0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Patrząc > Romans gatunków. O...

Romans gatunków. O dokumentach (nie)nagrodzonych Oscarem 2021

Grzegorz Brzozowski

Terapeutyczna relacja z ośmiornicą, dziennikarska walka ze skorumpowanym państwem, szpiegowanie w domu pogodnej starości – to tylko niektóre z tematów dokumentów nominowanych w tym roku do Oscara.

 

Tegoroczny zwycięzca w kategorii pełnometrażowego dokumentu może zachwycać już samą urodą zdjęć: razem z narratorem, Craigiem Fosterem, zstępujemy do lasu wodorostów u wybrzeży RPA – to poniekąd odkrycie innej planety, przewodniczką po której okaże się zaprzyjaźniona ośmiornica. Dokument Jamesa Reeda i Pippy Ehrlich to opowieść o dynamice międzygatunkowego spotkania, oddanego przez hybrydę gatunków dokumentalnych: film przyrodniczy spotyka się tu z egzystencjalnym melodramatem. W odpowiedzi na kryzys wieku średniego i wypalenie zawodowe narrator rzuca się poniekąd w ramiona ośmiornicy (konsekwentnie nazywanej „Nią”). Foster postanawia odwiedzać nową przyjaciółkę codziennie, a dokument zostaje podporządkowany kolejnym etapom ich relacji: od zachwytu Jej osobliwym kamuflażem, przez pierwszy dotyk, nieoczekiwane spłoszenie i walkę o odzyskanie zaufania, którego wyrazem staje się cielesna bliskość bohaterów. W osobistej, wręcz konfesyjnej narracji pojawią się pytania, które mogłyby towarzyszyć niejednemu romansowi: Foster zastanawia się, co właściwie sprawia, że druga strona odwzajemnia zainteresowanie; czasami podejrzewa, że może być wykorzystywany (chociażby jako sojusznik w scenie polowania na kraby). Osobiste zaangażowanie sprawia, że emocje udzielają się widzowi między innym w scenie Jej ucieczki przed rekinami, przypominającej chwilami pełen zwrotów akcji thriller. Melodramatyczny rys zostaje wzmocniony przez horyzont kresu relacji: jej rozwojowi towarzyszy licznik dni, wskazując także na upływający roczny cykl życia ośmiornicy.

Dokumentu Reeda i Ehrlich nie można jednak sprowadzić jedynie do formalnego eksperymentu: to film o potrzebie przebudowy relacji z naturą, wyrażonej przez osobiste świadectwo i swoistą „czułą narrację”. Tym samym „My Octopus Teacher” może nasuwać skojarzenia z zeszłorocznym nominowanym do Oscarów „Honeyland” – historią poszukiwania ekologicznej równowagi opowiedzianej z punktu widzenia samotnej pszczelarki. W przypadku Fostera równowaga ma wymiar psychologiczny: odkrycie swojego miejsca w cyklu natury („jako jego część, nie tylko odwiedzający”) ma stać się warunkiem wyjścia z egzystencjalnego kryzysu. Zanurzenie w oceanie staje się substytutem rytuału: o ile może on przywodzić skojarzenia z powrotem do wód płodowych, jego najistotniejszą, ukrytą płaszczyzną zdaje się inicjacja w śmierć – jej perspektywa dotyczy nie tylko zaprzyjaźnionego stworzenia, ale i narratora. Przyroda oddana jest tu bez nadmiernego sentymentalizmu: las wodorostów to przestrzeń bujnego życia, ale i nieuchronnego zabijania. W miarę rozwoju opowieści Foster zaczyna odbierać to środowisko jako inteligentną całość, której trwanie przerasta jego poszczególne części; pobyt tam nie tylko obnaża znikomość jego bieżących, osobistych problemów, ale i konfrontuje z pytaniem o to, co po nim pozostanie.

Czy taki międzygatunkowy, egzystencjalny romans można opowiedzieć tylko za cenę antropomorfizacji jego zwierzęcej strony? Oczywiście samą strukturę opowieści nieuchronnie narzuca tu perspektywa ludzka, jednakże w odróżnieniu od niektórych filmów przyrodniczych nie uzurpuje sobie ona zrozumienia wewnętrznych stanów drugiej strony. Świat ośmiornicy odbierany jest tylko przez reakcje jego obserwatora; pozostaje tajemnicą – tym samym zachowa swoją uwodzicielską moc.

 

 

W kategorii krótkiego metrażu dokumentalnego zwyciężyła „Colette” – kameralna opowieść o pierwszej wyprawie dziewięćdziesięcioletniej tytułowej bohaterki do obozu koncentracyjnego Mittelbau-Dora, gdzie zginął jej brat. Film Anthony’ego Giacchino budzi uznanie przez zakres pytań, które stawia pomimo skromnej formy. Jedno z nich dotyczy pamięci o Zagładzie – o ile towarzysząca Colette młoda badaczka, Lucie, próbuje ją podtrzymać przez przytaczanie drastycznych szczegółów doświadczenia obozu, główna bohaterka przyznaje, że włożyła dziesięciolecia w wysiłek, aby móc o nich zapomnieć. Colette wymyka się sentymentalnym konwencjom, w które można by wtłoczyć jej historię: nie pozwala nazywać swojego udziału w ruchu oporu heroizmem, rzeczowo osądza swoją relację z bratem. Na jej osobiste brzemię składa się poczucie winy wywołane przez rzuconą mimochodem okrutną uwagę bliskich – jakoby to ona, zamiast błyskotliwego brata, powinna była trafić do obozu. Na ile sama wizyta w ruinach obozu pomoże jej uwolnić się od bólu? Film Giacchino nie daje na to jasnej odpowiedzi; być może największe pocieszenie niesie przetrwanie pamięci w młodej towarzyszki Colette – a także w samym dokumencie, który daje świadectwo ich spotkania.

 

 

Wątkiem przewijającym się w pozostałych nominowanych dokumentach pełnometrażowych był wgląd w działanie społecznych instytucji. Chilijski „Agent Kret” w reżyserii Mait Alberdi to przy tym kolejny przykład mieszanki filmowych gatunków: pretekstem dla podróży przez dom spokojnej starości staje się szpiegowska misja Sergio, osiemdziesięciolatka wyłonionego w swoistym castingu przeprowadzonym przez prywatnego detektywa, który chce zbadać ryzyko nadużyć popełnianych w instytucji. Fantazyjna rama staje się podstawą słodko-gorzkiej opowieści o starości. Znajdzie tu ona humorystyczne akcenty – chociażby w scenie szkolenia z działania aparatury szpiegowskiej w postaci smartfona, czy w podchodach matrymonialnych, jakie podejmują wobec przybysza-dżentelmena mieszkanki domu. Alberdi nie lekceważy jednak dramatyzmu wyzwań towarzyszącej starości – oddanych chociażby w bolesnych scenach oczekiwania jednej ze staruszek cierpiących na demencję na wizytę jej mamy – aby przynieść jej ulgę, jej opiekunowie przekazują jej zmyślone odpowiedzi od zmarłej bliskiej. Dla samego Sergio misja w ośrodku ma wymiar osobisty: jak przyznaje w pewnym momencie sceptycznej córce, potrzebuje tego wyzwania, by poradzić sobie z bólem po utracie żony.

 

 

Radzenie sobie z utratą to także główny motyw dokumentu Garret Bradley. „Time” to opowieść o oczekiwaniu Sibil na wyjście z więzienia jej męża, który odsiaduje sześćdziesięcioletni wyrok za popełniony wraz żoną w młodości napad na bank. Bohaterka nie ustaje w wysiłkach o rewizję wyroku, który postrzega jako niewspółmierny do winy, a stanowiący swoiste przedłużenie systemowej opresji wobec niewolników. Sibil wyrasta na figurę determinacji – kobiety przekuwającej ból rozstania w siłę: podczas serii publicznych wystąpień żarliwie opowiada o cenie swojego młodzieńczego błędu – na twarzach wielu słuchaczek wymalowane są niewypowiedziane historie ich własnego czekania. Film Bradley to przede wszystkim opowieść o różnych doświadczeniach czasu – jego rytm jest tu odmierzany dozwolonymi spotkaniami z mężem (dwa w miesiącu na dwie godziny), osiemnastymi urodzinami kolejnych synów (przed każdymi Sybil powtarza sobie, że jej mąż weźmie w nich udział), wreszcie: czekaniem przy telefonie na odpowiedź kolejnych prawników na ugrzecznione, pokorne prośby o interwencję i rewizję wyroku. Pociechą okazuje się tu spełnienie Sibil w roli matki – czwórka jej synów poradziła sobie z brakiem ojca, zastąpionego w domu przez tekturową sylwetkę. Proces samotnego ich wychowywania oddany przez domowe archiwalia to równoległa linia opowieści – znakomicie wykorzystana w końcówce filmu, kiedy filmiki pojawiają się w odwróconym przebiegu czasowym. Czy jednak – nawet w przypadku powodzenia zabiegów Sibil – stracony czas można odzyskać?

 

 

Wątek zmiany społecznej powraca także w „Crip Camp” – tym razem dotyczy ona walki o zmiany legislacyjne jaką niepełnosprawni bohaterowie przeprowadzili w 1977 roku, okupując jeden z nowojorskich urzędów – domagając się między innymi dostosowania architektury przestrzeni publicznej do ich potrzeb. Protest staje się świadectwem nie tylko wyjątkowego poświęcenia bohaterów – wzmocnionego w wypadku części z nich przez rozłąkę z opiekunami oraz podjęcie strajku głodowego. To także okazja do wykorzystania niepełnosprawności jako siły bezsilnych: w warunkach odcięcia od telefonów protestujący mogą komunikować się z obserwatorami z zewnątrz za pomocą języka migowego. O wyjątkowości filmu Nicole Newnham i Jamesa LeBrechta decyduje jednak wskazanie na ukryte źródło ich obywatelskiej mobilizacji: to tytułowy obóz, na który część z nich trafiła przed laty, marząc o doświadczeniu porównywalnym do Woodstocku. W warunkach hipisowskiej wspólnoty niepełnosprawne nastolatki czują się nareszcie dowartościowane jako grupa rówieśnicza, wytrącona z doświadczanej na co dzień marginalizacji. Przeżywają tu pierwsze romanse, a także odbywają otwarte na każdy głos rozmowy na fundamentalne tematy – chociażby o nadopiekuńczości rodziców. Kiedy w jednej ze scen uczestniczka dyskusji wypowiada się w sposób niezrozumiały dla pozostałych, z pomocą jako „tłumacz” przychodzi jej inny obozowicz, o podobnej niepełnosprawności. Obozowi Jened zdaje się przyświecać filozofia przedstawiona także w nagrodzonym w tym roku Oscarami fabularnym „Sound of Metal”: konieczności zaakceptowania niepełnosprawności jako warunku integracji osobowości. Znaczenie Jened zostaje wzmocnione przez zestawienie ze wstrząsającymi obrazami zaniedbanych niepełnosprawnych w jednym z publicznych ośrodków opieki. Doświadczenie obozu – oddane przez archiwalia oraz narracje wybranych uczestników – miało przełożyć się nie tylko na osobiste sukcesy uczestników (chociażby ośmielenie do podjęcia wymarzonych studiów), ale przede wszystkim na zdolność do podjęcia politycznego działania w walce o prawa całego środowiska. Kiedy w ostatnich scenach bohaterowie wracają na teren Jened, po obozie w sensie materialnym nie ma już śladu – nie mamy jednak wątpliwości, że trwa on w nich samych.

 

 

Największy zakres systemowych wyzwań stał się tematem „Collective” Alexandra Nanau. Punktem wyjścia jest tragedia w tytułowym bukaresztańskim klubie, po której liczba ofiar urosła jeszcze bardziej przez zaniedbania w szpitalach – pomimo zapewnień polityków, że standardy służby zdrowia nie odbiegają od niemieckich, co zniechęciło część rodzin do zabrania bliskich za granicę. Śledztwo prowadzone przez dziennikarzy dziennika sportowego ujawnia, że środki użyte w szpitalach zawierają o wiele niższe stężenie substancji dezynfekujących niż wskazane na etykietach; to tylko czubek góry lodowej nadużyć, które przekroczyłyby wyobraźnię scenarzystów fabularnych. Przeciwnikiem dziennikarzy jest swoista hydra – systemowa korupcja, która odsłania wciąż nowe, przerażające oblicza, by wspomnieć chociażby niekompetentnych i wymuszających łapówki menedżerów szpitali, którzy zdobyli pracę dzięki uzyskanym za łapówki dyplomom. Nic dziwnego, że w pewnym momencie jedna z dziennikarek zastanawia się, czy to, co ujawnią, mieści się jeszcze w głowie i czy nie wezmą ich za oszołomów.

Dokument Nanau przywodzi na myśl znakomite obrazy zmagań dziennikarzy z instytucjonalnymi porządkami, w rodzaju „Spotlight”. Większość scen toczy w redakcji, na konferencjach prasowych; to często obrazy czekania na skuteczne reakcje polityczne, zaskoczenia przez kolejne odkrycia absurdalnej skali korupcji; to często twarze wyrażające bezradność, która jednak przekłada się na działanie. Być może zabrakło tu tylko wglądu w prywatną sferę dziennikarzy – nie poznajemy ich poza oficjalnymi rolami, tym samym możemy się jedynie domyślać prywatnej ceny, jaką zapłacą za poświęcenie śledztwu. W pewnym momencie wspominają tylko o groźbach kierowanych do ich rodzin – być może właśnie ze względu na ich ochronę dziennikarze pozostają dyskretnymi bohaterami.

Ciekawym zabiegiem reżysera jest jednak wprowadzenie dodatkowych bohaterów: jedna z ofiar pożaru przechodzi na naszych oczach rehabilitację – uczy się używania protezy dłoni, bierze też udział w sesji fotograficznej, która kończy się wystawą. Staje się ona w pewnym sensie patronką działań nowego ministra zdrowia, w którym pokładana jest nadzieja na systemową zmianę. Zaczyna on sprawowanie urzędu od zapowiedzi, że zaufanie społeczne odbuduje się tylko dzięki zaprzestaniu kłamstw – i razem z dziennikarzami zastanawiamy się, na ile dawny rzecznik praw pacjentów ulegnie złemu czarowi polityki i zaprzepaści szansę na odnowę służby zdrowia. Dzięki Nanau zaglądamy za kulisy władzy: kamera towarzyszy spotkaniom ministra, w którego duszy, jak się zdaje, toczy się walka między idealizmem a popadnięciem w cynizm i apatię wzorem jego zdemoralizowanych podwładnych. O ile deklaruje on, że jest przygotowany na ataki – chociażby zarzuty niedostatku patriotyzmu w związku z przyzwoleniem na przekierowanie części pacjentów za granicę – nawet jego bliscy zachęcają go do zarzucenia misji publicznej, skazanej na porażkę. „Collective” to bolesny hymn o czwartej władzy – konieczności podtrzymania niezależnego dziennikarstwa, skazanego na swoistą donkiszoterię, ale mimo to zdolnego do realizowania swojego etosu.

Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Pia, źródło: Pexels;

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 643

(18/2021)
4 maja 2021

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj