Bywają powieści, które zasługują na specjalne traktowanie i specjalne wprowadzenia, nawet wtedy gdy, jak w przypadku książki „Matei Brunul” rumuńskiego pisarza Luciana Dana Teodoroviciego, sam autor napisał wstęp do polskiego wydania. Czemu miałyby służyć moje dopowiedzenia? Powieść dotyczy stalinowskiego okresu historii „kraju po drugiej stronie Karpat”, czyli lat 1947–65, które nie są w Polsce szerzej znane. Z pewnością mniej, niż okres rządów Nicolae Ceauşescu.
Stalinizm na każdą okazję
Stalinowska Rumunia stanowiła jedno z najbardziej strzeżonych terytoriów europejskiego socbloku. Przybysze zza żelaznej kurtyny nie wiedzieli o niej zbyt wiele, często nie dane im było w ogóle jej odwiedzić. Ci, którzy otrzymali zgodę na wjazd, myśleli zaś o Rumunii w kategoriach zgoła mitycznych. Dostrzec to można także na fotografiach słynnej reportażystki Inge Morath, żony Artura Millera, która przyjechała do Rumunii dwukrotnie – w 1958 i 1959 r. W jej fotografiach uderza brak znanych nam „klimatów” socrealizmu, widać za to odziedziczone po dawnej epoce luksusy, pałace, high life. Nie dajmy się jednak zwieść. Morath po Rumunii podróżowała z eskortą agentów Securitate, którzy pieczołowicie opracowali trasę i zawczasu zadbali, by zagraniczna fotografka nie wdawała się w niepożądane rozmowy i omijała miejsca z punktu widzenia władz „nieprzydatne”. Tymczasem, pod idylliczną powierzchnią, do której dopuszczono cieszącą się światową sławą dokumentalistkę, rozgrywało się ciche piekło.
Rumunów od wieków cechowało jedyne w swoim rodzaju wyczucie podobnego absurdu, mające prawdopodobnie swe korzenie w ludowej mentalności i historii obfitującej w paradoksy. Za czasów Gheorghego Gheorghiu-Deja, premiera Rumuńskiej Republiki Ludowej w latach 1952–1955 i Przewodniczącego Rady Państwa w latach 1961–1965, krążył następujący dowcip: „Komunizm jest jak stanik. Podnosi to, co małe, odgradza to, co duże, masy podburza, ale promuje tylko najwierniejszych”. W 1970 r. rumuńska tajna policja, przeszukując mieszkanie Belu Zilbera, komunisty, którego siłą wymuszone zeznania odegrały kluczową rolę w tzw. procesie Pătrăşcanu [1], natrafia na 245 stron maszynopisu, który konfiskuje. Autor zanotował w nim pamiętne słowa: „W Rumunii socjalizm był spod znaku Stalina i I.L. Caragiale, założyciela nowoczesnej Rumunii”. Rzecz jednak w tym, że Caragiale nie był żadnym komunistą. Był dramaturgiem i satyrykiem, który bezlitośnie drwił z absurdów i paradoksów XIX-wiecznej łacińskiej „cywilizacji rumuńskiej”. Owa „podatność na absurdy” nie opuściła Rumunii po śmierci Caragialego, a w jej klimat wpisał się również rumuński stalinizm. Śmierć Stalina odwilży nie przyniosła.
Kadry decydują o wszystkim!
Lekcją niezwykłą i przerażającą jest przyglądanie się reżyserom tego rumuńsko-komunistycznego pandemonium. Profil osobowościowy karierowicza czasów stalinowskich to typ porywczy, choleryczny, fanatyczny, roszczeniowy, skrajnie zacietrzewiony. Na piedestał wynosi się miernoty, owych „dzikich ludzi” o ponurej, przestępczej przeszłości, którym konstruuje się nową tożsamość. Pierwsi komunistyczni aktywiści wywodzić się będą z Siedmiogrodu, Bukowiny, Banatu i Besarabii, regionów, o które powiększyła się Rumunia w następstwie Traktatu Wersalskiego. Poczet pierwszych sekretarzy Rumuńskiej Partii Komunistycznej (RPK), „apostołów komunizmu”, składa się z ludzi o korzeniach seklerskich, węgierskich, żydowskich, bułgarskich i ukraińskich. Rangecz József to od teraz Iosif Rangheţ, Fóris István to Ştefan Foriş, László Luka to Vasile Luca, Ernest Neuländer to Valter Roman, a Saul Bruckner to Silviu Brucan itd.
Funkcje kluczowych graczy centralnej polityki przypadną kuśnierzom (Iosif Rangheţ), ślusarzom (Alexandru Moghioros i Alexandru Drăghici), elektrykom (Gheorghe Gheorghiu-Dej), szewcom (Nicolae Ceauşescu), a nawet półanalfabetom (Vasile Luca). „Poczekajmy z budową socjalizmu aż Jureczek zda maturę!” – brzmiał żart z czasów Deja (rum. Să aşteptăm cu construirea socialismului până îşi dă Ghiţă bacalaureatul!). Gheorghe Gheorghiu-Dej ukończył tylko cztery klasy szkoły podstawowej. „Politycy bez matury” reprezentowali przedwojenne grupy wykluczonych, których działania napędzane były wyniesionym z rodzinnej chudoby poczuciem krzywdy i niedostatku, głębokimi kompleksami i organiczną wręcz nienawiścią do intelektualistów.
Ale instalujący komunizm w Rumunii bynajmniej nie stanowili jedności. Zwalczali się wzajemnie z tym samym barbarzyństwem i zdziczeniem, z jakimi prześladowali sympatyków legionistów czy przedwojennych „wykształciuchów”. Dokonując czystek we własnych szeregach, sięgali najczęściej po bandyckie metody. Łopata, łom, topór, zwłoki polane ropą i palone albo grzebane pod parkietem czy w lesie, bez „zbędnych formalności”. Ştefan Foriş, sekretarz partii do 1944 r., zamordowany został żelaznym łomem, a jego oprawca, Dumitru Neciu, nb. osobisty kierowca oficera Securitate Gheorghe Pintilie, z powodu wysokiego wzrostu swojej ofiary musiał wdrapać się na krzesło.
Ćwiartowanie kultury
Wykorzenieniu z własnej kultury, którego symbolem było nie tylko barbarzyństwo rodzimych komunistów, ale także palenie manuskryptów, szat liturgicznych, ikon i innych dóbr dziedzictwa rumuńskiego, towarzyszyło brutalne odcinanie się od kultury europejskiej. Nazwiska tuzów kultury rumuńskiej i światowych klasyków znikają na dobre z pejzażu uniwersytetów, szkół, teatrów i filharmonii. Obsadzanie etatów w instytucjach kultury pospolitymi przestępcami i ludźmi niepiśmiennymi staje się codzienną praktyką. W latach pięćdziesiątych aż 8 proc. budżetu przeznaczano na tak rozumianą „kulturę”. Mihail Sadoveanu, hołubiony przez władze powieściopisarz, autor sloganu „Światło nadchodzi ze Wschodu”, wraz z Gheorghem Călinescu, redaktorem naczelnym trzech najważniejszych wówczas tytułów prasowych: „Lumea” (Świat), „Naţiunea” (Naród) i „Tribuna Poporului” (Trybuna Ludu), a także dyrektorem powołanego specjalnie dla niego Instytutu Teorii Literatury i Folkloru, byli głównymi „architektami” czystek w kulturze. To z ich biur wychodziły „czarne listy” z nazwiskami „groźnych twórców” i wrogów systemu komunistycznego. W ramach akcji oczyszczania bibliotek 80 tys. tytułów uznano za szczególnie szkodliwe i patogenne.
„Czego o sobie mogłam się dowiedzieć z akcji oczyszczania bibliotek, z cenzury? Nie sadzę, żeby to były szczególnie pouczające lekcje. Nauczyłam się o sobie tego, że w momencie przerażenia potrafię być tchórzem, człowiekiem strachliwym, no cóż, i konformistką! Jak masz żyć sam ze sobą, kiedy każą ci ćwiartować literaturę? Rozdwajasz się, nawet jak już jesteś spod znaku bliźniąt, i to rozdwojenie w sobie nosisz. Ale nawet jak nie wierzysz w horoskop, budzisz się przepołowiony: na aktora i na krytycznego widza. I w efekcie rozdwajasz się. W ciągu dnia robisz ze wstrętem i zmuszając się to, czego od ciebie oczekują, a wieczorem wracasz do domu i płaczesz z obrzydzenia. Bolesna, powodującą erozję schizofrenia. Do dziś pamiętam, jak pracowałam nad katalogami i fiszkami – od czasu do czasu towarzyszyła temu lektura – przy «oczyszczaniu bibliotek». Dano mi pewnego razu fiszki K, L, M i N. Wyeliminowałam z bibliotek, odsyłając na «tajną delegację», całego Kafkę, Kanta, Kierkegaarda, Leibniza, Nietzschego. Uratowali się Lamartine, La Fontaine, Lautréamont i Malraux. Wyrzuciłam z bibliotek D.H. Lawrence’a i Henry’ego Millera (w wersjach angielskiej i francuskiej), których przyszło mi samej, po pięćdziesięciu latach, z sukcesem tłumaczyć. Niech ktoś teraz jeszcze doda, że przeznaczenie nie ma poczucia humoru. Pamiętam, że moja ówczesna reakcja była książkowo-kabotyńska. Na głos zwróciłam się do Leibniza: «Oui, monsieur Leibniz, tout est pour le mieux dans le meilleur des mondes possibles» (tłum. Tak, panie Leibniz, wszystko idzie ku lepszemu na najlepszym z możliwych światów)” – wspomina wybitna tłumaczka literatury Antoaneta Ralian.
Szefem ówczesnej Dyrekcji Propagandy i Kultury był Leonte Răutu (właściwie Lev Oigenstein), nazywany przez swych rodaków „rzeźnikiem rodzimej kultury” (rum. torţionarul culturii româneşti). Răutu kierował akcją Reorganizacji Spuścizny Kulturowej (rum. Reconsiderarea Moştenirii Culturale). Historyk Vladimir Tismăneanu nazwał go „akrobatą perfekcyjnym”. Obdarzony jednocześnie cechami lisa i kameleona umiał lawirować w systemie, który likwidował jego kolegów, a jemu samemu zapewniał paszport nietykalności. Răutu jest odpowiedzialny za zniszczenie tysięcy dzieł sztuki, starodruków i archiwów fotografii. Jego zastępcą był Mihail Roller, z sekcji Propagandy, zarządzający naukami społecznymi i historią. Z jego inicjatywy powstało Muzeum Rumuńsko-Radzieckie, był producentem zgrabnych, okrągłych frazesów i maniakalnym niemal plagiatorem – kompilując cudze prace, napisał kilkadziesiąt „dzieł”. Osobiście zajmował się też fałszowaniem faktów historycznych w jedynym, skrajnie antypatriotycznym podręczniku historii tamtego czasu. Paradoksalnie ta „sieczka historyczna” stanowi dziś doskonałe źródło badań patologii systemu.
Archipelag M.A.I.
(M.A.I. skrót od Ministerul Afacerilor Interne, czyli Ministerstwo Spraw Wewnętrznych)
Aleksander Sołżenicyn, laureat Nagrody Nobla, niekwestionowany mistrz opisu łagrowej gehenny, na stronach swojego najsłynniejszego dzieła, „Archipelagu GUŁag”, pisze także o Rumunii. I to właśnie w rumuńskich, a nie sowieckich „osiągnięciach” stalinowskiego reżimu zobaczy „najstraszniejsze barbarzyństwo współczesnego świata”.
Trudno określić liczbę ofiar rumuńskiego GUŁagu. W 1951 r., podczas święta Rusaliile Negre (prawosławne święto Zesłania Ducha Świętego) na teren położonej na południowym wschodzie kraju niziny Bărăgan, zwanej Rumuńską Syberią, przesiedlono ok. 45 tys. osób. Wśród nich byli rumuńscy Niemcy (Szwabi z Banatu), Serbowie, Bułgarzy, uciekinierzy z Besarabii i północnej Bukowiny, Arumuni, dawni przemysłowcy, sympatycy Tito z Banatu, współpracownicy hitlerowców.
Securitate zadbała, by wśród miejscowej ludności rozeszła się absurdalna plotka o Koreańczykach, którzy nękani wojną (1950-53) osiedlają się w „spokojnej” Rumunii. Koreańczykami straszono zresztą i przywiezionych, by nie podejmowali prób ucieczki. Specjalnie wydłużono trasę pociągów, tak by dotarcie do celu zajęło aż dwa tygodnie. Niektórzy dojechali martwi. Nizina Bărăgan to był jałowy step, do niczego się nie nadawał. Skazańcy trzymani byli w izolacji, w osiemnastu „ośrodkach”: nie zorganizowano i nie zagwarantowano im niczego, wygrzebywali korzenie, budowali lepianki z gliny, mułu i ususzonych traw, umierali z powodu zakażeń, udaru i wycieńczenia.
Zakłady karne – około stu – były w większości obozami powolnej eksterminacji. Niektóre, jak Mislea, Mărgineni, Miercurea Ciuc, Dumbrăveni i Arad, przeznaczone tylko dla kobiet. Nieludzkie warunki i skala upodlenia opisane zostały w książce „Błogosławię cię, więzienie moje” Nicole Valerie Grossu. Oficjalnie umieszczono w tych zakładach 4,2 tys. kobiet, w rzeczywistości być może dwa razy więcej. Nakaz aresztowania dotyczył m.in. śpiewaczek operowych, tłumaczek, prawniczek, lekarek i dentystek.
Według zachowanych w archiwach danych w Rumunii wywózkom do zakładów poddano od 400 do 600 tys. osób. Wśród ofiar „rumuńskiego gułagu” znaleźli się studenci, księża i popi, posiadacze dyplomów zagranicznych uczelni, przedwojenne elity i… dzieci. Obozy karne, z pozoru podobne, wyróżniały się profilem, każdy miał jakąś specyfikę. Osławiony – z powodu drakońskich procedur – był ogromny ośrodek w Aiud, w którym umieszczono wielu rumuńskich architektów modernistów. Nie wszyscy z tych, którym po latach udało się cudem wrócić do domu, byli rozpoznawani przez własne rodziny. Ludzkie wraki okryte szmatami, które pukały do drzwi, były tak zmienione, że ich żony lub dzieci przekonani byli, że są nagabywani przez bezdomnych i żebraków. Drzwi wielkiej architektury były na ogół dla nich zamknięte, większość zatrudniała się jako fabryczni krawcy, stolarze, monterzy, palacze, portierzy. Każdy ich krok był skrzętnie opisywany przez służby.
Okrutnymi praktykami wyróżniał się przeznaczony dla więźniów politycznych zakład w Gherla, gdzie porządku pilnował Tiberiu Lazăr, sadystyczny oprawca, który sam stracił rodzinę w Auschwitz. Szczególnie groźnych wrogów reżimu lokowano w najbardziej oddalonym zakładzie, położonym tuż przy granicy ze Związkiem Radzieckim Syhocie Marmaroskim. Tam skończyli członkowie przedwojennego rządu, wśród nich premier Rumunii Iuliu Maniu. Na podobnych zasadach funkcjonowały szpitale psychiatryczne, do których masowo wysyłano rumuńskich intelektualistów i inżynierów. Do ofiar represji dodać należy także tych, którym przewidziano inną „specjalność” rumuńskiego stalinizmu, tzw. areszt domowy.
Szatański eksperyment
Mimo iż wołoskie miasto Piteşti leży nad rzeka Argeș, a nie nad Styksem, w tamtejszym zakładzie karnym dokonano niemożliwego: w latach 1949-1952 zrekonstruowano piekło na ziemi. Praktykowano tam metodę reedukacji, której celem nie były samo katowanie czy przyznanie się do winy jako takie, ale produkcja „nowych ludzi”. Stosując najbardziej sadystyczne z możliwych tortur, psychodramę i inscenizacje, wprowadzano więźniów w stan obłąkania. Temu miała służyć rotacja ról: więźniowie wchodzili w role oprawców, po czym wracali do położenia ofiar. I tak w koło Macieju. Praktykom tym poddano prawdopodobnie nawet 5 tys. osób. Reedukacja prowadzona była etapami: przesłuchania, demaskacja wewnętrzna i publiczna demaskacja moralna. Więźniowie poddawani byli wyrafinowanym formom katowania i publicznego poniżania. Wkładano im głowy do wypełnionych moczem wiader, zmuszano do jedzenia fekaliów z podłogi, bito podczas snu, walono łopatami i łańcuchami, tygodniami trzymano po szyję w lodowatej wodzie ze związanymi rękami, kazano poruszać się całymi dniami z zasłoniętymi oczami i wykonywać różne prace, np. czyszczenie podłóg trzymaną w zębach szmatą, przebierano za Chrystusa i biczowano, zmuszano do załatwiania potrzeb fizjologicznych na Biblię lub ikony, gwałcono grupowo, głodzonym przez wiele dni kazano przyglądać się konsumującym świniom. W „przerwach” odbywały się wykłady z dialektycznego marksizmu. Do dziś nie wiadomo, ile osób nie przeżyło takiego traktowania. W kartotekach podawano nieprawdziwe przyczyny śmierci, zaś po wprowadzeniu przez szefa Dyrekcji Więziennictwa Iona Baciu dyrektywy „zacierania śladów” (rum. metoda ştergerii urmelor), zwłoki ofiar z kolonii pracy przymusowej i zakładów skrzętnie ukrywano.
Niebieska Magistrala
„Niebieska magistralo, drogo wody i snu, drogo duszy jak niesie wieść, pieśni bez słów, drogo do morza nas nieś” – to słowa refrenu popularnego szlagieru z czasów „Złotej epoki” w wykonaniu prominentnych piosenkarzy Mirabeli Dauer i Dana Spătaru. Przebój wypromowano w 1984 r. W związku z ukończeniem, po wieloletniej przerwie, budowy Kanału Dunajskiego. Słowa mogłyby być jednak zupełnie inne, np. „Mogiło rumuńskiej burżuazji”, jak dziś mówią historycy o łączącej Dunaj z Morzem Czarnym „niebieskiej magistrali”. Kanałowi ustępują do dziś tylko Sueski i Panamski. Budowę rozpoczęto w czasach Deja, w roku 1950, i porzucono po trzech latach. Ale to wystarczyło, by podczas robót wyniszczyć rumuńskie elity. Scenariusz zapożyczono z Rosji, w której w latach 30. budowano łączący Morze Bałtyckie z Morzem Białym „Biełomorkanał”. Rumuńska inwestycja miała umożliwić transport wojsk radzieckich Dunajem – w razie wybuchu konfliktu zbrojnego w Jugosławii. Mówiło się też o połączeniu Morza Czarnego z Kanałem Odra-Ren, dla ułatwienia transgranicznego handlu rudami żelaza. Siłą roboczą wykorzystaną przy budowie stał się „element reakcyjny”: intelektualiści, inżynierowie, artyści, duchowni, arystokraci, mieszczaństwo, dawni przemysłowcy. Wywożeni na budowę bez procesów, na okres od 12 do 60 miesięcy, zabierani z domu często w środku nocy. Wokół budowy zorganizowano czternaście łagrów, więźniowie dowożeni byli wagonami towarowymi lub bydlęcymi. Tych samych wagonów używano przy wywożeniu ciał tych, którzy z wycieńczenia i zagłodzenia dokonali żywota przy niebieskiej magistrali.
W latach 1948-63 aparatem Securitate sterował Gheorghe Pintilie (właściwie Timofei Bodnarenko) zwany „Pantiuşa”. Pantiuşa zaprawiony był w okrucieństwie. Zrekrutowała i wytrenowała go NKWD. W latach 30. mordował w Rosji kułaków i duchownych, przeprowadzał przerażające egzekucje, grzebiąc swe ofiary żywcem. Nie ulega jednak wątpliwości, że najbardziej kreatywnym eksperymentatorem kierownictwa Securitate był Alexandru Nicolschi (właściwie Boris Grünberg). To jemu przypisuje się autorstwo zastosowanej w Piteşti i innych zakładach karnych opisanej wcześniej metody „reedukacji”. Rola „diabła wcielonego” rumuńskiej maszyny śmierci przypaść powinna natomiast Alexandru Drăghici, psychopacie, prawdziwemu rzemieślnikowi zabijania i perfekcjoniście. Organizował on najdziksze kampanie terroryzujące ludność. Lubował się w seryjnych procesach, inscenizacjach, szkatułkowym konstruowaniu fałszywych zarzutów. Gdy wpadał w trans, procesy odbywały się taśmowo. Uniknął jakiejkolwiek odpowiedzialności. W 1990 r. zbiegł na Węgry, do córki, która wcześniej wyemigrowała do Budapesztu. Nigdy nie udzielił wywiadu ani nie okazał skruchy.
Krater
Po powojennej Rumunii kilkakrotnie przejeżdża walec historii, krusząc po kolei stare układy, własność prywatną, instytucje cerkwi i kościołów, więzi rodzinne, w końcu związki z tradycją europejską, a także rodzimą. Siał spustoszenie w każdej ze społecznych grup, degradując i demoralizując wszystkie elementy życia i szczeble rumuńskiego społeczeństwa. Powoli Rumunia zamieniała się w szpital psychiatryczny, cyrk i gułag.
Historia rumuńskiego stalinizmu to historia rumuńskiej literatury, opery, matematyki, architektury, sztuki, teatru… Studiując historię każdej z tych dyscyplin oddzielnie, dochodzimy do olbrzymiego krateru, do strasznej wyrwy, efektu stalinowskiego „zamachu na cywilizację”, jaki spotkał Rumunię.
Jak pisać powieść o takim horrorze? Kto ma być jej bohaterem? Zdegradowany do fabrycznego krawca słynny niegdyś architekt, wieloletni więzień obozu pracy przymusowej w Gherla lub Aiud? A może bohaterem powinna być jedna z dziesiątek tysięcy rodzin rzuconych na step Bărăgan albo Ion Michalache, skatowany na śmierć w Râmnicu Sărat?
„Środek ciężkości”
Fikcja literacka wprowadzona w przestrzeń realnego rumuńskiego horroru wydaje się zabiegiem niepozbawionym ryzyka, ale i najstosowniejszym, najdelikatniejszym, dającym szansę najmniej bolesnej penetracji poranionych bytów i losów. Oddala się od manowców, na które często prowadzi nas literatura historyczna, przybliżająca dzieje, lecz nie zawsze odsłaniająca jej mechanizmy. Nadrzędnym zyskiem zabiegu jest jednak nowy rodzaj bohatera – bohater „pojemny”. Jego właśnie Teodorovici obarcza doświadczeniem zbiorowej traumy, które latami studiował podczas niezwykle uczciwej, żmudnej lektury tysięcy stron dzienników łagrowych.
„Każdy ruch marionetki opiera się na środku ciężkości. Jeśli się nim odpowiednio porusza, wyczuwa aż do utożsamienia się z nim, to pozostałe części lalki, będące jedynie dźwigniami i wahadłami, poruszają się po linii wyznaczonej przez środek ciężkości. Życie marionetki jest w rękach marionetkarza. Nigdy nie będziesz mógł poruszać lalką i sprawić, aby żyła tak jak chcesz, jeżeli nie nauczysz się kontrolować dogłębnie jej duszy, niezależnie od miejsca, w którym się ona znajduje. Dusza albo środek ciężkości…” – jak mantrę tłumaczy zasady sztuki lalkarskiej tytułowy bohater, ofiara „reedukacji” w Piteşti i więzień łagrów dunajskich, Matei Brunul. Staliniści dokonali przesunięcia owego „środka ciężkości” i w rezultacie mogli zarządzać ludzką duszą. Ta trauma doprowadziła do stadnego autyzmu. Utratę pamięci przez Brunula czytać powinniśmy jako bezpośrednią metaforę otępienia i amnezji, których ofiarą padły nie jednostki, a całe rumuńskie społeczeństwo.
„Matei Brunul” to „miniaturowa” powieść o „wielkim” XX w. i o „wielkiej” Europie. O tym, tak trudnym do uchwycenia w literaturze i tak boleśnie wyrażalnym w teatrze marionetek, co się rozgrywa na płaszczyźnie oprawca-ofiara, ofiara-oprawca. O czasie odczłowieczenia, poniżenia i gwałtu. O tym, co po czymś takim zostaje.
Dzięki kunsztowi translatorskiemu Radosławy Janowskiej-Lascăr dociera do nas wybitna literatura z „kraju po drugiej stronie Karpat”, która zachowuje intensywność rumuńskiego oryginału. Powieść Matei Brunul, opublikowana w 2011 r., zdobyła najważniejsze nagrody rumuńskie i uznana została za Książkę Roku. Przełożono ją na język francuski, węgierski, bułgarski, macedoński i turecki. W Polsce ukazuje się, opracowana z wielką starannością, nakładem Wydawnictwa Amaltea i Oficyny Wydawniczej ATUT.
Przypis:
[1] Tzw. „proces Pătrăşcanu” był etapem prowadzonego przez Gheorghiu-Deja szerszego programu oczyszczania szeregów rumuńskich komunistów. Jedni z nich byli tylko marginalizowani, na innych wykonano egzekucje. Program rozpoczęła likwidacja Ştefana Forişa w 1946 r., następnie ofiarami czystek padli minister sprawiedliwości Lucreţiu Pătrăşcanu (rozstrzelany 17 maja 1954 r), Remus Koffler, Herbert Bellu Zilber, Ana Pauker, Teohari Georgescu i Vasile Luca. Pătrăşcanu został zrehabilitowany przez Nicolae Ceauşescu.
Książka:
Lucian Dan Teodorovici, „Matei Brunul”, Wydawnictwo Amaltea, Oficyna Wydawnicza ATUT, Wrocław 2015.