Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

KULTURA LIBERALNA > Czytając > Jądro ciemności –...

Jądro ciemności – ale z książki też ciepłe światło dla mnie. O książce „Kongo w Polsce. Włóczęgi z Josephem Conradem” Maksa Cegielskiego

Marcin Kula

Kolonializm i kolonialna przemoc kojarzą się zazwyczaj z krajami położonymi daleko poza europejskim kontynentem. O tym przecież traktuje słynne „Jądro ciemności” Josepha Conrada. Max Cegielski w swojej najnowszej książce bada rodzinną historię z książką polsko-brytyjskiego pisarza pod ręką i pokazuje, że nie trzeba wcale wypuszczać się daleko, żeby odkryć opisaną przez Conrada zgrozę.

Drogę autorowi pokazał Joseph Conrad opowiadaniem „Jądro ciemności”, poświęconym Kongu [wyd. oryg. 1902]. Max Cegielski nie stworzył jednak kolejnej z częstych dziś książek, w których po latach dopisano ciąg dalszy lub poprawiono pierwotny tekst zgodnie z obecnym systemem wartości. Cegielski rozpoczął nowe poszukiwania. Mówi, że każdy ma jakieś swoje jądro ciemności. Szuka nieznanej mu, a nawet fragmentarycznie skrywanej przed nim przeszłości rodziny – a ten kierunek prowadzi go dalej. Pyta, czy pradziadek wydobywał ropę naftową pod Lwowem, tak jak inni gromadzili kość słoniową w Kongo, czy też był lepszy dla otoczenia? Orientuje się, że babcia nigdy nie powiedziała mu całej prawdy o rodzinie i wykręcała się, gdy pytał ją wprost. Po poszukiwaniach postawił pytanie samemu sobie: „«Kim jestem?» Z toksycznym pradziadkiem «Niemcem», dziadkiem «Ukraińcem», którego stres przyprawił o wrzody, a w końcu o zabójczy zawał serca. Z milczącą, nigdy niepłaczącą, nieujawniającą babcią «Żydówką»…”. Potem zaś kolejne: „Czy nie mogę być po prostu pisarzem, jak Conrad?” [s. 458]. 

Książka – mówi – zdaje się to potwierdzać. Jeśli jednak tak właśnie jest, to – teraz ja zapytam – skoro napisał ją o swoim zróżnicowanym pochodzeniu, wydał, została dobrze przyjęta… to po co w ogóle o tym myśli? Czy nie tworzy sam sobie problemów? Czy może dlatego, że w społeczeństwie, dla którego to są nieraz ważne sprawy, trudno o nich nie myśleć? Przecież w tym rejonie świata mało kto zdaje sobie sprawę, że od wczesnośredniowiecznych wędrówek ludów wszyscy się bardzo przemieszaliśmy. Próby starannego rozdzielenia grup były obrzydliwe – poczynając od współczesnych, takich jak ludobójstwa, pozostawianie pływających gratów z migrantami na morzu, czy jak przerzucanie ludzi z powrotem za płot graniczny, a sięgając do dawniejszych – takich jak organizacja gett, jak strefa osiedlenia dla Żydów w Rosji, jak wyrzucenie Żydów z Hiszpanii, jak dawanie kategorii rasowej ludziom w Ameryce hiszpańskiej… Ten ostatni system segregacji był połączony z rozbudowanym zestawem nazw, niektórych zdecydowanie oryginalnych – jak na przykład „czarny-z-rudym-połyskiem” lub „skok w tył”. Nacjonaliści polscy zapominają, że Polska nie była jednoetniczna, zaś silny element polskiego myślenia – koncept szlachty jako Sarmatów – gdyby był prawdziwy (nie jest!), zakładałby, że grupa uważana za nośnik idei narodowych nie jest stąd. Na Węgrzech Orbán wygłasza przemówienia antyimigranckie, stojąc na czele pobratymców, którzy jakże późno „zajęli Ojczyznę” (tak mówią o sobie).

Pozostaje faktem, że ludzie zorganizowali się w narody, które stały się ważną formą organizacji społecznej. Dążenie do uzyskania niezależności narodowej, wyzwolenia się, obrony niezależności… najczęściej popieramy. Cegielskiemu chyba trudno przestać poruszać się drogą wskazaną przez Conrada dlatego, że w poszukiwaniach napotkał na „czarne dziury” ważne nie tylko dla niego, lecz także dla wielu społeczności. Jego szlak prowadzi przez różne tereny i czasy – a zarówno w pierwszych, jak i drugich są obszary tak nieznane jak Kongo Conrada [s. 27: „Każdy i zawsze ma swoją ciemną dżunglę Afryki. Każda historia lokalna ma własne jądro zła”].

Autor wyrusza niekiedy daleko – aż do Singapuru, gdzie przed pomnikiem sir Rafflesa, twórcy tamtejszego portu bezcłowego (początek XIX wieku) zadaje pytanie, czy przed kolonizatorami „historia nie istniała, czas nie płynął w ogóle, nic się nie zmieniało” [s. 371]. W muzeum Auschwitz-Birkenau patrzy skąd przywożono tam transporty i ma poczucie, że jest w „czarnym piekle” [s. 396: „Decyzje nazistów na jądro zła wyznaczają Polskę”].

Mógłby tak iść dalej – w Polsce przez Mazury, do Gdańska, na Śląsk (nawet bez szukania „złotego pociągu”). Mógłby wędrować przez bardzo wiele krajów na świecie, w których dziejach obecnie odkrywa się staranie wymazane z pamięci straszne rzeczy – jeśli oczywiście nie nazwano takich działań „pedagogiką wstydu” i nie uchwalono ustaw przeciwko „obrazie” własnego narodu. Jasne, że przykłady odgrzebania czegoś w innym kraju, także uzyskania odszkodowania przez kogoś, nakręcają mechanizm poszukiwania. Refleksje w tym kierunku mają wszakże co najmniej jedną słabość: nie da się wszystkiego wyprowadzić „na czysto” ani wynagrodzić wszystkich niesprawiedliwości i okrucieństw popełnionych w historii świata, nawet przeprosić za nie. To jest po prostu niemożliwe. Można uczynić to tylko wybiórczo i arbitralnie uzgodniwszy stopień zadośćuczynienia. Poznawać niedobrą przeszłość jednak warto, przynajmniej po to, by starać się nie powtórzyć jakiejś złej drogi (choć, wbrew przysłowiu, historii rzadko udaje się być nauczycielką życia). Także po to, by wystrzegać się głupiego dowcipkowania na kanwie dramatycznych zaszłości – jak Jan Pietrzak, który 31 grudnia 2023 roku, na antenie Telewizji Republika zawiadomił świat, że „mamy baraki dla imigrantów: w Auschwitz, Majdanku, Treblince, Stutthofie”.

Ukraina – nasze jądro ciemności

W swoim poszukiwaniu zła Cegielski najdłużej wędruje jednak po Bieszczadach. Jego rodzina miała związki z tamtą okolicą, ich gniazdem są Gorlice. Tam narzucają mu się porównania i pytania, tam pamięć okazuje się mieć luki, które można eksplorować jak w nieznanej dżungli… Przecież ta część dzisiejszej Polski, także po drugiej stronie granicy, inaczej kiedyś wyglądała – ale dawny świat zniknął.

Tu pozwolę sobie na małe wspomnienie osobiste z 1957 roku. Gdy z grupą koleżanek i kolegów szedłem wtedy przez doliny bieszczadzkie, były one zupełnie puste. W drzewkach, rosnących trochę w bok od marnej ścieżki, rozpoznawało się zdziczałe drzewa owocowe, a po rozgarnięciu zarośli widać było podmurówki nieistniejących już domów. Gdzieś tam pracowali jacyś drwale, pod Baligrodem stał prymitywny postument upamiętniający zabójstwo generała Świerczewskiego.

Dziś mało kto chce pamiętać, co tam było kiedyś. Jezioro Solińskie pokryło ziemię dawnych cerkwi, domów i cmentarzy [s. 294: „Głęboko na dnie zbiornika leży zapomniana Bieszczadzka Atlantyda pochłonięta przez fale nowoczesnego państwa narodowego”]. Na tablicach turystycznych i w przewodnikach informacje o wsiach przekazuje się w taki sposób, jakby wszystko zawsze było najlepiej na tym najlepszym ze światów – albo jakoś dziwnie omownie. W Wikipedii do dawnych ukraińskich wsi odnoszą się „eufemistyczne zdania typu «zniszczona», «opuszczona», «nieistniejąca»” [s. 255]. Jeszcze w 1977 roku władze PRL zmieniały nazwy miejscowe na lepiej brzmiące dla polskiego ucha. To działanie akurat ostatecznie się im nie udało, ale w sprawach narodowościowych – co Cegielski zasadnie zaznacza – komunistyczne władze potrafiły być zaskakująco zgodne ze „zwykłymi” szowinistami, wręcz odwoływały się do ksenofobii i szowinizmu, internacjonalizm rezerwując na winiety gazet.

W każdym razie dziś owa ziemia jest ziemią Polaków, czego Straż Graniczna pilnie strzeże. O ludności tu kiedyś zamieszkałej, o wieloetniczności tej ziemi, o tym, jak to wszystko się zmieniło, lepiej nie myśleć. W najlepszym wypadku może to być „zagadką i atrakcją z zamierzchłej przeszłości” [s. 236]. Tymczasem Cegielski chce pamiętać o kolonialnym charakterze polskiego panowania nad dawnymi ziemiami ukraińskimi i o tym, co nastąpiło przecież nie tylko wobec tych Ukraińców, którzy strzelali („Współczesna Ukraina oraz pozostałości ziem historycznych na terenie dzisiejszej Polski są naszym geograficznym jądrem ciemności, odbitym w biografii i twórczości Conrada. Powojennym etapem kolonialnego traktowania Rusinów–Ukraińców są zaś wywózki i zajmowanie ich domów oraz ziemi. Dlatego pomoc, którą niesiemy w 2022 roku dla uchodźczyń i uchodźców, wydaje mi się zaledwie zadośćuczynieniem historycznych krzywd” [s. 289]). Cegielskiego drażni, jak dużo mówi się o udzielanej pomocy ( „Podziwiam nasze oddolne, piękne zaangażowanie i staram się być jego częścią, ale zbyt często słyszę westchnienia, jacy jesteśmy wspaniali” [s. 215]). Wraz z Andrzejem Lederem zauważa niedobry paradoks, że pomaga się bliższym, a tych kulturowo dalszych zostawia się na umieranie po lasach przy granicy białoruskiej: „Strażnicy nie muszą strzelać; wystarczy, że niezgodnie z prawem, ale pod osłoną przepisów nielegalnego stanu wyjątkowego wypychają dogorywających «Murzynów» z Bliskiego Wschodu z powrotem na bagna, żeby tam zmarli w ciszy” [s. 145].

Polacy – skolonizowani koloniści

Patrząc na okolice swoich rodzinnych Gorlic, autor czyni uwagę, iż „można pamiętać o ludności ukraińskiej, pamiętać uczciwie i mniej kolonialnie” [s. 302]. Nawet jeśli historyk powie, że wcześniej jako folwark zbożowy i producent drewna zaspokajający potrzeby krajów rozwijających się Polska sama znajdowała się w sytuacji parakolonialnej (z chłopami jako w gruncie rzeczy niewolnikami), to autor ma rację. Kolonia może wyzyskiwać inny teren jako de facto własną kolonię. Bity nieraz przesuwa agresję na słabszego. Cegielski podziela opinię Jana Sowy, że „sarmacka legenda jest podobna do tej, która tłumaczy konieczność cywilizacyjnych działań «białych» kolonistów w Ameryce i innych częściach świata. Obecność polskiej szlachty na wschodzie jest «obcą kulturowo dominacją», tak jak dominacja Europejczyków w Afryce” [s. 280]. Stawia kropkę nad „i”, gdy stwierdza, że trzeba powiedzieć głośno: „Ludność zostaje wywieziona i wymordowana przez nas, Polaków, a nie przez nazistów, Niemców” [s. 255].

Cegielski deklaruje: „Dla Polaków «czarnymi» są «banderowcy» i «sotnie faszystów», więc staram się odwracać dalej perspektywę, zgodnie z Conradowskim przykazaniem, myśląc o wspólnych dziejach z punktu widzenia Ukraińców” [s. 256]. Z tej drugiej perspektywy, za Bogdanem Hukiem, Cegielski twierdzi, że pańszczyzna na ziemiach ukraińskich stała się „instytucją odczłowieczania rdzennej ludności” i „wyprzedziła praktyki dwudziestowiecznego totalitaryzmu nazistowskiego i komunistycznego”. Szlachta i Kościół katolicki tylko Polaka uważały za prawdziwego człowieka, podczas gdy resztę za „czerń” i „chamstwo”, zaś w sumie państwo polskie, dwór szlachecki i Kościół „przyniosły Ukraińcom głęboki regres cywilizacyjny, spowodowały zacofanie, biedę i dopuściły się zbrodni”. W konkluzji tego wątku Cegielski znów powtarza z aprobatą za Hukiem: „Żeby zrozumieć Kongo w Bieszczadach, żeby opowiedzieć sobie na nowo akcję «Wisła», trzeba pojąć, jakie relacje etniczne, a zarazem klasowe, oddzielają szlachtę od Rusinów – ludności ukraińskiej, a co większość z nas wypiera ze świadomości [s. 281–282].

Autor mówi o polskich grzechach na Wołyniu: „Najbardziej napięta jest sytuacja na Wołyniu. Polska przekazuje tam legionistom w nagrodę ziemię będącą za zaborów w rosyjskich rękach. Tymczasem głód ziemi pośród ukraińskich chłopów rośnie od wieków. Pojawienie się kilkudziesięciu tysięcy nowych kolonistów zaognia konflikt ekonomiczno-etniczny, akcja jest krytykowana nawet przez polskich narodowców” [s. 316–317]. I znów stawia kropkę nad „i”: „Rzeź Polaków, która tam następuje, ma więc początek w zadawnionej «kresowej» nienawiści niewolników do właścicieli” [s. 332].

Opowiada też Cegielski o akcji „Wisła” i obozie w Jaworznie, który sam w sobie jest „czarnym jądrem” czasu i miejsca: „Niemców, Ślązaków oraz wysiedlonych z Bieszczad i Beskidu ludzi uznanych za Ukraińców trzymano za drutem pod napięciem (pozostawiono nawet tabliczki po niemiecku), traktowano tak, jak robili to naziści, choć nie mordowano w komorach gazowych” [s. 418]. Smętnie ciekawe jest nieco dalej padające wyznanie Cegielskiego: „Mnie najbardziej szokuje to, co dzieje się po 1989 roku z ocalałymi z Jaworzna. W 1995 roku prokuratura umarza śledztwo «w sprawie przestępstw popełnionych na szkodę ludności ukraińskiej» w obozie. Ci, którzy przeżyli, nie otrzymali nigdy żadnych odszkodowań, a ZUS nie chce im uwzględniać okresu osadzenia do stażu pracy. Po specjalnym obozie nie ma już śladu, Polska udaje, że nie zesłała tam, do głębokich kręgów piekła, żadnych Bojków ani Łemków” [s. 420].

Inaczej to wszystko brzmi niż słowa na tablicy wmurowanej w Katedrze Polowej Wojska Polskiego na placu Krasińskich w Warszawie: „Deo et Patriae / Pamięci 9 tysięcy /osadników wojskowych / którzy w latach / 1921 – 1939 / szerzyli / na kresach wschodnich / Rzeczpospolitej / postęp gospodarczy i kulturę / w przyjaznej /chrześcijańskiej współpracy / z miejscową ludnością / pielęgnując polskość / na tych ziemiach”.

Na niedużym pomniku znajdującym się przy kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu, wzniesionym „W hołdzie osadnikom wojskowym Kresów Wschodnich”, pod znakiem orła w koronie zwieńczonej krzyżem, przekazuje się tę sama myśl obszerniej: „Żołnierzom Legionów i Wojska Polskiego / którzy w latach 1914 – 1920 zwycięsko walczyli o niepodległość Polski / w okresie międzywojennym przyczynili się do rozwoju rolnictwa na Kresach / walczyli w obronie Ojczyzny w 1939 roku / 10 lutego 1940 roku zostali deportowani wraz z rodzinami na zsyłkę w głąb ZSRR / wielu z nich walczyło o Polskę na frontach II wojny światowej / Cześć ich pamięci”.

Tak, pamiętam, że tablice pamiątkowe w kościołach i znaki hołdu dla zmarłych mają swoją specyfikę.

Kongo w Bieszczadach, Buczy i nad Bugiem

Opowiadając to wszystko, autor robi liczne porównania. One są dla mnie szczególnie interesujące, gdyż porównania uważam za ważne w badaniach historycznych. Takich, jak to o Jaworznie, gdzie polski obóz został zestawiony z działaniami nazistów, jest w książce więcej. Straszne porównania są zawarte w opisie akcji „Wisła”. O „Łunach w Bieszczadach” Jana Gerharda [1959] Cegielski mówi, ze „służą utrwalaniu antyukraińskiego stereotypu, jak «Żyd Süss» antysemickiego” [s. 390]. W kontekście opowieści o okropnych działaniach Gerharda w trakcie akcji „Wisła” wspomina o nasuwającej mu się na myśl, widzianej kiedyś fotografii sceny Holokaustu w Olkuszu.

Najważniejsze wszakże zarówno z punktu widzenia książki, jak mojego podejścia do historii, są porównania nie tylko z różnych terenów, ale także z różnych czasów. Autor deklaruje: „Sowiecki sołdat wysyłający do domu lodówkę czy pralkę zagrabioną po masakrze w Buczy, Irpieniu czy Iziumie nie różni się istotnie od historycznych poprzedników. Dlatego «Jądro ciemności» nie jest tylko klasyczną ramotką, ale wciąż może posłużyć do zrozumienia świata” [s. 41]. W książce rozmawiamy jednocześnie o Kongu i dawnej, bądź prawie współczesnej lub współczesnej Polsce. W odniesieniu do historycznie niedawnego dużego wydobycia ropy w Galicji autor podkreśla, iż „ropa daje nieograniczone perspektywy jak kość słoniowa i kauczuk w nowych światach” [s. 183–184]. W kontekście budowy płotu na polskiej granicy nawiązuje do Konga: „Smrodek zdechłego hipopotama od wieków unosi się w powietrzu” [s. 154]. W innym miejscu zauważa, że w Kongo zginęło więcej ludzi niż w Holokauście. Wraz z Adamem Hochschildem stwierdza, że „mówienie o niewolnikach jako o liberés, wyzwolonych, tak jak robili to urzędnicy Leopolda, było językiem tak wypaczonym jak napis Arbeit macht frei nad bramą Auschwitz” [s. 269].

Z obrazem, przedstawiającym kopanie przez esesmana więźnia, który pracuje przy budowie baraku, autorowi kojarzą się kopalnie w Kongo. Pyta, „czy tak samo wyglądały sceny pracy w sowieckiej Rosji, w gułagach, przy kopaniu Kanału Białomorskiego?”. Odpowiada sam sobie: „Ludzie, uznani za gorszych, za niewolników, za więźniów giną także przy budowaniu piramid i na plantacjach bawełny. Tak samo poganiani batami, zmuszani do wysiłku, aż padają z wycieńczenia” [s. 405]. Na wspomnianej fotografii z Olkusza „Niemcy spędzają na rynek mężczyzn pochodzenia żydowskiego, w dole kadru widać ich nogi, chyba jeszcze żyją, leżą równo jeden obok drugiego. Nad nimi żołnierze, uśmiechnięci i zadowoleni, oraz rabin zmuszony do rozebrania się. Nie jest jeszcze nagi, z człowieka zamieniony w poniżone ciało, w mięso, ale już trwa upokorzenie, odwija tałes, liturgiczny szal, nie ma nakrycia głowy ani butów. Staje się Żydem Süssem, odczłowieczoną ofiarą antysemityzmu, obrazem kolonialnego zwycięstwa nowej, germańskiej cywilizacji. W relacjach z Afryki, Azji i Ameryk oraz innych etnograficznych fantazjach «białych mężczyzn» dzicy są nadzy lub półnadzy” [s. 391–392].

Za Yehudą Bauerem Cegielski powtarza, że niezależnie od całej dyskusji wokół specyfiki Holokaustu, nazizm miał na czym budować swój rasizm – a była to podstawa stosunku europejskich kolonialistów z XIX wieku wobec ludzi z Ameryk, Azji i Afryki. Z kolei wbrew Bauerowi Cegielski dowodzi, że naziści, przeprowadzając Holokaust, i kolonialiści w Kongo działali tak samo pragmatycznie, z punktu widzenia własnego interesu. „Równie zabójczą pracę wykonują mieszkańcy Konga, zmuszani do dostarczania kłów słoniowych, a potem kauczuku, do noszenia ładunków przez kraj. Zbrodnie w Afryce tak jak w obozach Zagłady nie są «misteriami», tylko pewną ekonomią, opłacają się sprawcom” [s. 406]. Idea i kieszeń nie musiały być rozdzielne. Wiadomo, że dla Goebbelsa i jemu podobnych ważna była idea, ale on i reszta tego środowiska cieszyli się z robionego przy okazji majątku.

Podobne myśli nachodzą autora w odniesieniu do jego rodzinnych okolic. Cegielski chce „zrozumieć związek Konga z Bieszczadami, przeszłości ze współczesnością, globalności z lokalną i rodzinną historią”. „Idąc między zarysami baraków [KL Birkenau] – pisze – myślę o kształtach podmurówek domów łemkowskich, które zapamiętałem z dzieciństwa, z wysiedlonej wsi Czarne w Beskidzie Niskim” [s. 405]. I wprost deklaruje, że „Dzikie pola południa Polski są nieujarzmionym Kongiem” [s. 388]. Przypomina, że mieszkańców Konga badano z punktu widzenia antropologii fizycznej, tak jak w XIX wieku badano „górali ruskich”. „Tak jak w Afryce wszyscy «murzyni» uważani są przez kolonistów za «kanibali», tak [tutejsi] Romowie za kowali, złodziejów oraz grajków” [s. 245]. Jakieś hałdy zardzewiałych szyn opisane przez Conrada kojarzą mu się ze zmarnowaniem „całego potencjału ludzkiego i kulturowego na południowym wschodzie, [czego dokonano] niszcząc dobra materialne – infrastrukturę karpatorusińskich wsi; zagrody, sady i stodoły” [s. 246]. Zakładanie przemysłu i kolei przez kolonizatorów w Kongo, wraz z towarzyszącym temu marnotrawstwem, są dlań paralelne z szalonymi pomysłami budowy przemysłu drzewnego w Bieszczadach za Gierka. Jakieś centrum konferencyjne leśników kojarzy mu się ze stacjami handlowymi w Kongo („Leśnicy dbają o public relations jak król Leopold, który bardzo długo wmawia światu, że prowadzi w Afryce działalność filantropijną” [s. 151]).

Historia jak literatura, literatura jak historia

Porównawcze podejście do historii oraz rozpatrywanie jej jako zbioru zjawisk niekoniecznie powiązanych z konkretnym czasem, choć dla mnie najbardziej obiecujące, jest jednak łatwiejsze dla pisarza i reportażysty niż dla historyka. W literaturze pięknej lub reporterskiej obowiązuje mniejsza dyscyplina. Conrad odchodzi od dosłownego opisu, zaś autor to wie i przyznaje, że sam tak nieraz postępuje. W całej książce Cegielski zawarł dużo rozważań nad stopniem zakorzenienia opowieści Conrada w jego rzeczywistych przeżyciach i bezpośrednich obserwacjach – prowadzą one do ogólnego wniosku, że „każdy autor fikcji tka narracje z tego, co aktualne, i z tego, co przeżył wcześniej, sam nie do końca wiedząc, co jest prawdą” [s. 140].

Historycy byli długo nastawieni na badanie konkretnych faktów oraz wydarzeń złożonych z ich sumy, a rozgrywających się w wyraźnie zdefiniowanym okresie. Dopiero od pewnego czasu zaczęło to się zmieniać. Zaczęliśmy też zbliżać się do literatury pięknej nie tyko jako jej czytelnicy, ale także jako zawodowi badacze dziejów. Tylko dlatego zresztą, po raczej przypadkowym przeczytaniu książki Cegielskiego, zabrałem się do jej recenzowania – nie będąc znawcą Ukrainy oraz miejsca Ukraińców wśród innych narodów. Pozytywnie mnie wszakże zaskoczyło, że ten pisarz nie tylko łączy swą rolę z rolą reportażysty, ale na dodatek patrzy wstecz i podchodzi do dziejów tak, jak sam staram się je traktować. Wygląda na to, że nas obydwu bardziej interesują zjawiska niż chronologiczny bieg historii.

Przez lata wykładałem socjologię historyczną (nazywając ten przedmiot różnie, by zaspokoić biurokratyczne bestie nauki). Organizowałem materię według zagadnień, nie zaś według chronologii. Ostatnio znów w ten sposób zawodowo zgrzeszyłem, pisząc o rolach społecznych – trwałych, choć odmiennie odgrywanych w różnych epokach. Ucieszyłem się zatem, skoro odkryłem wspólnika w wykroczeniu. Wspomógł mnie duchowo, choć sam o tym nie wie. Stąd napisanie w tytule tego eseju, że mimo ciemności, którym poświęcona jest recenzowana książka, dla mnie płynie z niej ciepłe światło. Może kiedyś wyjdziemy z komórek zawodowych, które sobie wymościliśmy i zaryglowaliśmy jak się dało. Może w refleksji o człowieku zbliżymy różne pola i podejścia.

Niebezpieczeństwo zbyt łatwych porównań

Mówiąc to, sam widzę jednak, jak na tej drodze zapala się znak ostrzegawczy. W posuwaniu się nią konieczne jest wprowadzenie różnych środków ostrożności. Łatwo jest bowiem dojść do mało odkrywczego wniosku, że zawsze, niezależnie od czasów/epoki, ludzie działali podobnie – odżywiali się, chronili się przed zimnem, odczuwali popęd seksualny, rodzili dzieci, pracowali, popełniali najróżniejsze nadużycia… Jako rodzaj ludzki ewoluowaliśmy mniej, niż nam się wydaje. 

Cegielski mówi o upokarzaniu społeczności romskiej w Auschwitz poprzez obnażanie należących do niej osób. Podobno ta społeczność jest bardziej uczulona na taką sytuację, niż byłby każdy z nas. Minęło ileś lat i Amerykanie robili to samo w więzieniu Abu Gharaib (Irak 2003) z miejscowymi. Podobnym przykładem mogą być nadużycia seksualne towarzyszące podbojowi kolonialnemu ( „Popęd seksualny jest ważnym składnikiem fantazmatów «białych» zdobywców, zarówno na Bliskim Wschodzie, jak i w Afryce. Chęć wykorzystania niewolnic, nałożnic sułtanów, kobiet z muzułmańskich haremów to mroczne podłoże kolonializmu. Pseudoetnograficzna, a tak naprawdę pornograficzna fascynacja odkrytymi piersiami kobiet w Amerykach i Afrykach oraz na wyspach Oceanii budzi libido napędzające podbój” [s. 192]). Bez kolonializmu sprawa była wszakże obecna także w odnoszeniu się majstrów do kobiet zatrudnianych i zatrudnionych w dziewiętnastowiecznych fabrykach w Warszawie, o czym pisał Adam Leszczyński… i tak dojdziemy do ruchu #MeToo.

Z kolei wspominając o Conradzie jako pisarzu i jednocześnie marynarzu, Autor pisze, że śpi on z innymi pod pokładem, w marnych warunkach, „jak młodzi imigranci w Warszawie we wspólnych pokojach” [s. 86]. Przed biurami werbunkowymi do pracy na statkach Korzeniowski „jest też jak imigranci z Indii i Pakistanu, którzy przylatują dziś do Polski” [s. 85]…

Na temat długiego trwania takich zjawisk można powiedzieć bardzo dużo – by zakończyć (jeśli zakończyć!) na dążeniach do ekspansji ze strony różnych narodów, połączonych z uznawaniem rozlicznych innych za barbarzyńców, za gorsze rasy. W jakimś okresie nazywa się to krzewieniem wiary, ewentualnie kolonizacją, pozyskiwaniem surowców, a w innym cywilizowaniem, eliminowaniem „pasożytów”, łączeniem się z braćmi itd. Wiara w nieustający postęp ludzkości upadła już dosyć dawno – nawet jeśli trudno zaprzeczyć, że przeciętna długość życia przedłużyła się. W tym wszystkim trzeba wszakże badać też to, jak zmieniała się w czasie realizacja sygnalizowanych potrzeb/ról bądź jak ewoluowały okoliczności towarzyszące, a mające wpływ na interesujące nas zjawisko.

Pułapka anachronizmu

Kolejny sygnał, ostrzegający przed zbyt radykalnym ujmowaniem spraw w ramy tego samego zjawiska: nawet jeśli prawie tytułowe zjawisko „czarnych plam” w historycznej rzeczywistości oraz w pamięci o niej nieraz występowało w różnych czasach i na różnych obszarach, to skala ukrywania sprawy bywała różna. W końcu każdemu zdarza się zrobić coś głupiego. Wielu z nas ma w pamięci własnej, rodzinnej czy narodowej wspomnienia, o których potem nie lubi mówić, a nawet woli o nich nie myśleć. Mogą one być jednak bardzo różnej wagi.

Pytanie też, czy należy je mierzyć według systemu wartości obowiązujących w momencie zajścia, czy tego, które wyznajemy dziś. Prawda, że morderstwo, a tym bardziej masowe morderstwo, jest morderstwem, zaś rasizm stanowiący jego przesłankę – rasizmem. Przyznaję wszakże, że gdy kiedyś słyszałem przewodnika po Muzeum Antropologicznym w mieście Meksyk, który apelował do wycieczki, by nie przejmowała się religijnymi ofiarami z ludzi, czynionymi w przedeuropejskim Meksyku, bowiem w Europie zabijano Żydów, to coś w tej informacji zdało mi się od rzeczy. Jestem za ochroną słoni i rozumiem zakaz robienia klawiszy fortepianu z ich kłów. Trudno mi jednak zrozumieć, dlaczego znajomy mojej rodziny ma trudności w sprowadzeniu do Nowej Zelandii własnego starego fortepianu, z tego powodu, że są w nim niedopuszczone dziś klawisze. Nie akceptuję zmian dawnych tekstów czy podpisów pod obrazami w muzeach według dzisiejszych kanonów. Chętnie natomiast uczyłbym uczniów i studentów właśnie o tym, jak owe zmiany kanonów zachodziły. Może to byłoby najsensowniejsze.

Chętnie postawiłbym pytanie, jak dawno coś jest w ogóle „jądrem ciemności” w znaczeniu Conradowskim, podtrzymanym przez Cegielskiego? Trudno wątpić w zasadność przypomnienia w recenzowanej książce różnych spraw polsko-ukraińskich, także przypomnienia nieszczęść Afryki w XIX wieku – zwłaszcza że tam „ciemność” była długo skuteczna. Zawahałbym się jednak przed przedstawieniem w Ułan Bator pretensji z tytułu najazdu mongolskiego, który został w Polsce przypomniany w 1997 roku (msza papieska w Legnicy). Odradzałbym też żądania od Szwecji reparacji lub zwrotu jakichś dóbr kultury.

Jeszcze jedno: „ciemność” nie musi być terminem jednoznacznym. Są sprawy, w stosunku do których pamięć jest jakby „zawieszona”, a w pewnych okolicznościach odżywa, zaczyna się aktywizować. Zapomniane, zdawałoby się, wydarzenie może nawet służyć za znak alfabetu w wypowiedziach na temat bieżących spraw. Po transformacji ustrojowej otrzymałem list z pytaniem, co zrobiłem jako historyk dla poznania rzezi Polaków na Wołyniu. Pamięć Katynia niewątpliwie naznaczyła reakcję na katastrofę w Smoleńsku. Wśród emigrantów pamięć kraju wyjściowego nieraz ożywa w trzecim pokoleniu, co nietrudno wytłumaczyć: pierwsze ma dużo trudności, drugie chce wejść w nowe społeczeństwo, trzecie jest już zainteresowane swoim pochodzeniem. Inne są dziś techniczne możliwości zachowania czegoś w pamięci, też wspomożenia naszej pamięci nawet z daleka, celowego przywołania czegoś w pamięci, rozpowszechnienia zachowywania czegoś w pamięci – bowiem nie jest przecież obojętne czy sytuację pamięta parę osób, które wcześniej czy później odejdą z tego świata, czy jest to pamięć masowa.

Różne skutki rzeczy strasznych

Gdy mówimy o „jądrach ciemności”, to warto zapytać o dalsze skutki rzeczy strasznych, o ich relatywną wagę dla przyszłości. To bardzo trudne zagadnienie w historii. Teorie Hitlera nie były dalekie od eugeniki – a przecież faszyzm nie rozkwitł w Anglii, gdzie Francis Galton święcił triumfy. Bardziej można chyba dopatrzyć się kontynuacji niemieckiej myśli kolonialnej z Namibii i skutków utraty kolonii przez Niemcy w ekspansji ku Europie Wschodniej („W latach trzydziestych XX wieku Hitler, walcząc o «przestrzeń życiową», chce, że by zdziesiątkowana ludność słowiańska stała się, jak ludy Hererów i Namo w Afryce Południowej, sługami i robotnikami germańskich panów” [s. 268]). Za Lindqvistem Cegielski przytacza przemówienie Führera z 1941 roku: „Ukraińcom dostarczymy chusty na głowę, szklane paciorki i wszystko to, za czym przepada lud w koloniach”. Niemniej jednak w wielu metropoliach kolonialnych posiadanie kolonii oraz ich utrata nie miały takich skutków jak w Niemczech. Jakie zaś miał kolonializm skutki w krajach skolonizowanych?

Wbrew niejednej opinii nie da się znaleźć wielu dobrych – nawet jeśli nie jest powiedziane, że w warunkach swobody pojawiłyby się i rozwinęły, i nawet jeśli biali władcy niejedno w kolonizowanych krajach zmodernizowali, a po wyzwoleniu niejeden z nich przyjął model ustrojowy kolonizatora itd.

Jakie zaś były skutki rewolucji francuskiej? Odpowiedź na to pytanie będzie mniej jednoznaczna niż na poprzednie. Przyniosła wszak gilotynę i masowy terror oraz współczesną formę demokracji. Powiedzenie, że przez „lunetę gilotyny” (tak się nazywał ten fatalny otwór) widać było śniegi Kołymy, jest jednostronne. Paradoksalne odpowiedzi na pytania o historyczne skutki wydarzeń i zjawisk łatwo kontynuować. Komunizm, w wielu aspektach nieludzki, przyczynił się do humanizacji kapitalizmu na Zachodzie (z obawy!) oraz do emancypacji niejednego kraju/narodu daleko położonego – ze zróżnicowanymi zresztą skutkami.

 

Książka:

Max Cegielski, „Kongo w Polsce. Włóczęgi z Josephem Conradem”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2023.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 788

(7/2024)
13 lutego 2024

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj