Pomimo rytualnie powracających głosów o malejącym znaczeniu Oscarów, na podstawie tegorocznego werdyktu w kategorii pełnometrażowego dokumentu można odnieść wrażenie, że Amerykańska Akademia Filmowa walczy o podtrzymanie wagi i nieprzewidywalności swoich wyroków.
Choć tradycją oscarowych ceremonii ostatnich lat stały się kontrowersje wokół niedostatku reprezentacji kobiecych i etnicznego zróżnicowania, tegoroczne nominacje dokumentalne doceniły opowieści kobiet: są one współ- lub samodzielnymi reżyserkami czterech, a także głównymi bohaterkami czterech z nominowanych filmów (w przypadku dwóch z nich są też narratorkami). Warto dodać, że w kategorii krótkiego metrażu dokumentalnego nagrodzono opowieść reżyserek Carol Dysinger i Eleny Andreichevej: „Learning to Skateboard in a Warzone (if you’re a girl)”.
Trudno też posądzić tegoroczny zestaw nominowanych o zamkniętą, amerykocentryczną perspektywę. Nawet w intymnych opowieściach można było odkryć odwołania do zjawisk globalnych – zagrożenia demokracji, kryzysu ekologicznego, rosnącego ekonomicznego znaczenia Chin oraz tragedii humanitarnej związanej z wojną w Syrii. Choć zwyciężył jedyny film dokumentujący zjawiska na terytorium Stanów Zjednoczonych, jego tematyka skupia się na kwestii ogólnoświatowej – sprzężeniu kulturowych różnic przy okazji gospodarczej współpracy.
Sam podczas tegorocznej ceremonii szczególnie kibicowałem „Krainie miodu”, która okazała się ewenementem, zdobywając nominację zarówno w kategorii dokumentu, jak i filmu międzynarodowego. To także sukces kinematografii macedońskiej, która od czasu pierwszego szczęśliwego zgłoszenia – „Before the Rain” w 1994 – nie zdobyła nominacji aż do tego roku. Film Tamary Kotevskiej oraz Ljubomira Stefanova to przykład niezwykłej efektywności kameralnego opowiadania: intymna historia skupiona na losach pszczelarki stała się przypowieścią o samotności i osobistych konsekwencjach kryzysu klimatycznego. Jest ona także świadectwem tego, że dzięki uważnej obserwacji losów jednostki, można czasami powiedzieć więcej (i mądrzej), niż porywając się na rozmach dokumentalnego fresku. „Kraina miodu” to też triumf sztuki dokumentalnej zrealizowanej oraz promowanej w relatywnie skromnych warunkach – przynajmniej w zestawieniu z pozostałymi tegorocznymi nominowanymi, które mogły liczyć na dystrybucyjne wsparcie takich gigantów jak Netflix („The Edge of Democracy” oraz „Amerykańska fabryka”), National Geographic („The Cave”) czy Channel 4 („For Sama”).
Macedoński kandydat pozostał bez statuetki – co nie zmienia tego, że i tak wszedł już zapewne do kanonu dokumentu. A o tym, że otrzymanie Oscara o tym kanonie nie stanowi, świadczy chociażby pominięcie w ostatnich latach wśród nagrodzonych przełomowych filmów Joshuy Oppenheimera („Scena zbrodni” nominowana za 2013 oraz „Scena ciszy” za 2015).
Trudno posądzić tegoroczny zestaw nominowanych o zamkniętą, amerykocentryczną perspektywę. Nawet w intymnych opowieściach można było odkryć odwołania do zjawisk globalnych. | Grzegorz Brzozowski
W tym roku triumfowała „Amerykańska fabryka” – film, który wpisuje się w tendencję minionej dekady do nagradzania dokumentów najbardziej związanych z diagnozą amerykańskiej kultury i historii społecznej (by wspomnieć chociażby zeszłoroczne „Free Solo”, „O.J.: Made in America” z 2016 czy „20 Feet from Stardom” z 2013). W przeciwieństwie jednak do wspomnianych, tegoroczny laureat pokazuje wyzwanie i obietnice, jakie może przynieść otwarcie się na wymianę – lub konfrontację – z kulturą Chin ścigających się z USA o znaczenie geopolityczne.
„Amerykańska fabryka”, czyli wskrzeszanie amerykańskiego snu
Tegorocznego laureata można uznać za triumf cierpliwości dokumentalistów – Julii Reichert i Stevena Bognara. Reżyserzy wrócili do tematu krótkiego dokumentu – „The Last Truck: Closing of a GM Plant”, który przyniósł im nominację w 2009 roku – dotyczącego zamknięcia zakładów General Motors w okolicy Dayton. Sekwencje nakręcone w 2008 roku otwierają „Amerykańską fabrykę”, dopowiadającą nieoczekiwany dalszy ciąg historii, którą w poprzednim „odcinku” można było uznać za schyłek amerykańskiego snu. Okazuje się, że resuscytacja tego snu dokonuje się przy zastrzyku chińskiego kapitału, z pomocą którego w Dayton powstaje oddział zakładów Fuyao. Nowe porządki w Ohio niosą nadzieję dla zubożałej grupy lokalnych robotników, których losy można by uznać za ilustrację socjologicznej rozprawy Arlie Hochschild „Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy”. „Obcość” w filmie Reichert i Bognara nabiera wymiaru nie tylko ekonomicznego wykluczenia, ale i wyzwania międzykulturowego: na ile Amerykanie otworzą się na inną kulturę pracy, a także na samych współpracowników – pomimo bariery językowej?
„Amerykańskiej fabryki” nie można sprowadzić do serii anegdot; to przede wszystkim opowieść stawiająca fundamentalne pytanie o granice porozumienia w warunkach ekonomicznej globalizacji. | Grzegorz Brzozowski
O talencie reżyserów świadczy to, że udało im się połączyć złożoną diagnozę społeczną z poruszającymi portretami psychologicznymi, bez ograniczania się przy tym do przedstawicieli Zachodu. Z „Amerykańskiej fabryki” zapamiętamy chociażby radość amerykańskiej pracowniczki z tego, że po latach mieszkania w piwnicy u siostry nareszcie stać ją na wynajem własnego mieszkania. Porusza także nieoczekiwane wyznanie powściągliwego chińskiego pracownika, który przyzna się, że płakał w tajemnicy przed kolegami w pierwszym dniu przyjazdu na kontrakt kosztujący go dwuletnią rozłąkę z rodziną. Jedną z najbardziej wyrazistych pozostanie postać „figury ojca” – dyrektora fabryki, budzącego popłoch w Dayton kolejnymi „dyscyplinującymi” wizytami oraz dość spontanicznymi decyzjami o zmianach jej urządzenia, arbitralnie rzucanymi podczas przechadzek. Nie zabraknie tu też momentów nienachalnej komedii – jak chociażby katastrof piętrzących się w dniu kontroli zakładów.
„Amerykańskiej fabryki” nie można jednak sprowadzić do serii anegdot; to przede wszystkim opowieść stawiająca fundamentalne pytanie o granice porozumienia w warunkach ekonomicznej globalizacji, wbrew chociażby Monteskiuszowym nadziejom na nieuchronne pokojowe łagodzenie obyczajów pod wpływem umiędzynarodowienia handlu. Kontakty międzykulturowe przyjmują tu wymiar nie tylko prywatnych spotkań – jak chociażby zaproszenia chińskich kolegów z pracy na Święto Dziękczynienia przez Amerykanina. Kończy się ono pozowaniem gości do zdjęć w roli twardzieli z bronią, która jest zakazana w Chinach. Największe wyzwanie przynosi konflikt kultur pracy, którego kulminacją jest wyprawa Amerykanów do zakładów w Chinach – zaobserwowane tam sceny między innymi z porannej motywacyjnej „musztry” pracowników będą potem przenoszone z umiarkowanym powodzeniem do amerykańskich warunków jako recepta na podniesienie wydajności. „Amerykańska fabryka” z chińskim kapitałem to nie tylko przepis na weryfikację (lub wzmocnienie) stereotypów; znajdziemy tu przede wszystkim pole do pytania o granice zgody na radykalnie odmienne standardy pracy i ukryte koszty ekonomicznej wydajności, ponoszone przez pracowników bez względu na ich kulturowe różnice. Jak przyznaje jedna z pracownic, znaleźli się między zachodnim naciskiem na jakość a wschodnim – na tempo i skalę produkcji. Dokument Reichert i Bognara nie jest przy tym wyznaniem wiary w nieuchronne porozumienie klasy robotniczej ponad podziałami. Przeciwnie – druga połowa filmu skupiona będzie na wyzwaniu, jakie niesie podtrzymanie solidarności pracowników wobec perspektywy założenia w Dayton związku zawodowego. Jak się okazuje, narracja o tym wyzwaniu solidarności, trwale towarzysząca rozwojowi kapitalizmu, nie ogranicza się do klasycznych literackich ujęć Zoli, Reymonta czy Steinbecka; obecnie napięcie to rozgrywa się na przecięciu kultur, związanych z globalizacją kapitału, a można je świetnie oddać także przy użyciu środków dokumentalnych.
„The Edge of Democracy”, czyli requiem dla demokracji
„The Edge of Democracy” również próbuje zabrać głos w kwestii historycznych zmian o potencjalnie globalnych konsekwencjach. Dokument Petry Costy to znakomite, opowiedziane z rozmachem, ale i lekkością, wprowadzenie w ostatnie dziesięciolecia brazylijskiej polityki. Jej wątkiem przewodnim jest niepokój reżyserki (i zarazem narratorki) dotyczący niespełnienia snu o ugruntowaniu demokracji – wobec rosnącej polaryzacji społecznej, której brazylijskie obrazy mogą pobrzmiewać znajomo w odbiorze nie tylko amerykańskiego, ale i polskiego widza. Petra Costa umieszcza kryzys prezydencki ostatnich lat – uwięzienie Luli da Silvy oraz impeachment Dilmy Rousseff – w szerokim kontekście zarówno historii kariery obojga polityków, jak i cynicznych mechanizmów walki o władzę ubranych w idealistyczne pozory, które mają być podstawą wyniesienia na urząd obecnego prezydenta, Jaira Bolsonaro.
Choć przekonania polityczne Petry Costy zdają się jasno przebijać z dokumentu, najciekawsza – i nie do końca wykorzystana – jest historia osobistych podstaw tych przekonań. Jedynie pokrótce poznajemy historię podziału przebiegającego w ramach własnej rodziny reżyserki – jej dziadkowie staliby w kręgu zdecydowanych oponentów Luli, podczas gdy jej rodzice musieli zapłacić osobistą cenę za lewicowe poglądy. Podziałów tych nie poznamy jednak w działaniu, a jedynie we wspomnieniach reżyserki, która przyjmuje raczej pozycję uważnej dziennikarki – obserwatorki politycznych przemian. Tym samym też postać samej narratorki trudno uznać za dynamiczną – raczej ugruntowuje się ona w swoich obawach, dodając do nich kolejne argumenty z obfitej oferty skandali brazylijskiej polityki. Aby zbudować wielki dokumentalny fresk o historycznym kryzysie demokracji, Costa skupia się przy tym na aktorach publicznych – przy deficycie portretów samych obywateli, sprowadzonych często do tłumu żarliwych, manifestujących na ulicach zwolenników obu stron konfliktu. Najbardziej zbliżony do emocjonalnej intymności wydaje się jedynie krótki wywiad przeprowadzony z parą sprzątaczek w jednym z rządowych gmachów. Opowieść Costy skupia się zatem na portretowaniu głównych aktorów politycznego dramatu – co okazuje się też zadaniem karkołomnym, trudno jest bowiem zdobyć symetryczny dostęp do polityków obu stron (dostęp do prawicowych był wyraźnie ograniczony), a także wyjść poza kontekst ich publicznej roli i towarzyszących im medialnych sporów. Zarówno Rousseff, jak i Lula nawet przy okazji prywatnych rozmów zdają się zrośnięci ze swoją publiczną funkcją – a najbardziej przekonujące emocjonalne ujęcia tego ostatniego nieprzypadkowo pojawiają się przy okazji pożegnalnej, charyzmatycznej publicznej przemowy do swoich zwolenników, po której noszony jest na ich ramionach.
Te wybory realizacyjne niosą ze sobą ryzyko odczytania filmu Costy jako manifestu określonych poglądów i skierowania dzieła do widzów je podzielających. Być może najbardziej działające na wyobraźnię i emocje okazują się tu fragmenty pozornie najbardziej zdystansowane do głównego nurtu opowieści i bieżących politycznych diagnoz. Zjawiskowe ujęcia Brasilii nakręcone z drona świetnie oddają zarówno jej rozmach, ale i zdehumanizowaną, niepokojącą symetrię. Jawi się ona jako miasto, którego fantastyczne, arbitralne założenia architektoniczne korespondują z lękiem o iluzoryczność snu o demokracji, który miałby być w nich realizowany. Stolica zbudowana z niczego zdaje się miastem pięknych form bez życia; miastem władzy bez demokratycznego ducha.
„The Cave” i „For Sama” – dwa spojrzenia na wojnę
Trudno uniknąć porównania „The Cave” oraz „For Sama” ze względu na ich wspólną tematykę: jest nią nie tylko syryjski konflikt, ale i heroizm prowadzenia szpitali w warunkach wojny, który poznajemy z perspektywy kobiet jako głównych postaci. Pomimo dwóch dokumentów, nie odniesiemy tu jednak wrażenia dublowania: każda z historii, tak szpitala w Aleppo, jak i w Ghoucie, domaga się świadectwa – zarówno wojennych masakr, jak i ceny płaconej przez lekarzy. Dwa ujęcia tego zjawiska pozwalają raczej na zestawienie możliwości realizacyjnych, jakie daje sztuka dokumentalna przy mierzeniu się z takim wyzwaniem.
„For Sama” w reżyserii Waad Al-Kateab i Edwarda Wattsa prowadzona jest przez osobisty głos, zasygnalizowany już samym tytułem – dedykacją filmu przez reżyserkę dla swojej córeczki, urodzonej w środku syryjskiego konfliktu. Film staje się rodzajem pamiętnika prowadzonego dla córki, a zarazem świadectwem humanitarnej katastrofy, która rozegrała się w oblężonym Aleppo, zapowiedzianej przez wyłowione pewnego dnia z rzeki ciała. „For Sama” wstrząsa od pierwszych sekwencji poszukiwania przez reżyserkę dziecka w bombardowanym szpitalu. Aby oddać osobiste koszty wojny, kamera rejestruje rozpacz rodzin w momencie odkrywania śmierci ich dzieci, śledzi także poród nieprzytomnej kobiety, przyspieszony przez wybuch. Złamanie dystansu wobec tych momentów i towarzyszących im najintymniejszych emocji jest ceną, jaką reżyserzy decydują się płacić, by ukazać świadectwa zbrodni reżimu. Narracja samej reżyserki staje się przy tym opowieścią o próbie zbudowania normalności w warunkach ja odbierających – pozorem tej normalności są sceny z życia zaprzyjaźnionej rodziny, w której świętem może stać się przyniesienie do domu owocu. Dzięki tym sekwencjom „For Sama” staje się paradoksalnie opowieścią o możliwości emocjonalnego zbliżenia się w warunkach radykalnego kryzysu. Kryzys nie przestaje przy tym wkraczać w najbardziej prywatne sfery życia: kamera śledzi zabawy dzieci z Aleppo – w prowadzenie spalonego autobusu czy wycinanie z papieru sylwetek kolegów, którzy odeszli. Podskórnym wątkiem filmu zdaje się pytanie o los, jaki może czekać Samę za cenę heroicznego trwania jej rodziców w oblężonym mieście. Pytanie to odda jedno z najbardziej uderzających ujęć filmu – reżyserki niosącej niemowlę przez aleję ruin, przypominających ikoniczny obraz spalonej Warszawy w „Pianiście” Romana Polańskiego.
W przeciwieństwie do „For Sama”, „The Cave” zdaje się historią pozbawioną przełomowych osobistych wydarzeń; to raczej opowieść o samym czekaniu jako warunku przetrwania pomimo nieustannie obecnego, narastającego zagrożenia – czekaniu, które wymaga ogromnej odwagi. Tutaj emocje są dawkowane, bo fasada pogody ducha musi być podtrzymana ze względu na dziecięcych pacjentów podziemnego szpitala – tym mocniej wybrzmiewają zatem sceny, w których bohaterowie dają upust swojej bezradności w ukryciu, wpatrzeni w ścianę, w milczeniu paląc papierosa. Już pierwsze ujęcia – pociski spadające na miasto w zwyczajny, piękny dzień – sygnalizują absurd i horror nieustającego napięcia związanego z wojennym zagrożeniem. W jego obliczu główna bohaterka – Amani Ballour, pracująca jako pediatrka – co jakiś czas wraca do pytania o sens rodzenia dzieci czy istnienie Boga. Szpital nieustannie przyjmuje rannych, podczas gdy jedynym znieczuleniem, jakie może towarzyszyć zabiegom, są klipy muzyki klasycznej. Jedynym wytchnieniem od nieustannego napięcia okazują się trzydzieste urodziny głównej bohaterki – wyprawione z popcornem zamiast ciast oraz zachętą do fantazjowania zamiast prezentów. W zestawieniu z poprzednim filmem Fayyada, „Ostatnim z Aleppo” [2017], „The Cave” z większą złożonością oddaje wojenną sytuację kobiet: o ile głównej bohaterce jeden z pacjentów otwarcie (i bezpodstawnie) zarzuca, że radzi sobie ze szpitalem gorzej niż mężczyźni, inna z postaci opowiada o głodzie swojej rodziny w związku z zakazem podjęcia przez nią pracy. Kulminacją wojennego horroru jest pojawienie się w szpitalu rannych bez ran – dowodu na atak chemiczny na Ghoutę. Dramatyczny rytm podziemnego szpitala trwa; kolejne ataki przynoszą napływy ofiar, wstrząsające obrazy ich cierpienia i poczucia bezradności lekarzy. Wielkim walorem „The Cave” jest ukazanie tego rytmu jako kołowrotu nie tylko beznadziei, ale i heroizmu.
Filmy:
„Amerykańska fabryka”, reż. Julia Reichert i Steven Bognara, prod. Stany Zjednoczone 2019.
„The Cave”, reż. Feras Fayyad, prod. Dania, Niemcy, Francja, Wielka Brytania, USA, Katar 2019.
„For Sama”, reż. Waad Al-Kateab i Edward Watts, prod. Wielka Brytania, Syria 2019.
„The Edge of Democracy”, reż. Petra Costa, prod. Brazylia 2019.
„Kraina miodu”, reż. Tamara Kotevska i Ljubomir Stefanov, prod. Macedonia 2019.