0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Czytając > Zamknięty w sobie,...

Zamknięty w sobie, zamknięty w pisarstwie. Recenzja „Dziennika 1957–1958” Gustawa Herlinga-Grudzińskiego

Piotr Kieżun

„Dziennik 1957–1958” to kronika nie tylko rozlicznych kontaktów, lecz także olbrzymiej samotności Herlinga-Grudzińskiego. Zresztą to właśnie intymny obraz człowieka prywatnego, a nie znanego intelektualisty, jest w nich najciekawszy.

Co przynosi nam lektura dzienników znanych pisarzy? Z jednej strony, dzięki tego typu zapiskom możemy poznać osobowość ich autora, zbadać od podszewki jego prywatne życie, zagłębić się w świat jego wewnętrznych przeżyć. Z drugiej – lektura umożliwia obejrzenie oczami autora świata nie tyle wewnętrznego, ile zewnętrznego. Razem z nim poznajemy innych ludzi, odkrywamy nowe miejsca, śledzimy w mikroskali wielkie historyczne wydarzenia. Wreszcie możemy szukać w dziennikach obu typów wiedzy – zarówno o tym, co dzieje się wewnątrz, jak i o tym, co dzieje się wokół głowy pisarza. Pod jednym warunkiem. Jeśli tylko pisarz nam na to wszystko pozwoli.

Sekretny dziennik

Gustaw Herling-Grudziński należał do tych diarystów, którzy szczodrze dzielili się tym, co na zewnątrz, dla siebie zachowywali zaś wewnętrzny świat intymnych emocji. Krzysztof Pomian we wstępie do francuskiego wyboru „Dziennika pisanego nocą” tak podsumowywał tę pisarską strategię: „Niektórzy skłonni są zarzucać mu pewną oschłość. Rzeczywiście, unika wylewnej uczuciowości, rozluźnienia dyscypliny wewnętrznej. Nie obnaża stanów swej duszy; nie zgłębia jaźni swych postaci” [1]. Innymi słowy, stara się być powściągliwy i taktownie usuwa się w cień. Dzięki temu jego dziennik publikowany przez lata na łamach paryskiej „Kultury” przypomina renesansowy fresk: w centrum obrazu, na pierwszym, drugim, a nawet trzecim planie, widzimy ciąg znanych i mniej znanych postaci, zarys mniej lub bardziej ważnych wydarzeń, tę wielką i tę nieco mniejszą historię. Sam autor naszkicowany jest w kąciku, na marginesie. Jest raczej świadkiem niż bohaterem przewijających się przed naszymi oczami scen.

Odszukany niedawno wśród notatek pisarza i opracowany przez jego córkę Martę oraz Włodzimierza Boleckiego „Dziennik” z lat 1957–1958 zmienia nieco tę perspektywę. W przeciwieństwie do tekstów drukowanych od 1971 roku w „Kulturze”, zapiski z tego okresu nie są przeznaczone do publikacji. Stanowią raczej rodzaj autoterapii – pozwalają pisarzowi uporządkować niespokojne myśli w niezwykle trudnym dla niego czasie. Herling-Grudziński wychodzi wówczas powoli z depresji po samobójczej śmierci swojej pierwszej żony, malarki Krystyny Stojanowskiej, i jednocześnie stara się zaadoptować do życia w nowym dla niego miejscu i w nowych warunkach. W 1955 roku rodzi mu się pierwsze dziecko ze związku z poślubioną w Londynie Lidią Croce. Rok później małżonkowie przenoszą się do rodzinnego miasta Lidii – Neapolu.

Włoskie przyjaźnie

Co znajdziemy na kartach sekretnego dziennika? Przede wszystkim opis żmudnej codziennej pracy. Tak jak działo się to wcześniej w Londynie czy Monachium, czas pisarza w znacznej części wypełniają obowiązki zarobkowe. Regularnie odrabia, jak sam to nazywa, „pańszczyznę radiową” (w innych partiach dziennika: „wyrobnictwo radiowe”), czyli przygotowuje felietony i komentarze dla polskiej sekcji Radia Wolna Europa, kierowanej przez Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Pisze recenzje i opowiadania, które publikuje między innymi w londyńskich „Wiadomościach” Grydzewskiego i „Kulturze” Giedroycia. Ponadto prowadzi intensywną korespondencję z emigracyjnymi działaczami PPS-u Adamem i Lidią Ciołkoszami, którzy osiedli na stałe w Londynie. Czyta dużo i zachłannie. Omawia świeżo wydany „Upadek” Camusa, którego potem zestawi z Kafką. Wraca do lektury Tołstoja i Dostojewskiego. Chadza z żoną na wystawy i przedstawienia teatralne, odwiedza Rzym i podróżuje po włoskiej prowincji.

Wzmianki o tych wszystkich aktywnościach Herlinga-Grudzińskiego mogą oczywiście zaciekawić czytelnika, pokazują bowiem chleb powszedni emigranta z większym lub mniejszym powodzeniem parającego się pisarstwem. „Dziennik 1957–1958” jest jednak interesujący z nieco innych względów. Po pierwsze, dobrze pokazuje trudny etap zaznajamiania się pisarza ze środowiskiem włoskiej inteligencji. Włochów, z którymi Herling-Grudziński mógł się zaprzyjaźnić, nie było aż tak wielu, ale na kartach dziennika można znaleźć kilka znaczących nazwisk. Do najbardziej rozpoznawalnych postaci należą Nicola Chiaromonte oraz Ignazio Silone, redaktorzy miesięcznika „Tempo Presente”. Oczywiście w gronie najbliższych znajomych Herlinga-Grudzińskiego pojawia się również cała plejada osób związanych z nieżyjącym już podówczas teściem pisarza, Benedettem Crocem. Są wśród nich jego córki – Elena, pisarka, eseistka i redaktorka pisma „Aretusa”, Silvia, recenzentka i tłumaczka z języka angielskiego, oraz Alda, badaczka poezji hiszpańskiej – a także przyjaciele i uczniowie: Vincenzo Cilento, barnabita i wykładowca filozofii starożytnej, Rosario Romeo, historyk risorgimenta, czy Raimondo Craveri, adwokat i działacz antyfaszystowski, prywatnie mąż Eleny Croce.

Wychodzi więc na to, że wbrew potocznym wyobrażeniom o emigracyjnym pustelniku z Neapolu, Herling-Grudziński prowadził we Włoszech dość ożywione życie towarzyskie. Co i rusz natykamy się w „Dzienniku” na wzmiankę o kolejnym spotkaniu. Gdzieś miga przed oczami Moravia z Elsą Morante, gdzie indziej – Giorgio Bassani. Herling-Grudziński stale wymienia się opiniami z redaktorami „Tempo Presente” i „Il Mondo”. A jednak cała ta mnogość kontaktów i tak nie jest wystarczającym remedium na powracające stany głębokiej melancholii, by nie powiedzieć – depresji. W styczniu 1958 roku Herling-Grudziński notuje: „Nie. Nie mogłem ani pisać, ani myśleć, ani czytać. Zacząłem przed chwilą pić i pewnie nie skończę, aż mnie nie zwali z nóg. Ile bym dał za to, żeby móc z kimś pić! Żeby móc przynajmniej mówić! Nie po włosku, nie…” [s. 241]. Niecały miesiąc później zapisuje w „Dzienniku” lakoniczne wyznanie: „Nic – straszliwe down” [s. 259].

Polskie rozmowy

Przyczyny powracającej apatii są przynajmniej dwie. Herling-Grudziński wciąż silnie przeżywa śmierć pierwszej żony, choć – jak zaznacza – „z nieubłaganą pomocą czasu” powoli staje się ona cieniem. Brakuje mu też kontaktów z polskim środowiskiem. W „Dzienniku” skrupulatnie odnotowuje wszystkie odwiedziny rodaków, które były dla niego niczym powietrze, co potwierdza córka pisarza Marta Herling w dołączonej do diariusza rozmowie z Ireną Morawską: „Czasami przyjeżdżali do ojca jego polscy znajomi. Z Polski, Anglii, Francji: Lidia Ciołkosz, Zygmunt Hertz, Konstanty Jeleński i wiele innych osób, których wizyty odmieniały ojca. Najpierw znikali w jego gabinecie i rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali. Potem wspólnie jedliśmy obiad czy kolację i oni znów mówili po polsku. I wtedy ojciec stawał się ożywiony, uśmiechnięty, zupełnie inny” [s. 325].

Wśród najbardziej interesujących osobistości, z którymi autor „Wieży” spotykał się w latach 1957–1958, warto wymienić Aleksandra Wata i Mieczysława Grydzewskiego, ale znacznie ciekawsi są nie emigracyjni, lecz krajowi goście, dla których spotkanie z Herlingiem-Grudzińskim było obowiązkowym punktem na mapie Włoch. Mamy tu i Artura Sandauera, który na fali odwilży usiłuje założyć z Przybosiem tygodnik „Rzecz” (niestety, czasopismo to nigdy się nie ukazało), i Artura Międzyrzeckiego, i Stanisława Dygata, i Jalu Kurka – „mieszaninę krakauerskiego strachu z chęcią odgrywania roli ofiary i męczennika reżimu”. Z Warszawy w odwiedziny do pisarza przyjeżdżają także siostra Łucja oraz brat Maurycy, prawnik, sędzia sądu apelacyjnego, a potem Sądu Najwyższego.

Obecność tych ostatnich na kartach „Dziennika” uświadamia, że Herling-Grudziński patrzył na kraj oczami nie tylko przenikliwego i zdystansowanego obserwatora, ale także – a może przede wszystkim – osoby emocjonalnie zaangażowanej, raczej czującej i tęskniącej niż analizującej. Pomimo swej późniejszej niechęci do rzeczywistości komunistycznej Polski, pisarz w latach 50. często rozważał, co by było, gdyby zdecydował się powrócić nad Wisłę. Były to oczywiście marzenia ściętej głowy. „Myślę o powrocie do Polski” – notuje w «Dzienniku» – „tak jak impotent z rozpaczy łudzi się, że gdyby spotkał swoją ukochaną z lat młodości, to kto wie, może…” [s. 21]. Cena emigracji jest więc znacznie większa, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Zwłaszcza nam, czytelnikom wychowanym na legendzie paryskiej „Kultury”, którzy nie mieliby nic przeciwko dłuższemu pobytowi pod Paryżem lub w willi Ruffo w Neapolu.

Rodzinne niedyskrecje

„Dziennik” to zatem kronika nie tylko rozlicznych kontaktów, ale również olbrzymiej samotności, której Herling-Grudziński doświadczał pomimo troski okazywanej przez kochającą rodzinę. Obraz człowieka prywatnego – nie pisarza, recenzenta, myśliciela, lecz przyjaciela, męża i ojca – który wyłania się z kart diariusza, jest zresztą najciekawszym elementem tych zapisków.

Herling-Grudziński z końca lat 50. to niemal czterdziestolatek. Ma za sobą wydanie „Innego świata” z przedmową Bertranda Russella i współpracę z najważniejszymi emigracyjnymi periodykami, ale okres największej twórczej płodności jest jeszcze przed nim. Właśnie pracuje nad nigdy nie opublikowaną i – co tu dużo mówić – słusznie wyrzuconą do kosza powieścią „Ciemny Staw” (jej próbkę można znaleźć w „Dzienniku”). Jest świadomy, że przez wojnę stracił dużo czasu. W maju 1957 roku zapisuje: „Jutro kończę 38 lat. Przed wojną nie mówiło się o takich facetach «młody pisarz» i traktowało się ich poważnie, tylko jeśli mieli na swoim koncie nie jedną, ale pięć książek” [s. 197]. Herling-Grudziński debiutuje późno nie tylko jako twórca, ale także jako ojciec i głowa rodziny. Jego syn Benedetto kończy w okresie prowadzenia dziennika dwa latka. W tym samym mniej więcej czasie rodzi mu się córka Marta.

Jakim jest mężem, ojcem, towarzyszem życia? Ogólnie rzecz biorąc – trudnym, choć być może to za mało powiedziane. Niedostępność, skrytość, surowość Herlinga-Grudzińskiego przebijają przez wszystkie strony „Dziennika”. Znajdziemy na jego kartach wybuch szczerej radości, gdy pisarz doczeka się w końcu osobnego pokoju. Niby nic szczególnego, przecież każdy ucieszyłby się z takich wygód, jednak Herling-Grudziński uczyni z niego swoją twierdzę – samotnię w samym centrum rodzinnego życia. „Nie było wolno tam wchodzić. Nigdy – wspomina Marta Herling w cytowanej już rozmowie – To był pokój dla nas zakazany. Zawsze zamknięty. Czasem na klucz” [s. 314]. I nieco dalej: „Prawie w ogóle z nim nie rozmawiałam. Bałam się” [s. 315]. Pisarza nie bała się za to jego żona Lidia, ale i z nią relacje Herlinga-Grudzińskiego nie zawsze układały się dobrze: „Wieczór okropny: siedzieliśmy dwie godziny naprzeciwko siebie, nie mając sobie nic do powiedzenia” [s. 101].

To uparte izolowanie się diarysty można oczywiście próbować tłumaczyć samotniczym charakterem pisarskiego rzemiosła. Piszemy zawsze w pojedynkę, skupieni na tekście, oderwani myślami od reszty świata, a względny spokój to warunek sine qua non tworzenia literatury. „Książkę można dobrze pisać, tylko nie robiąc absolutnie nic innego” – zanotuje w lutym 1958 roku Herling-Grudziński. „Gdyby to było możliwe – nie myśląc nic o zajęciach i obowiązkach, ale nawet o rodzinie i o sobie. W pisarzu, który dobrze pracuje, który «wpadł w ton» jest coś nieludzkiego” [s. 259]. Racja, mało który prozaik potrafi narzucić sobie takie rygory jak Georges Simenon: dwa, trzy dni na wymyślenie fabuły i dopracowanie postaci, tydzień na napisanie książki. W tym czasie żadnych odwiedzin, rozmów, telefonów, lektur itp. W szafie zapas świeżych koszul i bielizny. Wcześniej ustalone menu. Po tej kwarantannie – rodzina, podróże, tenis, kino, rozrywki. Jednym słowem – zwykły, przeżyty po ludzku czas. Zazwyczaj proces twórczy wygląda jednak zupełnie odwrotnie. Proporcje są ustawione zdecydowanie na niekorzyść rodzinnego życia.

W przypadku Herlinga-Grudzińskiego do tego wszystkiego dochodzi jednak specyficzny rys charakteru. Jakaś wewnętrzna zapiekłość, upartość, nieustępliwość człowieka, który stawia innym olbrzymie wymagania i z trudem wybacza. Cechy charakteru pisarza nie powinny wpływać na ocenę ani jego twórczości, ani poglądów. A jednak lektura „Dziennika 1957–1958” sprawia, że trochę inaczej patrzy się na jego dzieło oraz moralne sądy. Znamy bowiem ludzkie koszty tego pierwszego i wiemy, że autorem tych ostatnich był człowiek – jak wspomina dziś jego córka – „surowy i nieprzystępny […] zamknięty w gabinecie, zamknięty w sobie, zamknięty w pisarstwie” [s. 314].

 

Przypis:

[1] Krzysztof Pomian, „Manicheizm na użytek naszych czasów”, przeł. Ewa Wende, przekład przejrzany i poprawiony przez autora [w:] Gustaw Herling-Grudziński, „Dziennik pisany nocą 1971–1972”, wyd. Res Publica, Warszawa 1990, s. V.

Książka:

Gustaw Herling-Grudziński, „Dziennik 1957–1958”, opracowali Włodzimierz Bolecki, Marta Herling, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 493

(25/2018)
19 czerwca 2018

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj