„Mieszkańcy Europy Wschodniej, niezainteresowani pomocą w rozwiązaniu kryzysu związanego z falą uchodźców, powinni liczyć się z tym, że Europa straci zainteresowanie nimi i ich problemami”, napisała 4 września Anne Applebaum, którą o brak sympatii do naszego regionu trudno posądzać. Wtedy jeszcze polski rząd wciąż oficjalnie mówił o przyjęciu maksymalnie dwóch tysięcy uchodźców, zarzekając się, że więcej przyjąć nie możemy.
Od tego czasu do Europy napłynęły tysiące nowych przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki, a w zagranicznej prasie pojawiły się liczne artykuły szukające przyczyn niechęci Europy Wschodniej wobec imigrantów. Już samo odrodzenie tego pojęcia jest dla Polski szkodliwe. Zaledwie trzy lata temu brytyjski „The Economist” wzywał do wymazania określenia „Europa Wschodnia”: uznał je nie tylko za krzywdzące – bo wiąże się z nim cały szereg negatywnych stereotypów – ale przede wszystkim za nieodpowiadające rzeczywistości. Podział na wschód i zachód jest przeterminowany, a o różnicach w Europie musimy myśleć w inny sposób, mówili wówczas dziennikarze gazety. Dziś, pisząc o polityce wobec uchodźców, ten sprzedający ponad 1,5 mln egzemplarzy tygodnik bez zahamowań posługuje się terminem, który niedawno chciał wyrzucać do kosza. I cóż z tego, że głównym bohaterem tego rodzaju artykułów są Węgry – krytyczne wnioski wyciąga się dla całego regionu.
Dokładnie tak jak w artykule z „The New York Times”, w którym zdjęciom m.in. rozmodlonej Polki na demonstracji antyimigranckiej i węgierskich pograniczników ganiających uchodźców towarzyszy taki komentarz:
„Dołączając do Unii Europejskiej – co byłe kraje komunistyczne uczyniły w roku 2004 – państwa są zobowiązane do wyrażenia poparcia dla zbioru tzw. «europejskich wartości» takich jak wolne rynki, transparentne rządy, szacunek dla niezależnych mediów, otwarte granice, różnorodność kulturowa, ochrona mniejszości i odrzucenie ksenofobii. W rzeczywistości jednak byłe kraje komunistyczne ociągają się z przyswojeniem i stosowaniem wielu z tych wartości. Oligarchowie, kumoterstwo, powszechna korupcja są wciąż w wielu tych państwach na porządku dziennym. Wolność prasy jest ograniczana, podczas gdy narastający nacjonalizm i populistyczne ruchy polityczne podsycają nastroje antyimigranckie”.
To opinie krzywdzące i niesprawiedliwe, w dodatku pisane w taki sposób, jakby problem dotyczył jedynie tego regionu Europy. W artykule nie ma mowy o tym, że Włochy i Grecja od dawna narzekają na zbyt dużą liczbę uchodźców, że przeciwko odgórnym limitom uchodźców gwałtownie protestowała też Hiszpania, że ledwie kilka lat temu Francja deportowała kilka tysięcy Romów do Bułgarii i Rumunii, że liderem sondaży nad Sekwaną jest antyimigrancki Front Narodowy, a inne tego typu partie cieszą się dużą popularnością w Wielkiej Brytanii, Szwecji czy Holandii. Wszystko to prawda, ale… cóż z tego?
Artykuł już się ukazał, kolejne materiały publikowane są każdego dnia, a na oficjalne odpowiedzi polskich władz czekaliśmy na marne. Nawet niesławny tekst Jana Tomasza Grossa w niemieckim „Die Welt”, gdzie autor wiązał polską niechęć do obcych z doświadczeniem Holocaustu i przypisywał Polakom nieudokumentowane zbrodnie, nie wywołał specjalnego zainteresowania polskich władz, tylko obudził odosobnione głosy protestu.
Oficjalnej reakcji władz nie było, bo – jak powiedział mi blisko współpracujący z kierownictwem MSZ polski dyplomata – nie było też oficjalnego stanowiska. „Kryzys związany z napływem uchodźców”, tłumaczył mój rozmówca, „jest na tyle poważny, że wymaga skoordynowanych działań wielu służb i resortów – m.in. Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, MSZ oraz Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji – a w związku z tym decyzji zapadających na samym szczycie rządowej hierarchii. A tych decyzji nie ma”.
Ten mętlik doskonale widać było w wystąpieniu Grzegorza Schetyny podczas specjalnego posiedzenia, które Sejm poświęcił uchodźcom. Całkowicie wyzute z treści i odczytane z kartki przemówienie szefa MSZ składało się w połowie z wymienienia tras, po jakich poruszają się uchodźcy, oraz przywołania liczb samych uciekinierów (tak jakby ktoś jeszcze ich nie znał), a w połowie z groteskowego wezwania do działania. „Powinniśmy – jako Unia Europejska, ale i Polska – podejmować śmiałe, kompleksowe i przyszłościowe decyzje wynikające z naszej inicjatywy, przenikliwości i dobrej woli” – mówił Schetyna, jednocześnie nie mówiąc absolutnie nic o tym, na czym owe decyzje miałyby polegać.
Dopiero 21 września w kilku europejskich gazetach ukazał się komentarz, w którym szef dyplomacji próbuje wyłożyć polską perspektywę i wzywa do wspólnych działań podejmowanych przez całą Unię. Decyzję o publikacji tekstu należy pochwalić, ale – jak mówią Anglicy – może się to okazać too little, too late. Szkoda tym bardziej, że pomysły na publikację takiego tekstu pojawiały się w MSZ już kilka tygodni temu.
Wiceszef resortu, Rafał Trzaskowski, zapewnia, że owa enigmatyczność polskich władz to przemyślana strategia przed negocjacjami na poziomie unijnym. Trudno w to jednak uwierzyć, gdy szefowa rządu, jeszcze do niedawna uznająca 2 tys. uchodźców za kres polskich możliwości, obecnie uznaje liczbę kilkunastu tysięcy za niewielką, odpowiadającą liczbie „kibiców na meczach Legii”, zaś rzecznik rządu deklaruje, że jako kraj jesteśmy przygotowani „na każdą liczbę uchodźców”.
Rację ma więc Paweł Śpiewak, kiedy twierdzi, że brak jednoznacznych deklaracji w sprawie polityki wobec uchodźców to nie tyle wynik wyjątkowej niechęci Polaków do obcych, ile dowód słabości przywództwa Ewy Kopacz i politycznego tchórzostwa obozu rządzącego. Premier, dając sobie narzucić dyskurs opozycji, pozwala na wykorzystywanie lęków obywateli, a sama, sparaliżowana strachem, boi się wysłać jasny komunikat. W wygłoszonym w niedzielny wieczór orędziu premier przekonywała, że Europa oczekuje od nas gestu solidarności. Okazję do wykonania takiego gestu straciliśmy jednak już kilka tygodni temu. Nie pomogło również to, że premier zapewniała, że przyjmiemy jedynie „symboliczną” liczbę uchodźców, co wychwyciły zachodnie media.
Skutek tej „polityki” już jest fatalny dla wizerunku kraju, ale będzie niekorzystny także dla samej Kopacz. Bo ostatecznie Polska te kilka tysięcy uchodźców przyjmie, a wówczas opozycja podniesie larum, że zrobiono to tylko i wyłącznie na rozkaz Brukseli. Niestety, w Europie decyzja polskich władz zostanie odebrana dokładnie tak samo.