Kiedy prawie siedem lat temu zobaczyłem ją przed jednym z tych wielkich, eleganckich gmaszysk w londyńskim Kensington od razu ją rozpoznałem. Uśmiechała się mniej więcej tak samo jak w „Wielkim Zegfieldzie” – w swojej pierwszej oscarowej roli. I miała takie same wielkie oczy. 30 grudnia 2014 r. zmarła Luise Rainer – nigdy nie stała się ikoną, jak Audrey Hepburn czy Marilyn Monroe – nie uznano jej też za wybitną aktorkę jak Bette Davis… Od ponad siedemdziesięciu lat żyła poza kinem – sporadycznie gdzieś występując – i była z tym bardzo szczęśliwa.

Urodzona w Düsseldorfie w 1910 r. Luise Rainer rozpoczynała swoją karierę w krajach niemieckojęzycznych. Rodzina Rainerów przemieszczała się między Wiedniem, Hamburgiem i Düsseldorfem, a start w zawodzie zaś miała nie byle jaki! Zawdzięczała go Maksowi Reinhardtowi. Wielki reżyser dostrzegł talent dramatyczny u młodej aktorki teatrów z różnych miast Niemiec. Teatr był w Republice Weimarskiej niezwykle ciekawym zjawiskiem społecznym – wie to każdy, kto oglądał chociażby „Mefista” Istvána Szabó. Jeszcze ciekawszym zjawiskiem był jednak film, który ustępował w ówczesnym świecie tylko amerykańskiemu. Do niego też szybko zaangażowano i młodą Rainer. Nie były to dzieła wielkie i w świadomości szerszej publiczności nie zaistniały. Dalszemu rozwojowi kariery przeszkodził niejaki Hitler i ustawy norymberskie zabraniające Żydom pracy w niemieckim kinie. Na szczęście Hollywood od dawna ściągało znad Łaby i Szprewy siły fachowe. Dwudziestopięcioletnia Luise Rainer wyjeżdża do Los Angeles, gdzie rozbłyśnie jej krótkotrwała sława.

W Stanach Zjednoczonych Rainer występuje tylko w kilku filmach, ale aż dwa z nich są do dziś uznawane za klasyki. Do tego za oba młodą aktorkę uhonorowano Oscarem za najlepszą rolę kobiecą. Była też pierwszą kobietą, którą uhonorowano nim dwa razy i to w  następujących po sobie latach. Odpowiednio doceniono jej występ jako Anny Held (urodzonej w Warszawie popularnej śpiewaczki francusko-amerykańskiej) w filmie „Wielki Zegfield” (1936) i świetną kreację chińskiej chłopki w filmie „Ziemia błogosławiona” (1937). Na oscarowym podium stawała wspólnie ze Spencerem Tracym, w „Ziemi błogosławionej” zagrała wspólnie z pochodzącym ze Lwowa Paulem Munim. Ich wszystkich już dawno nie ma, a Rainer doczekała się niemalże osiemdziesiątej rocznicy swoich sukcesów. Oczywiście życzę Jennifer Lawrence, by opisywano ja z podobnym szacunkiem w roku 2093.

Później jednak kariera Rainer się załamała. Kolejne filmy nie przynosiły finansowych profitów – co samo w sobie jeszcze nikomu w Hollywood kariery nie przekreśliło. Wpadki tego typu zaliczały nawet Katharine Hepburn i wspomniana Bette Davis. Rainer nie znosił jednak sam Louis B. Mayer, a jej samej na pozycji w „fabryce snów” ponoć nie zależało, umarł i legendarny producent Irving Thalberg, który wspierał ambitne aktorki. W tej sprawie pojawiają się różne opinie, a i sama aktorka mogła po siedmiu dekadach ulec zbawiennemu procesowi racjonalizacji. Osobiście chętnie podpiszę się pod stwierdzeniem, że Rainer była najskrajniejszym przypadkiem oscarowej klątwy.

W nagranym kilka lat temu wywiadzie Rainer wspominała, że jest ze swojego wyboru dumna. Porzuciła Hollywood, ale pozostała aktorką. „Przetrwałam…” – powiedziała. Trudno o bardziej wymową ocenę sukcesów sprzed II wojny światowej.

Rainer odeszła z centrum amerykańskiego przemysłu filmowego mniej więcej w tym samym czasie co wielka Greta Garbo, ale żyć miała jeszcze długo. Sporo grywała w teatrze, czasem pojawiała się na ekranie. Czy warto pamiętać, że były to epizody w serialu takim jak „Statek miłości”? Więcej było ról niezagranych. To ona miała zagrać w „Słodkim życiu” i „Komu bije dzwon”, lecz ostatecznie skończyło się na „Graczu” Károly’ego Makka (1997), gdzie zastąpiła zresztą Katharine Hepburn.

Pozostając amerykańską obywatelką, wybrała jako stałe miejsce zamieszkania Londyn i tu zmarła. Bardzo późno doceniły ja Niemcy – jej ojczyzna. W 2011 r. sędziwa aktorka odsłoniła swoją gwiazdę na berlińskim bulwarze. Stało się tak dzięki akcji toczącej się na Facebooku – co można uznać za ciekawą klamrę dla życia kogoś urodzonego jeszcze w starych dobrych czasach przed Wielką Wojną.