Afera podsłuchowa może dać Prawu i Sprawiedliwości trwałą dominację w sondażach, a Januszowi Korwin-Mikkemu paliwo uwiarygadniające jego antysystemowy i populistyczny język – ale wyniku kolejnych wyborów nie przesądza. Przy okazji dowiedzieliśmy się jednak o polskiej polityce paru ważnych i nieprzyjemnych rzeczy. Oto one.

Po pierwsze, Donald Tusk jest mistrzem zarządzania kryzysowego i – równocześnie – politykiem całkowicie niezdolnym do długofalowego, systemowego rządzenia. Uzyskanie większości 237 głosów przyszło mu o wiele łatwiej niż wypracowanie procedur, które pozwoliłyby sprawnie zarządzać spółkami z udziałem Skarbu Państwa, a jego ministrom – uniknąć kompromitacji jaką jest bycie podsłuchanym, nieistotne na czyje zlecenie, przez paru kelnerów. Świadczą o tym zarówno obrazowa diagnoza stanu spółki Polskie Inwestycje Rozwojowe autorstwa Bartłomieja Sienkiewicza, jak i rozmowy z drugiej ujawnionej przez „Wprost” transzy. Sam fakt zaistnienia podsłuchów (i sposób, w jaki się o nich dowiedzieliśmy) jest zaś w pewnym sensie uderzająco podobny do katastrofy smoleńskiej i wcześniejszej, bliźniaczo doń podobnej, katastrofy lotniczej w Mierosławcu: złamano tak wiele procedur, że w ostatecznym rozrachunku to, czy w sprawę był uwikłany obcy wywiad jest bez znaczenia. Niestety, umiejętność z jaką Platforma Obywatelska radzi sobie z kryzysami nakazuje spodziewać się następnych spektakularnych kompromitacji. Tak długo, jak w Polsce nie doczekamy się konstruktywnej opozycji, każda z nich będzie umacniać pozycję premiera, który jest jak socjalizm w definicji Stefana Kisielewskiego: znakomicie rozwiązuje problemy, które sam wywołał.

Po drugie, jeśli przydarzy się akurat katastrofa lotnicza, powódź, afera hazardowa ani podsłuchowa, Platforma może zawsze liczyć na PiS. Niedopuszczenie go do władzy urosło do porównywalnego wyzwania z dziedziny zarządzania kryzysowego, co średniego rozmiaru skandal. Jest to, oczywiście, walka z żelaznym wilkiem, bo największa partia opozycyjna nie ma szans przyciągnąć do siebie nowych wyborców. Prawo i Sprawiedliwość jest do bólu przewidywalne (profesor Gliński zaczyna odgrywać rolę spray’u Windex z filmu „Moje wielkie greckie wesele” – jest odpowiedzią na każdą możliwą bolączkę), a jego jedyną szansą na odzyskanie władzy jest zniechęcenie wśród elektoratu przeciwnika. O strukturalnej niezdolności PiS do prowadzenia polityki świadczy przebieg debaty nad wotum zaufania: chwilę po łagodnym wystąpieniu Krzysztofa Szczerskiego, obliczonym na to, by pokazać (poniekąd słusznie), że to PO jest partią konfliktu i nienawiści, drużyna Kaczyńskiego wśród okrzyków wyszła z sali, by broń Boże nie usłyszeć, co ma do powiedzenia Janusz Palikot.

Po trzecie, nieprzejednana chęć kontestowania wszystkiego ze strony PiS przyczynia się do pogłębienia kolejnej patologii polskiej polityki – parlament przestaje być areną rzeczowej dyskusji. W bieżącej kadencji Sejmu ze świecą szukać zgłoszonego przez opozycję projektu ustawy, który doczekałby się uchwalenia. Przypadki, w których podział na zwolenników i przeciwników danego aktu prawnego przebiegałby po innej niż koalicja-opozycja linii również można policzyć na palcach jednej ręki. Podczas gdy w zachodniej Europie rośnie rola deliberacji i moda na szukanie kompromisu (bo rozwiązania cieszące się szerokim poparciem są bardziej trwałe), w Polsce głosowania stają się mechaniczną formalnością: PO i PSL za, opozycja przeciw, dyskusja służy wzajemnym uszczypliwościom, a nie przybliżeniu stanowisk. W takim trybie łatwiej jest rządzić (posłów własnej partii można w ostateczności do głosowania przymusić), ale jakość tego rządzenia jest gorsza niż mogłaby być, gdyby rząd miał ambicje budowy szerokiego poparcia dla swoich projektów. Ambicje takie uważa się jednak za zbędną stratę energii, bo do przyjęcia ustawy wystarczy przecież zwykła większość. Ta sama większość wystarczy, by utrzymać się u steru podczas kryzysu w rodzaju afery podsłuchowej: Donald Tusk, nauczony doświadczeniami Leszka Millera i Jarosława Kaczyńskiego, którzy stracili władzę wskutek erozji własnego zaplecza, nie popełnia ich błędów. Platforma trzymana jest przez lidera na krótszej smyczy niż niegdyś SLD (żeby nikomu nie przyszło do głowy iść moralizatorską drogą Marka Borowskiego), PSL otrzymuje odpowiednią dawkę gróźb i zachęt, by – inaczej niż LPR i Samoobrona – nie myśleć o odwróceniu sojuszy.

Po czwarte, afera podsłuchowa przypomniała nam o niejasnych i potencjalnie szkodliwych dla interesu publicznego związkach światów biznesu i polityki. W radzie nadzorczej giełdowej spółki Hawe, której wiceprezes został w ostatni wtorek zatrzymany przez ABW, zasiadają osoby z pierwszych stron gazet ekonomicznych, w tym były senator PO, Tomasz Misiak. Warto także przypomnieć, że niektóre z reklamowanych na początku afery przez „Wprost” nagrań nie doczekały się ostatecznie publikacji. Możemy mieć oczywiście do czynienia z blefem redaktorów lub podsłuchujących, ale bardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem jest to, że nagrania zostały tymczasem wykupione przez któregoś z bohaterów. Wykup ten mógł mieć też – niestety – szerszy zasięg, co oznaczałoby, że przez najbliższe lata ktoś będzie w stanie, dzięki wiedzy lub szantażowi, wpływać na członków polskiego rządu. Donald Tusk najwyraźniej zdał sobie sprawę z tego zagrożenia – jest jednak wobec niego równie bezradny jak Jarosław Kaczyński w roku 2007. Stąd zaostrzenie retoryki premiera, która bardzo upodobniła się do tej, której używał jego poprzednik. Im więcej politycy mówią o „układzie”, tym jest on silniejszy.

Po piąte, szydercza uwaga Ludwika Dorna, że Tusk jest pierwszym w historii premierem, który występuje z wnioskiem o wotum zaufania, bo jego ministrowie wyrażali się nieobyczajnie, bagatelizuje poważny polski problem komunikacyjny. Emocjonalne wulgaryzmy, którymi upstrzone są wypowiedzi bohaterów maskują fakt, że nie mają oni nic sobie do powiedzenia: rzucenie „k…ą” jest na tyle wieloznaczne, że z wielogodzinnych biesiad przy winie i ośmiornicach niewiele wynika. Ta forma komunikowania – przez większość XX wieku ograniczona do społecznego marginesu – została wprowadzona do przestrzeni publicznej u samego zarania III RP przez kultowy film Władysława Pasikowskiego „Psy”, którego akcja osadzona jest w kluczowym momencie przekształcania starego ustroju w nowy. Wraz z nią uprawomocniono w oczach widzów (którzy Franza Maurera uważają za postać pozytywną) specyficzny rodzaj moralności i norm zachowania. Dzisiejsi czterdziestolatkowie z PO na „Psach” się wychowali i powielają patologiczny ich etos.