Elektryzująca osobowość Simone Kermes mało kogo pozostawia obojętnym, dzieli publiczność i krytyków. Jeśli jednak wyjść poza emocje, można u niej dostrzec propozycję spójną nie tylko w wymiarze estetycznym, lecz także poniekąd dialektycznym.

Pod koniec stycznia niemiecka sopranistka po raz pierwszy w swej karierze odwiedziła Warszawę i dała recital w Filharmonii Narodowej. Z pewnością wielu przyszło na ten koncert z ciekawości. Kermes słynie z ekstrawaganckich (jak na segment muzyki poważnej) stylizacji i pełnego energii, „popowego” zachowania na scenie. Innych przyciągnął zapewne szczery głód silnych wzruszeń. Chyba każdy, kto zna jej nagrania, przybywał na ten koncert z konkretnym nastawieniem. Przy występach Kermes powracają ciągle te same pytania: show czy muzyka? Będzie się wygłupiać, czy zaśpiewa „jak należy”? Tak jakby nie była możliwa trzecia, czwarta, a może i piąta droga; jakby kwestią najważniejszą było nawet nie rozstrzygnięcie tego pytania, a raczej podkręcanie jego znaczenia. Owszem, jest ono ważne, ale w inny sposób – i tę właśnie kwestię Kermes eksponuje, niezależnie od tego, czy robi to instynktownie, czy z pełną świadomością brania udziału w polemice estetycznej.

Słysząc_Fot.Liene Verzemniek_Źródło Flickr
Fot. Liene Verzemniek_Źródło Flickr

Zasadniczy problem dotyczy tak zwanej stylowości wykonania. Ile wolno wykonawcy muzyki klasycznej? Gdzie kończy się wierność oryginałowi, autentyzm, a zaczyna fałsz, przesada, bezguście? W żywych sporach o definicję stylowości i oryginału często przeciwstawia się neoromantyczne granie muzyki dawnej wykonawstwu historycznemu, czyli opartemu na badaniach źródłowych. Zwolennicy jednego wyśmiewają drugich, co ciekawe z obu stron pada to samo oskarżenie – o anachroniczność.

Z zagadnieniem stylowości wiąże się także pytanie o właściwe zachowanie artysty. W jakim stopniu wolno mu przesłaniać sztukę kreowaniem samego siebie? Niezależnie od tego, kto ma w tym sporze rację, trzeba zauważyć, że Kermes charakterem swojego występu i doborem wykonywanych utworów zajęła implicite stanowisko w tej debacie.

Na program recitalu złożyły się znane XVIII-wieczne arie operowe, przeplatane kompozycjami orkiestrowymi w bezbłędnym wykonaniu Concerto Köln, znakomicie poprowadzonego od skrzypiec przez Mayumi Hirasaki (zespół nie ma stałego dyrygenta). Koncert częściowo wykonywany był attacca, bez wydzielania przerw między utworami. Między niektórymi dziełami Markus Märkl, świetnie realizujący na klawesynie basso continuo, snuł luźne improwizacje, dostarczając muzykom tła harmonicznego dla podstrojenia instrumentów. Dało to efekt naturalnego przejścia współgrającego ze swobodą wykonawczą Simone Kermes i bogactwem (lecz wcale nie nadmiarem) stosowanych przez nią ozdobników i technik. Chwilami zdecydowanie odbiegały one od barokowego bel canta w kierunku przywodzącym na myśl weryzm.

Czy mieliśmy więc do czynienia z wydarzeniem autentycznym czy zafałszowanym? Jakkolwiek odpowie się na to pytanie, warto pamiętać o dyktacie solistów w XVIII w., o ich apodyktyczności i kaprysach, i o tym, jak inspirujący byli dla kompozytorów. Czy pozwalająca sobie na wiele Kermes popełnia wykroczenie przeciw stylowi, czy może asymptotycznie dąży ku szczególnie pojętej idei oryginału?

W programie koncertu można było zauważyć oś tematyczną – przewijający się motyw sztormu i statku wśród spienionych fal, począwszy od „Siam navi all’onde algenti” (z opery „L’Olimpiade” Vivaldiego), przez „Scoglio d’immota fronte” („Scipione” Händla) przez „Dopo un’orrida procella” („Griselda” Vivaldiego), aż po „Scherza in mar la navicella” („Lotario” Händla). Jednak Simone Kermes nie zachowywała się jak łódka na wzburzonym morzu, lecz raczej jak wzburzona łódka na spokojnym morzu, samodzielnie kreująca wokół siebie aurę i wzbudzająca fale. Kluczowym momentem występu była moim zdaniem instrumentalna „La Follia – Concerto grosso” Geminianiego według sonaty Corellego, brawurowo wykonana przez niemiecką orkiestrę. Folía, wywodząca się od XV-wiecznego tańca portugalskiego, to gatunek szczególny, ponieważ oparty właśnie na improwizacji – niezmienny pozostaje w niej tylko bas, podstawa harmoniczna, a w warstwie faktury, melodii i kontrapunktu wolno kompozytorowi (a ten w muzyce baroku był niemal zawsze tożsamy z wykonawcą) robić, co zechce. Taka właśnie zdaje się koncepcja wykonawstwa Simone Kermes – rodem z folíi – prowokująca, przetwarzająca, w nieustannym ruchu. I zaskakująca, jak w zaśpiewanym na bis „Lascia ch’io pianga” („Rinaldo” Händla) – tym razem prawie bez fioritur i innych efektów specjalnych.

Szczerze mówiąc, pod względem czysto wokalnym nie był to najlepszy koncert. Simone Kermes dysponuje imponującym głosem i jest sprawna technicznie, ale co rusz stawia sobie trudno osiągalne cele, przez co regularnie ląduje na manowcach nieczystej intonacji, nieszlachetnej barwy czy zaburzonej agogiki. Dla uważnych słuchaczy to poważne grzechy, które przesłaniają – w moim odczuciu sensowny i spójny – przekaz Kermes, choć go nie udaremniają. Można patrzeć na Kermes jak na samobieżny Gesamtkunstwerk, projekt totalny estetycznie; można też widzieć w jej pomyśle na siebie niezbyt szykowny patchwork. Tak czy inaczej, pytania, które prowokuje, stanowią oryginalny wkład w myśl o wykonawstwie muzycznym.

 

Koncert:

Simone Kermes, Concerto Köln, Filharmonia Narodowa w Warszawie, 28 stycznia 2015.

Program: G.F. Händel, E.F. dall’Abaco, A. Vivaldi, A. Corelli/F. Geminiani.