„Klub dla wybrańców”, film oparty na sztuce teatralnej pt. „Posh” (ang. ‘snobistyczny’) i wyreżyserowany przez Lone Scherfig, duńską reżyserkę znaną w Polsce przede wszystkim z nominowanej do Oscara produkcji „Była sobie dziewczyna”, opowiada historię fikcyjnego The Riot Club, wzorowanego na prawdziwym klubie Bullingdona. Jest to tajne stowarzyszenie zrzeszające kilkunastu studentów Oksfordu, którego członkami mogą stać się jedynie młodzieńcy spełniający ściśle określone warunki. Muszą być bardzo majętni, wybitnie inteligentni, wyedukowani w konkretnych prywatnych szkołach dla chłopców oraz pochodzić z zasłużonych angielskich rodów (choć przyjmuje się tam okazjonalnie również obcokrajowców; w filmie tę rolę odgrywa Dimitri Mitropoulos, wyśmiewany przez kolegów za rzekomo nuworyszowskie pochodzenie). Chłopcy z Bullingdona muszą jednak przede wszystkim wykazywać się niczym nieskrępowanym zamiłowaniem do balangi. Najważniejszą tradycją klubu jest bowiem coroczna kolacja, podczas której wybiera się przewodniczącego na nadchodzący rok akademicki. W jej trakcie członków klubu nie obowiązują absolutnie żadne ograniczenia – wynajmują dla siebie cały lokal, piją i jedzą do granic możliwości, po czym w akcie młodzieńczego uniesienia i przekonania o swojej wyjątkowości kompletnie demolują przybytek. Oczywiście po całej awanturze chłopcy płacą za zniszczenia – hojnie, z nawiązką; czerpią z tego nieukrywaną dumę [1].
Ładni chłopcy i potrzeba adaptacji
Niestety, „Klub dla wybrańców” zaliczyć należy w poczet przeciętnych prób uchwycenia i rozłożenia na czynniki pierwsze walki o własną tożsamość toczonej w murach Oksfordu. Oparty głównie na kliszach oraz stereotypowo skrojonych i jednowymiarowych bohaterach jedynie lekko zarysowuje problemy takie jak walka o pluralizm poglądów i równość studentów. W przeciwieństwie do innych zeszłorocznych produkcji nawiązujących do życia na prestiżowych brytyjskich uniwersytetach (jak „Gra tajemnic” czy „Teoria wszystkiego”) nie pokazuje, jak bardzo ów brak równości może niszczyć młodych ludzi. Najlepiej widać to, gdy poznajemy dwóch głównych bohaterów, studentów pierwszego roku historii – wyraźnie różnych, kierujących się odmiennymi ideałami i dążących do nieuchronnej konfrontacji.
Pierwszym z nich jest Alistair Ryle, pochodzący z typowej oksfordzkiej rodziny, dziedziczący wręcz ten sam pokój w akademiku w trzecim pokoleniu. Kiedy awanturuje się o, jego zdaniem, należny mu przydział pokoju, w drzwiach spotyka się z Milesem Richardsem, który jest jego przeciwieństwem, ale głównie rywalem. Swobodnie ubrany Miles rzuca trekkingowy plecak na ziemię i oferuje wymianę pokoi w akademiku, co wyraźnie kontrastuje z błękitem koszuli, błyskiem skórzanych butów i arystokratyczną arogancją Ryle’a.
W społeczeństwie o niebywale wręcz widocznej i mocno spetryfikowanej strukturze klasowej ucieczka od rodowodu i aspiracji jest niemal niemożliwa. | Mateusz Mazzini
Obaj szybko przekonują się, że są na siebie skazani. Nie tylko na uczelni, gdzie trafiają na siebie jako partnerzy w tutorialach [2], lecz także w legendarnym klubie Riot, do którego zostają wytypowani jako potencjalni nowi członkowie [3]. Obaj śpiewająco przechodzą inicjację, choć to Miles jest zawsze o krok do przodu – sprawniej odpowiada na pytania, lepiej operuje łaciną, szybciej wypija podstawione mu trunki. Alistair natomiast wciąż rozmija się z legendą własnego nazwiska. Jego brat zasłynął jako wybitny balangowicz i przewodniczący klubu, on sam zaś nie dostał się do Eton, najbardziej prestiżowej szkoły dla chłopców w całej Anglii, co w klubie uchodzi za skazę w biografii. Trudno zatem ocenić, co bardziej irytuje Alistaira w Milesie – wieczny uśmiech i wrodzony luz czy fakt, że to Miles dostał wszystkie te etykietki, których on tak bardzo pragnął, a które rywalowi wydają się w życiu kompletnie zbędne.
Jednak w Wielkiej Brytanii, społeczeństwie o niebywale wręcz widocznej i mocno spetryfikowanej strukturze klasowej ucieczka od rodowodu i aspiracji jest niemal niemożliwa – widzimy to w „Klubie…”, gdzie Richards również pada ofiarą tego systemu. Mimo sprzeciwu Lauren, pochodzącej z klasy średniej dziewczyny, z którą się spotyka, Miles bez reszty oddaje się przyjemnościom związanym z członkostwem w klubie. Wbrew pozorom wcale nie przychodzi mu to tak łatwo. Wewnętrzny sprzeciw wobec pogardy dla ludzi biedniejszych od siebie zderza się w nim z chęcią zaistnienia na forum tych, którzy mienią się byciem „najwybitniejszymi z wybitnych”. W sekwencji scen podczas dorocznej kolacji coraz bardziej sfrustrowany Alistair najpierw wygłasza płomienny monolog o wyższości bogactwa nad biedą i klasy wyższej nad proletariatem, po czym bije właściciela pubu i niemal doprowadza go do śmierci; w tym samym czasie Miles coraz bardziej oddala się od pozostałych członków klubu, którzy niemal w spazmatycznym uniesieniu wpychają banknoty w usta półżywego barmana, czym manifestują triumf klasy bogaczy nad klasą pracującą.
Proces stopniowego ulegania konformizmowi, poddawania się grupowym rytuałom za cenę akceptacji w pozornie elitarnym gronie nie jest w kulturze tematem ani nowym, ani przesadnie ciekawym. Niemniej jednak nabiera on zupełnie innego znaczenia w kontekście brytyjskiego elitaryzmu – nie tylko tego edukacyjnego, lecz także przede wszystkim klasowego. „Klub dla wybrańców” to bowiem nic innego jak zapis nieustannej walki dwóch sił, które od setek lat napędzają rozwój i nadają kształt relacjom społecznym, zwłaszcza w świecie anglosaskim. Pierwszą z nich jest walka jednostki z grupą, obarczona pytaniem o stopień indywidualnego poświęcenia za cenę adaptacji w otoczeniu, którego częścią pragnie się stać, i wyróżnienia się na tle innych. Drugą, niestety dużo słabiej opisaną płaszczyzną, jest w „Klubie…” odwieczna walka elit z masami.
Dysonans pierwszy: jednostka wobec grupy
Pierwsza tendencja dotyczy zarówno dobrego Milesa, jak i złego Alistaira. Richards niejako wbrew swoim przekonaniom dał się wpędzić w ślepy zaułek przemocy i rozbestwienia, ponieważ chciał wejść do raju na ziemi – czyli stać się legendą już legendarnego klubu jeszcze bardziej legendarnej uczelni. Ryle natomiast robi wszystko, by udowodnić swoją wyższość i wyjątkowość, domaga się należnego mu szacunku ze strony klasy średniej. W ten sposób reżyserka dość przejrzyście demaskuje sprzeczne, pełne hipokryzji myślenie upadłej arystokracji, której ambasadorem jest Alistair – biedniejszym od siebie zarzuca roszczeniową postawę, tymczasem sam przybiera wobec społeczeństwa pasywną pozycję, oczekuje czci i dobrostanu za samo bycie tym, kim jest. Doskonałą ilustracją jego końcowej klęski jest scena, w której pobity barman wyznaje swojej córce, że nie jest w stanie zidentyfikować swojego głównego oprawcy. „Wszyscy wyglądali dokładnie tak samo”, mówi, nawiązując do galowych strojów członków klubu. To największa porażka Alistaira – nawet w bijatyce nie okazał się na tyle dobry, by przeciętny zjadacz chleba umiał go odróżnić od kolegów; nawet w jego oczach jest tylko jednym z wielu.
Miles Richards jest tutaj bodaj najbardziej złożoną postacią – wyłania się jako hybryda, swoisty socjaldemokratyczny dziedzic. | Mateusz Mazzini
Dużo ciekawsza jest wewnętrzna przemiana i konflikt wartości u Milesa, gdyż ukazuje ona nie tylko problemy wielu młodych ludzi w dzisiejszym świecie, lecz także wyzwania, przed którymi stają instytucje o renomie, rodowodzie i opinii podobnych do Oksfordu. „Klub dla wybrańców” całkiem skutecznie stawia tu pytanie o pluralizm osobowościowy – zarówno w tego typu miejscach, jak i tak naprawdę w całym społeczeństwie brytyjskim. Przechodzi ono aktualnie dość wyraźną przemianę: z jednej strony otwiera się na zmiany (legalizacja małżeństw homoseksualnych, uniformizacja dostępu do edukacji, likwidacja dziedzicznych przywilejów takich jak prawo do zasiadania w Izbie Lordów), a z drugiej wciąż utrzymuje do pewnego stopnia dychotomiczną strukturę wzajemnie zantagonizowanych bogatych konserwatystów i biednych ludzi pracy. Doskonale podsumowuje to sam Richards, gdy sugeruje znalezienie rozwiązania na, jak sam to nazywa, bliżej nieokreślone „współistnienie obu grup”, czym kontruje pełne społecznego darwinizmu zapędy Alistaira. To właśnie Miles Richards jest tutaj bodaj najbardziej złożoną postacią – z jednej strony fascynuje go świat tajnych klubów, z drugiej daje się poznać jako zwolennik pomysłów Giddensa i Mandelsona [4] – wyłania się jako hybryda, swoisty socjaldemokratyczny dziedzic. Jednak im głębiej wchodzi w świat zmitologizowanej i upadłej elity, tym bardziej odsuwa się od idei koegzystencji. Również dosłownie: jego związek z Lauren, dziewczyną, która ze względu na płeć i pochodzenie nie ma wstępu do świata klubowiczów, rozpada się.
Miles robi zatem to, co z pewnością stało się udziałem wielu młodych studentów w podobnych szkołach. Przywdziewa nowy płaszcz światopoglądowy, a raczej przykrywa nim swoje stare ideały, by stać się „jednym z nich”. I choć ten prawdziwy Oksford robi w dzisiejszych czasach wszystko, by stać się uniwersytetem dla każdego (przynajmniej pod względem finansowym), trudno oprzeć się wrażeniu, że wielu ludzi poddaje się przymusowej adaptacji, by nie czuć się gorszym, wykluczonym. Proces jest tym bardziej bolesny, że zachodzi na wybitnych przecież uczelniach, a kryterium intelektualne jest w nim kompletnie zmarginalizowane.
Dysonans drugi: elita vs. masa
Drugą płaszczyzną konfliktu jest w „Klubie dla wybrańców” odwieczne ścieranie się elit i mas. Niestety zbudowano ją głównie na kliszach i podsumowano głośną, lecz pustą eksklamacją Alistaira: „mam dość biednych ludzi”. Jednak jeśli spojrzeć na problem szerzej, cała postać Ryle’a wiele mówi o społeczeństwie angielskim, choćby przez pryzmat poniesionej przez niego kary za pobicie. Jak pisze Niall Ferguson [5], cytując przy tym Johna Stuarta Milla [6] i Ronalda Dworkina [7], dobrostan i stabilność społeczeństwa angielskiego zbudowane są na trzech filarach: absolutnej równości wobec prawa, poszanowania własności prywatnej i dbania przede wszystkim o własne interesy. Z pełną świadomością uproszczeń zawartych w tym stwierdzeniu można je uznać za wyjaśnienie egzystencji takich jednostek jak Ryle – jemu podobnym społeczeństwo zwyczajnie pozwala na hulaszcze zabawy tak długo, jak odbywają się w jego własnym folwarku, zgodnie z powiedzeniem my home is my castle. Z chwilą wejścia w sferę wspólnych interakcji – jaką jest przecież restauracja czy pub – Ryle ponosi karę. Zarówno tę społeczną, poprzez doprowadzenie klubu na skraj skandalu, jak i tę oficjalną, związaną z wydaleniem z uczelni. Choć później zostaje mu zaoferowana pomoc i praca dla Partii Konserwatywnej u jednego z byłych członków klubu, to ewidentnie prawo staje ponad nim, nie odwrotnie – przynajmniej w ramach czasowych filmu.
Dlatego też „Klub dla wybrańców” może nie trafić w Polsce na podatny grunt – ze względu na klasowe spłaszczenie naszego społeczeństwa i zupełnie inne rozumienie koncepcji elit nasz lokalny odbiorca nie umiałby przypisać cech głównych bohaterów żadnym nadwiślańskim paniczom. Istnieje zagrożenie, że „Klub…” zostanie odebrany powierzchownie, jako portret idealnych i wymuskanych młodych mężczyzn w dobrze skrojonych garniturach na tle malowniczych budynków – a pod tym względem jest to zwyczajnie mocno przeciętny film. „Klub dla wybrańców” ma bowiem kilka atutów, głęboko jednak ukrytych pod płaską warstwą wizualną. Bez empirycznej wiedzy i kontekstu trudno dostrzec nakreśloną powyżej analizę prądów zderzających się we współczesnym angielskim społeczeństwie.
Łatwo jest wpaść w pułapkę oceniania treści zawartych w „Klubie…” – zwłaszcza tych dotyczących relacji ludzi o odmiennym pochodzeniu i statusie majątkowym – poprzez optykę znaną z własnego społeczeństwa, a nasze elity różnią się od tych brytyjskich diametralnie, zarówno pod względem ścieżek edukacyjnych, jak i samopostrzegania. Co więcej, różnią się, i to nawet jeszcze bardziej, instytucje naszego społeczeństwa – i może to właśnie najciekawsza płaszczyzna analizy tego filmu. Jak bowiem widać, w Wielkiej Brytanii elitaryzm klubu Riot nie staje się problemem dla społeczeństwa – ponad nim wciąż stoi prawo, wobec którego wszyscy ostatecznie i tak są równi.
Przypisy:
[1] Warto w tym miejscu podkreślić, że członkowie klubu dokonują rezerwacji pod różnymi nieprawdziwymi nazwami swojego stowarzyszenia – w przeciwnym razie nikt świadomie nie zgodziłby się ich przyjąć. Bohaterowie filmu udają się na kolację do sąsiedniego hrabstwa, ponieważ nigdzie bliżej nie mają już prawa wstępu.
[2] Tutorial to oksfordzki odpowiednik ćwiczeń. Polega na przypisywaniu studentom stałych partnerów do dyskusji, z którymi spotykają się raz w tygodniu, by omawiać napisane przez siebie eseje. Ćwiczenia polegają głównie na krytyce tekstu partnera i sztuce argumentacji i obrony własnych pomysłów, gdyż prowadzący zabiera głos niezwykle rzadko i raczej moderuje dyskusję niż narzuca jej ton.
[3] Członkiem klubu można zostać tylko poprzez nominację jednego z obecnych członków i przejście bardzo złożonego procesu inicjacji, składającego się m.in. z testu wiedzy o historii Wielkiej Brytanii oraz wylania sobie na głowę całej butelki porto w miejscu publicznym.
[4] W wielu wypowiedziach Milesa można znaleźć bezpośrednie odniesienia do świata brytyjskiej polityki, w dodatku łączą one zarówno poglądy Partii Pracy, jak i Torysów. Richards odwołuje się do pierwszego rządu Tony’ego Blaira (w sprawach społecznych, jak darmowa publiczna służba zdrowia) oraz rozwiązań tzw. trzeciej drogi Antony’ego Giddensa, ale widać też nawiązania do projektu Big Society Davida Camerona.
[5] Niall Ferguson, „The Great Degeneration”, Penguin Books, London 2012, s. 82.
[6] Ben Wilson, „What Price Liberty? How Freedom Was Won and Its Being Lost”, Faber and Faber, Lonfon 2009.
[7] Ronald Dworkin, „Justice for Hedgehogs”, Boston University Press, Cambridge 2011.
Film:
„Klub dla wybrańców”, reż. Lone Scherfig, Wielka Brytania 2014.
[yt]Cpx0WSMJXM0[/yt]