Rankingowe panaceum (lub choćby suplement diety)
Dyskutujących o kondycji polskiej nauki boli przede wszystkim niska pozycja nawet najlepszych uczelni wyższych w międzynarodowych rankingach. Uniwersytety Warszawski i Jagielloński zajmują ex aequo (wraz z dziesiątkami innych) miejsca 301–400 w tzw. rankingu szanghajskim, a w równie prestiżowym rankingu dziennika „Times” klasyfikowany jest tylko UW, na miejscu 301–350. Jak na kraj aspirujący do tego, żeby niedługo mieścić się choćby w trzydziestce najbardziej rozwiniętych na świecie – słabo.
W dodatku ponad tymi zestawieniami ciężko polskim naukowcom i edukacyjnym decydentom przejść do porządku dziennego, bo Polacy rankingi kochają. Co roku licea puszą się miejscami w rankingu „Perspektyw”, co roku szkoły wyższe i poszczególne wydziały ścigają się w swoich klasyfikacjach. Kiedy jednak trzeba wyjść w świat, porównać się z innymi akademickimi ligami, doświadczenie jest jeszcze bardziej bolesne niż niedawny dwumecz warszawskiej Legii z dalekim od europejskiej czołówki Ajaxem Amsterdam. Akademicki mistrz Polski, Uniwersytet Warszawski, nie wytrzymuje rankingowej konkurencji nie tylko z obydwoma uniwersytetami z Amsterdamu, ale też z tak „prestiżowymi” ośrodkami jak Würzburg, Triest czy Uniwersytet na Krecie.
Sytuacja jest dramatyczna, nic więc dziwnego, że szuka się rozwiązań pozwalających na szybką zmianę tego stanu rzeczy. Jednym z nich, popieranym na łamach „Kultury Liberalnej” przez prof. Michała Kleibera, jest scalenie uniwersytetów, uczelni technicznych, rolniczych i medycznych w megauniwersytety. To pomysł sam w sobie bardzo sensowny, choć niekoniecznie musi prowadzić do szybkiego skoku polskich uczelni w światowych rankingach. Ani jedna polska uczelnia medyczna nie mieści się w pierwszej dwusetce w kategorii „medycyna”, a ani jedna uczelnia techniczna w kategorii „inżynieria”. Nie ma też polskiego przedstawicielstwa w czołowej dwusetce dla „nauk przyrodniczych”. W tej sytuacji można przypuszczać, że nawet po konsolidacji polskie uczelnie awansowałyby co najwyżej do trzeciej setki globalnych zestawień.
Na niskie notowania naszych placówek nie ma więc łatwego leku, magiczne myślenie nic tu nie da. Trzeba myśleć o nich systemowo, ale przede wszystkim – zrozumieć, co kształtuje miejsce w rankingu, do czego jest nam ta miara potrzebna i jak ma się ona do różnorodnych ról pełnionych przez uczelnie wyższe.
W dyskusjach na temat uniwersytetu najostrzej ścierają się „biznesowcy” i „tradycjonaliści”. Najzabawniejsze jest to, że dyskusja o rankingach oraz „parametryzacji nauki” ma się nijak do powyższego podziału. | Kacper Szulecki
Żeby móc konstruktywnie rozmawiać, trzeba zacząć od uporządkowania całej dyskusji, w której mieszają się pozornie tylko powiązane ze sobą wątki. Trzeba wyraźnie rozgraniczyć sprawę rankingów – a więc przede wszystkim jakości i internacjonalizacji badań – od jakości uczenia (tj. traktowania studentów) i jakości kształcenia (końcowego poziomu absolwentów), a także od jeszcze odrębnego problemu roli młodych naukowców, nierzadko zasilających szeregi naukowego „prekariatu”.
Uniwersytet rynkowy, nobliwy czy badawczy?
W ogólnych dyskusjach na temat samego uniwersytetu w Polsce najostrzej ścierają się „biznesowcy”, uznający, że uczelnie mają odpowiadać na sygnały rynku pracy, oraz „tradycjonaliści”, którzy mówią o humanistycznym wychowaniu i kulturotwórczej roli uniwersytetu. Tak naprawdę są to dwa monologi bez punktów stycznych, za to obie grupy zdążyły się już solidnie okopać na swoich pozycjach.
Najzabawniejsze jest to, że dyskusja o rankingach oraz „parametryzacji nauki” ma się nijak do powyższego podziału. Wspomniany spór dotyczy bowiem uczenia, a rankingi i parametryzacja związane są z pracą naukową, czyli badaniami. Jednak w Polsce bardzo często parametryzacja odbierana jest przez „tradycjonalistow” jako atak na „humanistyczny uniwersytet”, a rankingi są przez „biznesowców” podawane jako koronny dowód na niską jakość polskich uczelni – nie w sensie niskiej jakości badań jednak, a kształcenia absolwentów i reakcji na potrzeby rynku pracy.
Nie odnajduję się w tym sporze. Nie umiem wykrzesać w sobie nostalgii za mitycznym uniwersytetem dni minionych. Nie sądzę też, że uniwersytet ma być sponsorowanym przez państwo ośrodkiem szkoleń pomaturalnych dla firm. Nie wierzę ani w nieskrępowaną jakościową ocenę wolność humanistyki, ani w zaprzęgające w utylitarny kierat podejście technokratyczne, przekonujące, że ważne jest tylko to, co tu i teraz użyteczne i dające się spieniężyć.
Kiedy trzeba wyjść w świat, porównać się z innymi akademickimi ligami, doświadczenie jest jeszcze bardziej bolesne niż niedawny dwumecz warszawskiej Legii z dalekim od europejskiej czołówki Ajaxem Amsterdam. | Kacper Szulecki
Jak pisał jeszcze w latach 30. XX w. filozof Kazimierz Twardowski: „Zadaniem Uniwersytetu jest zdobywanie prawd i prawdopodobieństw naukowych oraz krzewienie umiejętności ich dochodzenia. Rdzeniem i jądrem pracy uniwersyteckiej jest tedy twórczość naukowa”. „Biznesowcy” muszą jednak zrozumieć, że „w tym właśnie uwydatnia się charakter obiektywny badania naukowego, że nie przyjmuje ono rozkazów od żadnych czynników zewnętrznych [i] jedno tylko ma zadanie: dochodzenie należycie uzasadnionych sądów prawdziwych”.
Między parametryzacją a numerologią
Skoro chodzi o naukę na najwyższym poziomie, to znaczy, że ocena jej jakości musi być wpisana w cały system. Wszyscy zgadzamy się chyba, że dobra nauka jest lepsza od złej nauki. Problem tkwi w mierzeniu jakości, a więc w osławionych parametrach. Na tych łamach prof. Marcin Kula, „tradycjonalista” w najlepszym tego słowa znaczeniu, dość lekceważąco wspominał o stosowaniu kryteriów oceny, takich jak „liczba publikacji na jakiejś liście i liczba cytowań”, stwierdzając, że sam, gdy pisał, „najmniej przejmował się modnymi akurat standardami”. Problem w tym, że parametry usiłujące zmierzyć jakość i zasięg czyjegoś dorobku nie są przemijającą modą tylko sednem oceny pracy badawczej.
Tu jednak zaczynają się schody, bo kryteria rzeczywiście nie są uniwersalne. Wiadomo dość powszechnie, że łatwiej dają się przyłożyć do nauk ścisłych i inżynieryjnych, gorzej do nauk społecznych, a w humanistyce mogą wręcz zaciemnić obraz tego, co jest „wartościowe”, a co „słabe”. Zwłaszcza, jeśli parametryzacja przeprowadzana jest głupio, przez niemających wyczucia ani nauki, ani samych kryteriów biurokratów. To właśnie tu tkwi problem – nie w samej idei mierzenia jakości.
Skąd opór humanistów? Zaczerpnięte z amerykańskiej tradycji naukowej kryteria publikowania w wysokiej jakości czasopismach oraz ilości cytowań prac danego autora ignorują fakt, że w dyscyplinach takich jak historia, antropologia czy nawet socjologia i politologia artykuły naukowe są potrzebne, ale prawdziwą miarą jakości naukowca jest wydawanie dobrych i kształtujących debatę publiczną książek. Cytuje się za to dużo mniej, bo żeby coś ważnego powiedzieć, nie trzeba uprzednio przywołać całej aktualnej wiedzy na dany temat.
„Cyferki z ministerstwa” są jednak bezlitosne. I tak mój artykuł w dobrym czasopiśmie, w który wkładam, powiedzmy, trzy miesiące intensywnej pracy, „waży” na tej skali dwa razy więcej niż doskonała i zmieniająca dyskurs społeczny na dziesięciolecie książka wybitnego historyka, który pracował nad nią trzy lata. W dodatku artykuł ten cytuje potem kilka osób, a książka, wydana po polsku, nie jest za granicą cytowana wcale. Jeśli na podstawie takiego porównania dokonuje się np. podziału środków na dalsze badania, jest to sytuacja w oczywisty sposób absurdalna.
Jednak naprawdę groźne jest to, że tyle samo co owa wybitna książka może w punktach ministerialnych „ważyć” książka wydana nakładem własnym przez innego autora, nie wnosząca do nauki nic, nie przeczytana przed publikacją przez nikogo. Dla jakości kluczowe jest bowiem otwarcie na krytykę i podnoszenie dzięki niej poziomu ostatecznego „dzieła”. To akurat „ministerialne cyferki” odzwierciedlają doskonale, bo żeby wydać coś w dobrym czasopiśmie, trzeba przygotować się na schowanie ego do kieszeni i miażdżącą nieraz krytykę dwóch–trzech anonimowych recenzentów. A jak wskazuje prof. Kleiber, dla „polskiej mentalności” krytyka jest „naruszeniem dóbr osobistych”. Lepiej więc na nią nie zezwalać. I tu koło się zamyka.
Uczenie jest oczywiście ważne, ale reforma polskiej nauki musi zacząć się od radykalnego obniżenia obciążeń dydaktycznych, liczby studentów i od zerwania finansowego powiązania liczby studiujących z przychodem dla uczelni.| Kacper Szulecki
Żeby wspinać się w rankingach, trzeba zrozumieć, co te rankingi biorą pod uwagę, a potem konsekwentnie wymagać dostarczania kolejnych dobrej jakości produktów. Marcin Kula twierdził na tych łamach, że efektem jest akademicki McDonald. Ja jednak będę się upierał, że rankingi są akademickim odpowiednikiem kulinarnych przewodników Michelina.
Jak uczyć, żeby nauczyć?
Doba ma jednak tylko 24 godz., a polscy naukowcy tylko bardzo niewielką jej część mogą poświęcić na pracę naukową – mają bowiem inne, niewpływające na rankingi, ale bardzo czasochłonne obowiązki.
Dlatego reforma polskiej nauki musi zacząć się od radykalnego obniżenia obciążeń dydaktycznych, liczby studentów i od zerwania finansowego powiązania liczby studiujących z przychodem uczelni. Ta redukcja leży w interesie wszystkich – studentów, wykładowców, uczelni i państwa. Inaczej utrzymuje się fikcja wartości dyplomów, za którymi nie stoi nic poza godzinami wysiedzianymi na przeludnionych zajęciach i egzaminach, organizowanych tak, aby „przerobić” jak największą liczbę studentów w krótkim czasie – a więc głównie poprzez testy lub najwyżej egzaminy ustne.
Aby polscy uczeni, zwłaszcza w naukach społecznych i humanistycznych, mogli publikować prace badawcze na wysokim poziomie, muszą mniej czasu poświęcać na nauczanie. Studentom też dobrze zrobiłoby spędzanie mniejszej liczby godzin na traktowanych jak audiobooki wykładach, a więcej w bibliotece oraz na twórczej pracy indywidualnej i grupowej. Mniej niepotrzebnych zajęć, więcej pracy w mniejszych grupach z mniejszą liczbą studentów. Inicjatywa leży w tym wypadku po stronie rządu, który musi zmienić system finansowania uczelni uzależniający wysokość dotacji od liczby studentów i prowadzący do błędnego koła przyjmowania coraz większej ich liczby.
Pokolenie „Bolonii”
Zastanawiające jest, że w publikowanych w tej dyskusji tekstach ani razu nie padło sformułowanie „proces boloński”. Wiemy, że uniwersytet zmienił się „przez minister Kudrycką” albo z powodu niejasnej „globalizacji”. Jednak oczywiste jest, że najważniejszym impulsem są regulacje europejskie, a na ich czele reforma uzgodniona w Bolonii w 1999 r. Nacisk na parametryzację i umiędzynarodowienie nauki, umożliwiające porównywanie wyników naukowców i ośrodków w całej Europie, ułatwiające studentom i nauczycielom przenoszenie się w ramach wspólnej przestrzeni akademickiej – to efekt tego procesu. Kolejnym, częściej przywoływanym, jest wprowadzenie trzystopniowych studiów – rozbijających jednolite studia magisterskie i zmieniających status doktoratu. Prestiżowy tytuł w nowym systemie staje się czymś na kształt magisterium plus.
Marcin Kula twierdzi, że efektem jest intelektualny McDonald. Ja jednak będę się upierał, że rankingi są akademickim odpowiednikiem kulinarnych przewodników Michelina. | Kacper Szulecki
Dyskusje o nowym zjawisku „akademickiego prekariatu”, czyli absolwentów studiów doktoranckich, którzy nie znajdują stałego zatrudnienia na uczelni, powinny się toczyć w tym kontekście. „Bolonia” to pod wieloma względami zwycięstwo „biznesowców” – z tym że doktorat, mający być przepustką do pracy tak na uczelni, jak i przede wszystkim poza nią, nie spełnia swojej roli. Tu także jedynym chyba rozwiązaniem jest ograniczenie liczby studentów doktoranckich albo sztywne przywiązanie liczby stanowisk doktoranckich ze stanowiskami podoktorskimi.
Wracamy do punktu wyjścia – zainicjowany w 1999 r. proces, który wprowadził europejską naukę w świat jednolitych parametrów, miał też skutek uboczny w postaci inflacji doktoratów. Wejście Polski do Unii Europejskiej doprowadziło również do odpływu kadry na zagraniczne uniwersytety, bo siła przyciągania polskich instytucji naukowych pozostaje bardzo niska.
W tym kontekście nowa propozycja rządu, mająca na celu kolejne ułatwienie wyjazdu poprzez fundowanie stypendiów na najlepszych zagranicznych uczelniach, jest kompletnie chybiona. W obecnej sytuacji to co najwyżej inwestycja w kapitał ludzki osób z polskim obywatelstwem, które mogą już nigdy do Polski nie wrócić. A bez nich jakość nauczania na naszych uniwersytetach oraz poziom prowadzonych tam badań – a co za tym idzie pozycja w rankingach – z pewnością się nie poprawi.