W poprzednich latach byli to Jagoda Szmytka i Wojciech Blecharz, następnie Sławomir Wojciechowski i Marcin Stańczyk, a w tym roku Katarzyna Głowicka i Sławomir Kupczak – wszyscy urodzeni w latach 70. lub na początku lat 80, zatem ani dinozaury, ani debiutanci.

Na stronie internetowej teatru zamieszczono sugestię mającą stanowić pomoc w rozszyfrowaniu enigmatycznej nazwy cyklu: „P jak Polska, prapremiera, perwersja, pandemonium, pełnia”. Można by tyleż złośliwie, co uczciwie stwierdzić, że zarówno treść, jak i forma tego „objaśnienia” dają niezłe pojęcie o charakterze zjawiska, które opisują.

Tytuł „Requiem dla ikony”, utworu poświęconego życiu Jacqueline Kennedy Onassis, jest całkiem dobrze dobrany, ponieważ w mniejszym stopniu jest to opera, a zatem dzieło dramatyczne (nie mylić z dramatycznym dziełem), a w większym – minimalistyczna kantata, która bardziej opowiada o opowieści, niż ją przedstawia. Nie musiałaby to być wada, ale od utworu, który prawie nie ma akcji w sensie epickim, oczekiwałoby się większej dbałości o poetyckie walory tekstu. A ten – chociaż zaczyna się bardzo obiecującym monologiem o ubijaniu piany z białek (metafora trzymania fasonu) – stanowi nieznośny zlepek afektowanych klisz i lekko niegramatycznych makaronizmów w trzech językach. W bardziej melodramatycznych momentach sprawia to wrażenie koszmaru Anny Szałapak, która, dajmy na to, śni, że jest prezydentową rozpaczającą nad niespodziewanie trudną konsumpcją bezy.

Jeżeli Ladzie i Głowickiej wydawało się, że poddają postać Jackie Kennedy jakiejkolwiek dekonstrukcji, to co najwyżej takiej, jaką owocuje stłuczenie szklanki, z której losowo porozrzucanych odłamków wróży się potem jak z fusów, albo raczej każe się z nich wróżyć widzowi. Podobnie jak z testem Rorschacha: każdy coś tam zobaczy, jeśli się dobrze przyjrzy. Nie dowiadujemy się o amerykańskiej pierwszej damie niczego, co nie byłoby oczywistością, przemieloną już wielokrotnie w lepszych i gorszych utworach: że złota klatka, samotność na szczycie, że świat zdominowany przez mężczyzn i ich przemoc, że rozpaczliwe próby wyrwania się gorsetu wychowania i oczekiwań itp. Powiedzieć, że to feminizm i pacyfizm, choćby i w naiwnym wydaniu, to obrazić jednocześnie i feministki, i pacyfistów.

„Requiem…” i „Voyagera” (proszę wybaczyć, ale nakreślenie tak zwanej fabuły przekracza nasze siły) zestawiono w jednym wieczorze o tyle udatnie, że oba eksponują podobny rodzaj niemocy, zwłaszcza w zakresie konstrukcji dramaturgicznej, z tym że u Kupczaka muzyki jest jeszcze mniej niż u Głowickiej. Są za to brzmienia rodem z klubu plus zapiewajło jak z parady w Rio, który skanduje tekst mający eksplorować rajską dziedzinę ułudy, a w rzeczywistości porażający nagromadzeniem natchnionych komunałów i aleatorycznych (dopuszczających przypadek w trakcie komponowania) urywków. Sformułowania w stylu „martwy krokodyl leży na grzbiecie, jakiś mężczyzna mierzy jego ogon”, „penis mężczyzny w pełnym przekroju, następne: genitalia kobiety” i „kosmos jest pusty” są nawet zabawne, ale tylko przez początkowe dziesięć minut. Po przedwczesnej kulminacji w okolicach połowy utworu następuje niemiłosiernie rozwlekły epilog, który miał być chyba w założeniu liryczny, a wyszedł tak ciężki, że aż komiczny.

W przygnębiającej większości recenzji z koncertów oraz spektakli operowych i baletowych więcej uwagi poświęca się biografii i wcześniejszym osiągnięciom artystów, okolicznościom występu lub innym sprawom pozamuzycznym niż samemu materiałowi dźwiękowemu i cechom jego wykonania, w tym koncepcji i jakości jej realizacji. Sprawia to, że relacje te nie różnią się zbytnio od recenzji książek, przedstawień teatralnych, filmów albo w sumie recenzji czegokolwiek, tak jakby muzyka nie zasługiwała na zbyt dużo miejsca w opisie tego, czego stanowi sedno, i była co najwyżej dekoracją dla rozważań o charakterze ogólnym.

Z żalem trzeba jednak stwierdzić, że w przypadku „Requiem…” i „Voyagera” o muzyce najzwyczajniej w świecie nie da się za wiele napisać. O wykonawcach także, ponieważ nie jest to materiał pozwalający ocenić i docenić śpiewaków czy instrumentalistów. Oba utwory to raczej spektakle teatralne z rozbudowanym akompaniamentem muzycznym; trudno oprzeć się wrażeniu, że muzyka stanowi w ich przypadku pretekst uzasadniający prezentowanie dzieła na deskach sceny operowej. W najlepszym razie mamy do czynienia z instalacjami muzycznymi, i to takimi, w których muzyka stanowi dodatek, a nie element rusztowania, bez którego całość nie mogłaby się obejść. Pretendująca do nowoczesności elektroniczność tych kompozycji to co najwyżej ozdóbka, a nie substancja, kręgosłup umożliwiający twórcy zajęcie różnych pozycji i przekazanie różnych gestów. Z braku solidnego stelażu miałki tekst libretta pozostaje tylko miałkim tekstem, który nie przetrwałby próby czytania przez aktorów bez muzyki. Owszem, można odpowiedzieć, że dramaty Wagnera też marnie wypadały recytowane na scenie; one jednak zostały zapakowane w potężny wehikuł, który powiózłby daleko nawet wokalizę, zaśpiewaną na „la, la, la”. Teksty Lady i Borczucha nie miały tyle szczęścia.

Ktoś (tekst nie został podpisany) napisał o Projekcie „P”, że pojawiają się w nim najważniejsze i najodważniejsze odkrycia współczesnej polskiej muzyki i teatru. Jeśli faktycznie miałyby być najważniejsze, to byłaby to dość przerażająca diagnoza. Trudno też dopatrzyć się czegoś szczególnie odważnego w sklejaniu kawałków bardziej zaczerpniętych z kultury popularnej niż twórczo nią zainspirowanych i fastrygowaniu ich za pomocą incidental music. W dobie „panawangardy”, kiedy wszystko musi być maksymalnie postępowe (wszystko jedno dokąd, byle z impetem), burzycielskie (choć nie ma już za bardzo czego burzyć), dekonstruujące (elementy starte na proch od tego rozbierania na kawałki) i hiperintertekstualne, „awangardowość” Głowickiej i Kupczaka trąci myszką i jeśli komuś opada na jej widok szczęka, to chyba tylko od ziewania.

Ponadto, jak to nazbyt często bywa w przypadku autorów świadomie konstruujących siebie jako awangardowych oraz ich dzieł, mamy do czynienia z twórczością, która do tego stopnia wymaga eksplikacji, że bez niej nie istnieje, a sama egzegeza staje się warunkiem wystarczającym przekazu. Dość przeczytać opis tego, co twórca twierdzi, że chce przekazać, bo ze spektaklu i tak się tego nie sposób dowiedzieć. Racja, jest to bliskie niebanalnemu ideałowi „muzyki do czytania”, jak z wizjonerskich traktatów Athanasiusa Kirchera albo postulatów Glenna Goulda, nieprzeznaczonej w ogóle do wykonywania przez muzyków, ale skoro można, a wręcz należy tylko ją czytać w domowym zaciszu, to po co w ogóle wybierać się na nią do teatru?

 

Opera:

Projekt „P” (trzecia edycja)
Teatr Wielka – Opera Narodowa, dwie prapremiery, 22 maja 2015.

„Requiem dla ikony”
Muzyka: Katarzyna Głowicka, libretto: Krystian Lada, soliści: Patrycja Krzeszowska-Kubit, Maciej Straburzyński, Marta Ojrzyńska

„Voyager”
Muzyka: Sławomir Kupczak, libretto: Michał Borczuch, soliści: Michał Sławecki, Artur Janda

Dyrygent: Bassem Akiki, reżyseria: Michał Borczuch, Orkiestra i Chór Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie