Po wkroczeniu do Belgii 3 sierpnia 1914 r., niemieckie oddziały natychmiast ruszyły w kierunku Liége. Miasto to „podobne było do spuszczonej kraty w bramie twierdzy i tak jak ona strzec miało przejścia z Niemiec do Belgii”, pisała Barbara W. Tuchman w klasycznej już książce „Sierpniowe salwy” [1]. Otoczone przez pięćdziesięciokilometrowy pas fortów, wznosiło się na stromym stoku nad brzegiem Mozy i miało sławę największej fortyfikacji w Europie.
7 sierpnia Niemcy weszli do miasta, Belgowie wciąż jednak się bronili. Parę dni później niemieckie wojska zaczęły montować na przedmieściach olbrzymie działo. Wyprodukowane przez zakłady Kruppa w Essen, ważyło 90 ton, strzelało pociskami o wadze 800 kilogramów i wymagało do swojej obsługi 200 osób. Nic nie było w stanie zatrzymać wyrzucanej przez nie na wysokość ponad kilometra ogromnej masy prochu i żelaza. W ciągu trzech dni wszystkie umocnienia zostały zdobyte. Jeden z deputowanych Liége, niejaki Demblon, tak opisywał później transport olbrzyma przez miasto: „Potwór ten posuwał się naprzód w dwóch częściach, ciągnięty przez 36 koni. Jezdnia drżała. […] Towarzyszący działu żołnierze maszerowali sztywno, z prawie religijnym nabożeństwem. Było to działo Szatana!” [2].
Słynną „Grubą Bertę” – bo o niej tu mowa – największy moździerz I wojny światowej, śmiało możemy traktować jako symbol długotrwałych walk na froncie zachodnim. Ich charakterystyczną cechą były tzw. bitwy materiałowe (Materialschlachten), w których ścierali się nie tyle ludzie, ile wielkie zakłady przemysłowe zaangażowanych w wojnę krajów. Celem takiej bitwy było wyniszczenie przeciwnika nieustannym ostrzałem artyleryjskim, nawet jeśli, tak jak w bitwie pod Verdun, obie strony miały wystrzelić niewyobrażalną liczbę 36 milionów pocisków.
Jeden list dziennie
Co czuje człowiek, na którego spada morze stali i który przez kilkanaście dni nie słyszy nic oprócz ogłuszającego huku? I jak o tym opowiadać?
Na to pytanie odpowiedzi próbują udzielić pisarze, którzy przeżyli piekło okopów. Sięgając jednak po powieści Remarque’a, Cendrarsa czy Sassoona, w których losy bohaterów są specjalnie udramatyzowane, by spełnić wymogi literackiej narracji, często zapominamy o innych świadectwach tamtego czasu – listach, prywatnych zapiskach z frontu, dziennikach, wspomnieniach. To przeogromny materiał. Wystarczy przypomnieć, że w przerwie między walkami przeciętny żołnierz na froncie zachodnim pisał do rodziny, przyjaciół lub kochanki średnio jeden list dziennie.
Obraz, który wyłania się z tej obfitej okopowej twórczości, łączy w sobie dwie cechy: naturalizm oraz spontaniczność. Piszący nie wiedzą jeszcze, że ich osobistą korespondencję oprócz wojskowego cenzora czytać będą w przyszłości setki badaczy i miłośników historii. Znakomita większość rekrutów nie jest ludźmi pióra. Co więcej, nie są to ani awanturnicy, ani fetyszyści wojny. To rzemieślnicy i handlarze, nauczyciele, drobni urzędnicy, chłopi. Pozostają nimi także w okopach. Wojna zmienia ich i nie zmienia jednocześnie. Zmienia, bo trudno żyć tak jak przedtem, gdy straciło się nogę, część twarzy lub połowę towarzyszy. Nie zmienia, gdyż po zawarciu pokoju w większości wracają do fachu, który wykonywali przed całą tą awanturą. Byli i nadal pozostają lepszymi lub gorszymi obywatelami swoich krajów.
Pomnik znanego żołnierza
Wspomnienia Louisa Maufrais „Byłem lekarzem w okopach” to chyba jedyne jak dotąd dostępne w polskim tłumaczeniu świadectwo zwykłego uczestnika walk na froncie zachodnim. Autor został powołany do armii w wieku dwudziestu czterech lat, tuż po zakończeniu studiów medycznych. Trafił do 94 Pułku Piechoty i jako lekarz frontowy po kolei brał udział we wszystkich ważniejszych bitwach: najpierw w Argonnach, potem w Szampanii, następnie pod Verdun, Sommą i Aisne. Sam, zgodnie z zasadą przyjętą w jednostkach medycznych, nie nosił broni i w czasie wojny ani razu jej nie użył. Wielokrotnie jednak doświadczał skutków jej użycia przez innych. Aż dziw bierze, że pozostając na pierwszej linii frontu od 1914 do 1918 roku, nie doznał żadnego większego uszczerbku na zdrowiu.
Po demobilizacji Maufrais otrzymał posadę lekarza ogólnego w podparyskim Saint-Mandé. W czasie długiego, ponad osiemdziesięcioletniego życia został powołany do wojska jeszcze tylko raz – w 1939 roku. Miał wówczas pięćdziesiąt lat, żonę i trójkę dzieci. Jednak żołnierska służba w czasie II wojny światowej skończyła się dla niego równie szybko, jak dla reszty Francuzów. I na pewno nie była wydarzeniem, które najbardziej naznaczyło jego życie. Czasem, do którego wracał uparcie aż do swojej śmierci, był okres młodości spędzonej na froncie pod Verdun i Sommą.
Przedstawiony czytelnikowi tekst nie jest zbiorem zapisków sporządzanych na gorąco w czasie walk. To wspomnienia nagrane przez Maufrais na magnetofonowe taśmy, spisane i zredagowane po latach przez jego wnuczkę, Martine Veillet. Są jednak zadziwiająco precyzyjne. Po pierwsze dzięki doskonałej pamięci autora, po drugie – dzięki fotografiom, które młody Maufrais robił swoim towarzyszom, i krótkim notatkom, spisywanym przez niego w okopach. Wszystko to sprawia, że żołnierze, których la Grande Guerre jak żaden poprzedni konflikt zamieniła w bezimienną masę koloru bleu horizon lub feldgrau, zaczynają nabierać indywidualnych rysów. „W opowieści Louisa Maufrais – pisze w «Posłowiu» jego wnuczka – nie ma nieznanych żołnierzy. Wszystkie występujące w tekście nazwiska są prawdziwe, a sfotografowane postacie zostały zidentyfikowane” [3].
Bezpretensjonalność świadka
Czego dowiadujemy się ze wspomnień? Maufrais w zasadzie niczym nas nie zaskakuje. O wszystkim, o czym opowiada, gdzieś już kiedyś słyszeliśmy. Pamiętamy przecież ilustracje zamieszczane w podręcznikach do historii, fragmenty jednego czy drugiego dokumentalnego filmu historycznego, który przypadkiem obejrzeliśmy w telewizji lub po prostu informacje zawarte w prasowych notkach pisanych przy okazji obchodów kolejnych wojennych rocznic. I wiemy z grubsza, jak wygląda wojna na kartach książki. Przecież XX-wieczna literatura karmi nas tym obficie. Znamy więc księżycowy krajobraz pooranej lejami Szampanii, przykłady żołnierzy, którzy przeżyli shell shock, czyli nerwową zapaść z nieustającymi drgawkami, albo postawę zobojętnienia krańcowo wyczerpanych ludzi. Wspomnienia Maufrais do opowieści o Wielkiej Wojnie wnoszą jednak coś, co pozwala nam na pozbawioną zadęcia empatię: bezpretensjonalność.
Ta cecha wspomnień Maufrais jest nie do przecenienia. Autor nie agituje, nie mądrzy się i nie szantażuje moralnie, a jego „Byłem lekarzem w okopach” nie ma nic wspólnego z edukacyjną pogadanką. Nie ma tu żadnego imperatywu kolektywnego porywu serca, choć sam Maufrais przyznaje się do swojego patriotyzmu. Braterstwo we wspomnieniach lekarza jest bezprzymiotnikowe – jego ram nie wyznacza klasa społeczna, religia czy pochodzenie. Wojna zrównuje wszystkich. Maufrais pokazuje to na przykładzie… mycia nóg. W czasie mobilizacji była to cosobotnia obowiązkowa czynność, z której zwolnieni byli studenci, prawnicy, urzędnicy magistraccy i inne osoby z dyplomem. „Krótko mówiąc – puentuje humorystycznie Maufrais – dowództwo najwidoczniej uważało, że inteligencja pracująca ma z zasady czyste nogi!” [4]. W kilka miesięcy później podobne przywileje były już tylko wspomnieniem. W okopach zatarciu uległy wszelkie społeczne, a z czasem nawet narodowe podziały. Ciężkie warunki uczyły wyrozumiałości każdego bohatera tej, jak ją nazwał Céline, „apokaliptycznej krucjaty”.
Jak na lekarza frontowego przystało, u Maufrais nie brak również czarnego humoru. Nie jest możliwe, by kąciki ust czytelnika nie uniosły się lekko, kiedy czyta opis trupa pechowego feldfebla, który został trafiony odłamkiem, załatwiając pilną potrzebę, i utknął pomiędzy drągami polowej latryny. W jego kieszeni autor znajduje czterostronicowy list od żony, w którym ta ostatnia obiecuje mu „tysiące różnych przyjemności”, podpisując się na końcu: „Twoja Myszka”. Do korespondencji załączona została pocztówka, przedstawiająca powrót szczęśliwego żołnierza z frontu. „Na pierwszym planie widniał namalowany od tyłu korpulentny wojak zmierzający w stronę domu, pchający przed sobą taczkę, na której wiózł atrybuty swojej męskości” [5]. Wojna ma przecież także rabelaisowską twarz, choć trzeba uczciwie przyznać, że u Maufrais dominuje raczej ton uważnej zadumy.
Dyskretny przewodnik
Książka „Byłem lekarzem w okopach” ukazała się we Francji w roku 2008, na sześć lat przed hucznymi obchodami wybuchu I wojny światowej, którymi Francuzi mogą czuć się dziś znużeni. W 2014 r. nad Sekwaną wspomnienie la Grande Guerre czyhało na biednego obywatela na każdym rogu. „Le Monde”, największy opiniotwórczy dziennik, na stronie internetowej stworzył specjalny dział poświęcony tylko temu wydarzeniu. W księgarniach można było znaleźć dziesiątki, jeśli nie setki publikacji na ten temat. Trudno zliczyć wszystkie kolokwia, konferencje i spotkania, na których rozmawiano o Wielkiej Wojnie.
Jednak czy państwowo zadekretowane obchody są w stanie obudzić w nas głód poznania własnej historii? Państwa mają wystarczająco dużo środków finansowych i edukacyjnej mocy, by wskazać ten fragment przeszłości, na którego celebrowaniu im zależy. Mogą go wskazać, opisać za pomocą ogólnych haseł i uprościć, by stały się zrozumiałe dla wszystkich. Mogą nadać im dramatyzmu, zamknąć w monumentalnej oprawie. Trudno jednak sprawić, by przeszłość stała się żywą opowieścią, stanowiącą element prywatnego imaginarium konkretnego człowieka.
Do tego trzeba wyczulonego na cierpienie głosu literatury lub dyskretnego, pełnego współczucia przewodnika snującego opowieść świadka. Właśnie takim przewodnikiem w swoich wspomnieniach jest Louis Maufrais.
Przypisy:
[1] Barbara W. Tuchman, „Sierpniowe Salwy”, przeł. Maria J. i Andrzej Michejdowie, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2014, s. 223.
[2] Tamże, s. 258-259.
[3] Louis Maufrais, „Byłem lekarzem w okopach. 2 sierpnia 1914 – 14 lipca 1919”, przeł. Andrzej Wiśniewski, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 2014, s. 319.
[4] Tamże, s. 39.
[5] Tamże, s. 166.
Książka:
Louis Maufrais, „Byłem lekarzem w okopach. 2 sierpnia 1914 – 14 lipca 1919”, przeł. Andrzej Wiśniewski, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 2014.