mogłoby w przyjętej konwencji uchodzić za nierzetelność. Lanzmann mówi więc bardzo dużo, często czyta rozmaite dokumenty, przez kilkanaście minut przechadza się w tę i z powrotem w szerokim planie po niewielkim fragmencie Terezina, z powagą opowiadając tragiczne epizody z życia miasteczka.
[yt]YhP3iQ3kyMs[/yt]
Narracja niszczona
Na antypodach tej poetyki tworzy obecnie inny Francuz, czyli niezniszczalny Jean-Luc Godard. Jego świetnie przyjęte we Wrocławiu „Pożegnanie z językiem”, flirtujące z technologią 3D i wyciskające z niej nieznane wcześniej efekty, stanowi jeden z najbardziej energicznych i młodzieńczych filmów, jakie udało mi się obejrzeć na festiwalu. Lanzmann wierzy w słowo i zdolność języka do opisywania obszarów, które w innym wypadku uległyby zapomnieniu. Godard przypomina natomiast chochlika, któremu zależy przede wszystkim na zepsuciu innym zabawy: montaż jest dla niego metodą destrukcji wszystkich konwencjonalnych sensów. „Pożegnanie z językiem” stanowi wiązankę fragmentów i wycinków, które nie układają się w nic narracyjnie ani fabularnie spójnego. Rządzi reżim przypadku, czy też, odwołując się do terminologii muzycznej, aleatoryzm kontrolowany (technika kompozytorska opracowana przez Witolda Lutosławskiego): improwizacja trzymana jest w wyznaczonych ramach.
Tak przynajmniej wygląda to na pierwszy rzut oka, chociaż możemy wyróżnić kilku „bohaterów” (wśród nich psa Godarda!). Sukces „Pożegnania z językiem” wynika z poczucia humoru reżysera, które widoczne jest już od pierwszych sekund. Godard daje wtedy najkrótszy możliwy wykład o tym, czym jest kino trójwymiarowe: płaski napis „2D” na ekranie przysłoniony jest przez wypukły, znajdujący się bliżej widza napis „3D”. To proste, zdaje się mówić Godard, nowa technologia daje widzowi wrażenie głębi, przy którym tradycyjne kino wygląda mizernie. „Pożegnanie z językiem” stanowi wyzwanie percepcyjne, męczy wzrok i słuch, zabierając zmysły na wycieczkę do umysłu rozgorączkowanego montażysty. Nawet obfitość wypowiadanych w filmie bon motów pełni tu funkcję raczej ironiczną i stanowi żart z nadmiaru: także nadmiaru naszej wiary w to, że jako ludzie dojdziemy kiedyś do porozumienia.
[yt]dk2x3ZEsnh0[/yt]
Pułapka moralnej wyższości
Brak przekonania o możliwości autentycznego zrozumienia drugiej osoby wyraża „Zjazd absolwentów” Anny Odell, zwycięzca Międzynarodowego Konkursu Filmy o Sztuce. Szwedzka artystka i performerka zdecydowała się po wielu latach rozprawić z bolesnymi doświadczeniami z czasów szkolnych. Odell była wówczas odrzucana i wyszydzana przez rówieśników, a kiedy nadeszła jubileuszowa rocznica matury, nikt nie zaprosił jej na spotkanie kolegów z klasy. Jej film składa się z dwóch części. W pierwszej widzimy fikcyjną rekonstrukcję zjazdu absolwentów, z samą Odell w roli głównej i z aktorami wcielającymi się w dawnych młodocianych oprawców, teraz będących statecznymi pracownikami korporacji. W drugiej części Odell rekonstruuje spotkania ze szkolnymi kolegami, którym pokazuje nakręcony przez siebie film. Reakcje są przeważnie jednoznaczne: zakłopotanie, pokrętne tłumaczenia, blade wyrazy współczucia i fałszywe deklaracje sympatii.
Film robi duże wrażenie z powodu terapeutycznej proweniencji przedsięwzięcia. Artystka opowiada o własnym wykluczeniu, choć przykłada dużą wagę do tego, żeby nie przedstawiać się jako męczenniczka. Konfrontuje szkolnych znajomych z własną wersją wydarzeń, otwarcie oskarżając ich o to, że kiedyś się nad nią znęcali (w filmie nie ma jednak spotkań z „prawdziwymi” znajomymi, wszystko jest inscenizacją). Pierwsza część, w której Odell nakłuwa balon konwenansów i mąci spokój uczestników zjazdu, ma posmak pamiętnego „Festen” Thomasa Vinterberga, innej północnoeuropejskiej opowieści o niszczeniu kruchego kompromisu opartego na zakłamaniu i przemilczeniu traumatycznej przeszłości.
A jednak jest w „Zjeździe absolwentów” pewien rys, który czyni performance Odell zbyt łatwym w odbiorze. Chodzi o pozycję, w jakiej ustawia ona widza. Ciesząc się słabością i hipokryzją innych, sam z czystym sumieniem siedzi wygodnie w fotelu. To nie my okazaliśmy się bezduszni, ale oni, ci, których wciąga w swoją grę szwedzka reżyserka. Przyjęcie jej perspektywy zapewnia nam ochronę i zbytnio schlebia naszemu dobremu samopoczuciu. Nie udaje się wytworzyć w filmie wrażenia, że większość, do której należą przecież siedzący na sali kinomani, potrzebuje kozła ofiarnego, aby ukonstytuować swoją uprzywilejowaną pozycję. Na przepracowywanie przez Annę Odell własnych problemów patrzymy więc z zainteresowaniem, ale też z czymś bardziej niebezpiecznym: moralną wyższością.
[yt]tbAFG8XDS28[/yt]
Twórcza megalomania
Przywiązani do starego paradygmatu kinomani i krytycy od dekad wieszczą powolną śmierć kina, będącą skutkiem odchodzenia „prawdziwych” autorów filmowych, tworzących filmowy modernizm lat 50. i 60. Abstrahując od tego, że teoria autorska pełna jest uproszczeń i przynosi czasem więcej szkody niż pożytku, Nowe Horyzonty przywracają też rangę właśnie współczesnym reżyserom. W zeszłym tygodniu pisałem o hołubionym przez Romana Gutka neomodernizmie, który próbuje się ujmować jako międzynarodowy nurt, ale tak naprawdę jest po prostu zbiorem niszowych nazwisk (takich jak Tarr, Reygadas czy Tsai Ming-liang). Cztery filmy opisanych powyżej reżyserów (Kim Ki-duka, Claude’a Lanzmanna, Jeana-Luca Godarda i Anny Odell) sugerują, że kino autorskie bywa także kinem twórczej megalomanii. Filmowiec nie musi stać za kamerą i cichaczem poruszać za sznurki – czasem może wejść w sam środek dzieła i z potrzeby mówienia o sobie uczynić wartość. Autorskie ego przyniosło i przyniesie nam zapewne jeszcze niejedno arcydzieło.
Wydarzenie:
14. Międzynarodowy Festiwal Filmowy T-Mobile Nowe Horyzonty
Wrocław, 24 lipca – 3 sierpnia 2014